Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pudło. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pudło. Pokaż wszystkie posty

środa, 23 stycznia 2019

Bedzies Kwicoł, hej!

Bedzies Kwicoł, hej!
Już kilka razy kręciłam się koło telewizora wystawionego za linią mety, na którym z lewej strony wyświetlano pierwszą piątkę mężczyzn i kobiet z każdego z dystansów, a z prawej powoli przewijała się alfabetycznie lista finiszerów wraz z dystansem, czasem i miejscem. Nie było mnie po żadnej stronie ekranu. Ba, nie było wpisanej żadnej kobiety z pierwszej piątki na dystansie Bedzies Kwicoł.
Nie wiedziałam czemu. Przecież na metę musiały dotrzeć już jakieś kobiety, dotarłam ja. Chciałam wiedzieć jak bardzo byłam w czubie. Zmieszczę się na podium? Jakoś wychodziło mi, że mogę być druga albo trzecia. A może nie? Czemu nie ma wyników? Może pomiar mnie nie zczytał?
Po paru minutach zrobiłam kolejną rundkę koło ekranu, trzymając w ręku dwa kubki z gorącą herbatą dla siebie i męża.
Zerknęłam. Są! Zerknęłam po raz drugi i...przestałam rozumieć co widzę.
Zaliczyłam autentyczny opad szczęki. Z ust, jak to zazwyczaj rodakom w sytuacjach wyjątkowych, wyrwało mi się jedno krótkie, dobitne słowo. Cud prawdziwy, że tych kubków z rąk nie wypuściłam.
Potem sobie pomyślałam, że może coś źle zrozumiałam, że może to są jakieś wyniki kategorii wiekowych, a nie open. Przecież to niemożliwe, przede mną na bank powinna być przynajmniej jedna dziewczyna, taka w jaskrawej kurtce.
Ale im bardziej wpatrywałam się w ekran, tym bardziej do mnie dochodziło, że ja ten bieg wśród kobiet wygrałam.




***


Tak, trenowałam pod okiem Piotra Tartanusa do Janosika. Ale warunki w jakich biegałam odbiegały od tego co czekało na uczestników. W Warszawie zima raczej mizerna. Właściwie miałam jeden trening, gdy śniegu spadło tyle, że latając po moich pagórkach na Forcie Bema, musiałam jako tako skupić się na utrzymywaniu równowagi. Ale opad sięgający trochę za kostki miał się nijak do warunków, o których alarmowali organizatorzy. Zima w górach dopisała na tyle skutecznie, że dwa najdłuższe dystanse Zimowego Janosika: Spacer Murgrabiego 50+ i Bedzies Kwicoł 45+ (czyli mój), zostały skrócone.

Powiem Wam, że byłam nie raz w górach, ale chyba pierwszy raz widziałam tyle śniegu. Pierwszy raz widziałam odśnieżanie przy pomocy koparek. Pierwszy raz widziałam maszynę odśnieżającą wielkości kombajnu, która zwały śniegu wyrzucała na wielkie wywrotki. Zaczęło do mnie dochodzić przed jakim wyzwaniem stanęli organizatorzy próbując przygotować i oznaczyć trasy. Zrozumiałam, że może być ciekawie. I że nie mam absolutnie żadnego doświadczenia w szybkim poruszaniu się w takich masach śniegu.
Do tej pory startowałam w dwóch zimowych biegach. W 2015 roku w Icebugu, 21 km dookoła Turbacza, gdzie śnieg owszem był, ale o wiele mniej, trasa była mocno udeptana i komfortowa, a temperatura była leciuchno powyżej zera. Teraz termometry pokazywały poniżej -10 stopni. Drugi raz, to zeszłoroczne piętnastokilometrowe Wilcze Gronie, gdzie śniegu było jak na lekarstwo, większym wyzwaniem był lód na trasie i podobnie: nie było tak zimno.
Jak się ubrać na minus jedenaście czy minus dwanaście stopni? Co zabrać ze sobą do jedzenia? Jak ogarnąć picie? Całe szczęście, że przed startem udało się wyhaczyć promocję i jechałam uzbrojona w nowiuteńkie Inov8 Mudclawy, o mocno agresywnej podeszwie oraz ostatnim rzutem na taśmę, w dniu wyjazdu dokupiłam jeszcze biegowe stuptuty (tak, do tej pory nie miałam).


z PĄdziewczynami przed startem




***


Ostatecznie kwestie ubraniowe zostały ogarnięte. Do plecaka zostało władowane mnóstwo żeli. A bo to wiadomo jak mi będzie wybierało siły przekopywanie się przez śnieg? (Ha, ha - ostatecznie zjadłam jeden. Temperatura była za niska, żel zmienił konsystencję, umordowałam się straszliwie wyciskając go z tubki. Większość trasy pokonałam na pomarańczach z punktów żywieniowych). W kieszonkę włożyłam półlitrowego flaska, licząc, że od ciągłych ruchów woda mi w środku nie zamarznie (no i w sumie nie zamarzła. Ale ustnik po pierwszym i ostatnim łyku na drugim kilometrze a i owszem :)) Resztę trasy przeleciałam na coli i soku jabłkowym pitym na punktach). Na starcie ustawiłam się bliżej przodu, ale jakoś nie w czubie. Punkt ósma rano wybiegliśmy sprzed zamku w Niedzicy.


***


Jak mi się biegło? Całkiem dobrze. Śniegu rzeczywiście dowaliło mnóstwo, ale to wcale nie oznaczało monotonii. Trasa była śnieżnie urozmaicona. W lesie to było chodzenie/truchtanie w wąskich tunelach, z zaspami po bokach sięgającymi mi chwilami bioder. Człowiek skipował, albo chodził jak bociek wsadzając nogi w dziury wydeptane przez poprzedników. Czasem tunel był płytszy, ale trzeba było cały czas zachować czujność, bo dziury były nierówne, a od czasu do czasu noga natrafiała na jakiś mniej stabilny fragment i się zapadała. Niektóre fragmenty były przejeżdżone przez skute śnieżny. I choć w takich przypadkach kusił szeroki środek - należało go unikać. Śnieg był tam głęboki, niewygodny. Trzeba było trzymać się dwóch wąskich rynienek zostawionych przez płozy. Problem był tylko taki, że rynienki były węższe niż rozstaw nóg, więc trzeba było truchtać trochę jak kaczka: stawiać jedną nogę za drugą.  Trasa wiodła też polami (zazwyczaj z pięęęknym widokiem na Tatry). Tu albo trzeba było albo wskakiwać w ślady poprzedników, albo można było próbować biec po zmrożonej, nietkniętej powierzchni. Tylko znów trzeba było być czujnym, bo co któryś krok zmrożona warstwa nie wytrzymywała ciężaru biegacza i noga nagle zapadała się w puch. Mniej więcej ostatnie 12 kilometrów trasy to była walka z rozdeptanym śniegiem przez biegaczy z pozostałych dystansów. Od trzeciego punktu odżywczego uczestnicy wszystkich dystansów biegli razem i to była masakra. Nie tylko dlatego, że bardzo trudno było wyprzedzać takie masy ludzi, ale rozdeptany, w dalszym ciągu dość głęboki śnieg miał konsystencję mokrej soli. Nie dawał absolutnie żadnego oparcia, nogi uciekały, człowiek czasem miał wrażenie, że stoi w miejscu. Cały ten bieg to było jedno wielkie ćwiczenie stabilizacji, ale na tym ostatnim fragmencie to był level hard expert.
No i góra Żar, dorzucona przez orgów na otarcie łez za skrócenie dystansu. Nie wiem ile metrów robi się w górę, ale po moich tracku od razu widać, w którym momencie zaczęłam na nią podchodzić. Bo kilometr robiłam w blisko 20 minut :) Piekielnie strome podejście, zabezpieczone w górnej części linami. Człowiek czuł się jak himalaista. Trzy kroki w górę i wypluwał płuca. Zdecydowanie to było creme de la creme dystansu Bedzies Kwicoł.



fot. Tomek Sowiński



***

Czy zdawałam sobie sprawę jak bardzo jestem z przodu? Nie. Nie stałam na starcie w pierwszym rzędzie, przede mną poleciało kilkanaście osób, nie miałam pojęcia ile wśród nich było kobiet. Na pierwszych kilometrach też nie szalałam. Przyzwyczajałam się do warunków, wpadłam nawet w swego rodzaju trans skupiając się na tym, żeby lądować w śladach biegacza przede mną. Z tej swoistej strefy komfortu wyrwał mnie mój mąż, który pojawił się za moimi plecami, wyprzedził i mnie i ludzi przede mną. Jakoś to mnie otrzeźwiło. Heloł, ale to są zawody, rusz tyłek babo! Poleciałam za mężem. Parę kilometrów biegliśmy razem, tam gdzie się dało wyprzedzając kolejne osoby. Koło piątego kilometra biegliśmy w dół stokówką i o mały włos, a przegapilibyśmy odbicie trasy w bok. No dobra: nie o mały włos. My ją przegapiliśmy, podobnie jak kilka osób przed nami. Gwizdnięcie jednego z uczestników, który taśmy zauważył,  spowodowało, że zawróciliśmy po kilkunastu metrach. Przez to zamieszanie zbliżyliśmy się do grupki, w której biegła dziewczyna w jaskrawej kurtce. Jakoś nabrałam przekonania, że ci biegacze to czołówka, a dziewczyna jest najprawdopodobniej pierwsza. Ta grupka jednak poruszała się ciut szybciej, ja potem zwolniłam, bo po wybiegnięciu z lasu ukazała się panorama Tatr i usiłowałam zrobić zdjęcie (efekty można podziwiać na fejsuniu: kawał rękawiczki w kadrze, ostrość ustawiona na pole śniegu i gdzieś tam w rogu widać kawałek gór. Nie próbujcie tego robić: cykać zdjęć w biegu, pod słońce, w podwójnych rękawiczkach. I tak nic z tego nie wyjdzie ;)). Przez zabawy z aparatem odjechała mi i dziewczyna i mój mąż. Mąż, który miał ostatnio przerwę w treningach z powodu kontuzji, a na starcie ustawił się gdzieś z tyłu, nie dosyć, że mnie dogonił, to jeszcze leciał szybciej. Tak marudził, a tu proszę jak mu idzie :) Zaczęłam go jednak powolutku, powolutku, biegnąc swoim tempem, doganiać. Na pierwszy punkt kontrolny wbiegliśmy razem, ale potem znalazłam się przed nim. W zasięgu mojego wzroku pojawiła się biegaczka w pomarańczowej kurtce i zajęłam się jej doganianiem (ale gdzie jesteś Jaskrawa Kurtko??). Za plecami słyszałam oddech innego biegacza i myślałam, że to Tibor.
Leciało się fajnie, pętla dookoła Dursztyna była raczej płaska, skupiłam się tylko na uważnym stawianiu nóg i biegłam, biegłam, starając się ciutkę zezować na widoki. Gdy w końcu przeszłam do marszu ze względu na ukształtowanie terenu, okazało się, że za mną nie ma Tibora, tylko inny biegacz. Mój nieoczekiwany towarzysz zaczął mi dziękować, że jestem, bo w życiu by nie przypuszczał, że można tak długo biec i w ogóle same ochy i achy usłyszałam. I tak poznałam Witka, z którym biegłam już do samej mety (pozdrawiam i dziękuję za wspólny bieg). Ilość komplementów spowodowała, że naprawdę starałam się nie obijać i napierać. Nie można zawieść kompana, który zwierza się, że nie poszedł się wysikać na punkcie, żeby tylko mnie nie zgubić :))
Po drugiej wizycie w Dursztynie (punkt kontrolny nr 1 i 2 były w tym samym miejscu) znów się zgubiłam (albo raczej: zgubiliśmy)! Na punkcie kazali skręcić przy kościele. Polecieliśmy z Witkiem za taśmami i... znów trafiliśmy na początek pętli dookoła Dursztyna. Zawróciliśmy. Podobno przy kościele miał stać jakiś Darek do kierowania biegaczami, ale nie było nikogo. A taśmy kierujące w kierunku góry Żar zasłoniła ogromna wywrotka, na którą ładowano śnieg. Dużo czasu nie straciliśmy - ale patrząc teraz po wynikach, kto wie czy mojego towarzysza ta pomyłka nie kosztowała miejsca na podium w kategorii wiekowej.
O podejściu na Żar już wspominałam: ciężkie, strome, potem granią w kopnym śniegu do uda. Niby płasko - a biegać się w tym nie dało ni hu, hu. Potem zbieg do Łapsze Niżne, ostatniego punktu - i tak jak już wspominałam, jakikolwiek komfort się skończył. Ludzie z innych dystansów, rozdeptany śnieg. Gdy tylko warunki jako tako pozwalały, sadziliśmy susy przez te zaspy starając się wyprzedzać jak najwięcej "pociągów". Z ulgą witaliśmy fragmenty ubite przez skutery - przeskakiwaliśmy wtedy z jednego toru do drugiego, cały czas wyprzedzając i biegliśmy, jak najwięcej biegliśmy. Moje nogi to niekończące łapanie równowagi, balansowanie, odczuły mocno. Pod koniec zaczęły się skurcze na dole łydek, w kostkach.
Najgorzej wspominam fragment jakieś 3-4 km od mety. Stokówka ciągnąca się w górę, rozdeptany śnieg, na którym non stop uciekały nogi. Uznałam, że nie będę podbiegać, bo większość pary z odbicia szła w gwizdek. Po prostu maszerowałam jak najszybciej się dało, starając się stawiać nogi od góry i wyszukując jak najmniej rozdeptane płaty śniegu. Czy to była słuszna taktyka? Nie wiem. Ale nikt tam nas nie wyprzedził, a my dalej mijaliśmy ludzi.
Jak wbiegliśmy na asfalt w Niedzicy, mój towarzysz zaproponował finisz. Wydawało nam się, że meta była już na wyciągnięcie ręki, daliśmy z siebie wszystko (ja tam leciałam poniżej 4 minut na kilometr!) Nie zdawałam sobie sprawy, że do mety jeszcze kilometr i że na koniec czekają nas niespodzianki. Z szosy można było od razy skręcić na tamę - ale organizator poprowadził trasę bokiem parkingu, który był poniżej niej. Trzeba było więc jeszcze wbiec po schodkach, przegrzać przez koronę zapory, a potem bardzo stromymi, kolejnymi schodkami zbiec w dół i jeszcze kawalątek po płaskim do hali maszyn, gdzie była meta. Po tym sprincie na asfalcie, na tych schodach, nogi się pode mną uginały ze zmęczenia.
Po pięciu godzinach i dwudziestu sześciu minutach, po ponad 41 km,  zakończyłam swoją przygodę z Zimowym Janosikiem :) Wpadłam na metę równo z Witkiem, wśród ludzi z innych dystansów. Konferansjer, który zapowiadał biegaczy na mecie nie zauważył mnie, więc długo byłam nieświadoma tego, jak to wszystko się zakończyło. Brak wyników na ekranie też niczego nie ułatwił (a wyników nie było, bo obsługa od pomiaru czasu czekała aż pierwsza piątka kobiet pojawi się na mecie - ale tego też nie wiedziałam).





***



Oczywiście cały czas frapowało mnie co się stało z dziewczyną w jaskrawej kurtce, która biegła przede mną. Nigdzie nie minęłam jej na trasie. Okazało się, że zgubiła się, pomyliła trasę. 
Ale ta historia pokazała, że w biegach górskich, oprócz formy, trzeba mieć również odrobinę szczęścia. I że nawet większa ilość punktów ITRA, wyśrubowane życiówki (a pod tym względem Gosia, bo tak ma na imię ta biegaczka, bije mnie na głowę, jeśli nie na dwie), nie dają pewności, że właśnie ta, a nie inna zawodniczka dotrze pierwsza na metę.
Tym razem pierwsza dotarłam ja :)





fot. Edyta Gogół







piątek, 19 października 2018

Join the mudness!

Join the mudness!
Dalej nie mogłam w to uwierzyć. Miało mnie tu nie być. Na cztery dni przed startem została podjęta decyzja, że tym razem pass, logistyka nas przerosła.
A teraz -  byłam tu. Z czołówką na głowie, wśród migających czerwonych lampek innych biegaczy, właśnie wybiegiwałam swoją wielką łemkowską przygodę.
Zakręt i skręt w polną drogę. Na zakręcie ktoś stał i kibicował. Wariat. Przecież jest środek nocy.
"Brawo, jesteś druga" - usłyszałam. Fajnie, fajnie, pomyślałam. Ale to żadna sztuka być drugą na piątym czy szóstym kilometrze. Zobaczymy, gdzie będę, gdy w nogach będzie setka.
Na razie jednak po prostu biegłam pod czarnym, rozgwieżdżonym beskidzkim niebem.




***



Plan A był prosty. Ja jadę na Łemkowynę, a mąż zostaje z dziećmi w Warszawie. Żeby nie ciągać ich przez pół Polski samochodem, bo nie wiadomo jaka będzie pogoda, bo taniej.
Plan A zaczął się sypać, gdy okazało się, że Tiborowi odwołali bieg we Wrocławiu, Spartan Race i w zamian zaproponowali zniżkę na start na Węgrzech, w Miskolcu. W tym samym terminie co moje Łemko...
Zrodził się plan B. Do dzieci zgarniamy jedną z babć, która zostaje z nimi w domu. My jedziemy w czwartek do Krynicy, ja zostaję, Tibor po przespanej nocy leci na swojego Spartana. Startuje, dobiega, wsiada w samochód i odbiera mnie na mecie.
Plan B zaczął się sypać, gdy okazało się, że niestety ale opieka na miejscu nad dziećmi jest niemożliwa, musimy je zawieźć na działkę do moich rodziców. Dziecko nr 2, które ledwo co wróciło do szkoły po dwóch tygodniach zapalenia krtani - znów by opuściło dzień. Dzieciaki miały swoje zajęcia pozalekcyjne, klasówki. Jak ważne są nasze starty? Ważniejsze od lekcji, zajęć judo, modelarni? Im bardziej zastanawialiśmy się jak to ugryźć - tym bardziej dochodziła do nas gorzka prawda, że musimy odpuścić. Tak, jesteśmy biegaczami, ultrasami. Ale jesteśmy też rodzicami.
I choć obiektywnie wiedziałam, że ta decyzja jest słuszna, całe moje ja buntowało się przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Niby to tylko bieg, ale w głębi duszy czułam, że właśnie omija nas, mnie, coś wyjątkowego.
Trzy dni przed startem po dłuugiej rozmowie, pierdylnastym rozważeniu wszystkich możliwości, mój mąż dokonał niemożliwego. Ułożył plan C.
Plan ten co prawda był potwornie napięty, nie dawał nam praktycznie jakiegokolwiek odpoczynku przed startami, ale minimalizował niedogodności dla dzieci.
Nie będę tu tłumaczyć jak ostatecznie ogarnęliśmy kwestię dzieciarni. Jak próbowałam opowiedzieć to kilkorgu znajomym na żywo, gubili się gdzieś przy drugim dziecku :))

W Krynicy zamiast w czwartek, pojawiłam się w piątek, po dwudziestej drugiej, na 40 minut przed zamknięciem biura zawodów. Miałam 2,5 godziny do startu. Małżonek po wysadzeniu mnie, pojechał dalej w kierunku Węgier, żeby zdążyć na swój start o siódmej rano...







***




Pomimo tego przedstartowego szaleństwa, nie czułam zmęczenia w nocy. Pewnie dlatego, że nie mogłam sobie pozwolić na jakieś wyłączenie się. Najpierw skupienie, bo inni biegacze dookoła, trzeba uważać. Część mnie wyprzedzała, część wyprzedzałam ja. Czarna noc dookoła, zbiegi. Żeby tylko nie wywinąć kozła.
A potem były długie fragmenty, gdy biegłam sama. To moja czołówka, tylko i wyłącznie moja, oświetlała mi drogę i to ja musiałam w ciemności wypatrywać różowych wstążek z odblaskami. Chyba jeszcze nigdy na tak wczesnym etapie biegu nie biegłam zupełnie sama. Wtedy nie do końca rozumiałam czemu, dopiero teraz wiem, że po prostu biegłam raczej bliżej przodu stawki, więc ludzi z mojego dystansu było mało.
Koło dwunastego kilometra samotność się skończyła - zaczęłam doganiać pierwsze osoby z najdłuższego dystansu, 150, który ruszył godzinę przed nami.

W głowie mam takie migawki z tej nocnej części. Gwiazdy, miliard gwiazd nad głową. Aż chciało się wyłączyć czołówkę, podnieść głowę i po prostu pogapić się. Zdarzyło mi się parę razy zauważyć i taką spadającą.
Mgły, w które od czasu do czasu wbiegaliśmy i tańczące kropelki w świetle czołówki.
Niesamowity, tajemniczy cmentarz na Rotundzie.
I świt. Gdy nagle wyleciałam z lasu, przed sobą zobaczyłam czarny zarys gór, a nad nimi niczym najcenniejszy klejnot, niczym korona, niebo płonęło czerwienią. Wstawał nowy dzień.






***



Świt był pieruńsko zimny. Pomimo, że większość nocy przebiegłam z podwiniętymi rękawami  rozpiętej bluzy, teraz nie tylko zapięłam się pod szyję i opuściłam rękawy, ale jeszcze całe dłonie schowałam w rękawy, bo mi zgrabiały. W nogi mi tylko nie było zimno, bo cały czas byłam w ruchu. Naprawdę sporo biegłam. Nie widziałam dookoła siebie nikogo z mojego dystansu. Widocznie znalazłam swoje miejsce, idealnie wpasowując się między innych. Natomiast cały czas wyprzedzałam ludzi z najdłuższej trasy. Od paru osób znów usłyszałam, że jestem druga.

Na drugi punkt kontrolny na 42 kilometrze dotarłam wczesnym rankiem, po szóstej rano. Zgodnie z założeniami. I było to jedyne moje założenie, jakie robiłam przed startem :) Dalsze snucie planów chyba mnie przerosło :).
Za Wołowcem można było powoli wyłączać czołówki i zacząć podziwiać Beskidy. W świetle budzącego się dnia widać było snujące się mgły po łąkach, skąpane w złocie drzewa, wijący się szlak. Jeszcze było chłodno, ale niebo bez ani jednej chmurki zapowiadało, że będzie ciepło. Pamiętam, że pomyślałam, że trzeba jak najwięcej zrobić dystansu póki jeszcze słońce nie zaczęło grzać, bo może być ciężko.






***



Pięćdziesiąty pierwszy kilometr. Tylko ja i las. Jestem sama. Biegnę grzbietem wśród rudej buczyny. Jest cisza, spokój, dookoła mnie lecą liście. Chwila dekoncentracji. Chwila nieuwagi. Kamień, który na mnie czekał, na moją zmęczoną stopę. Lecę do przodu jak wystrzelona z katapulty. Nie wiem co mnie bardziej boli: skamieniała w skurczu łydka, czy kolano, które pali żywym ogniem.
Chyba tylko długim skarpetom na nogach zawdzięczam to, że po chwili wstałam i pobiegłam dalej. Trochę zamortyzowały uderzenie. Ale lekkość w zbieganiu się skończyła. Lewe kolano przy każdym stromszym zbiegu, przy każdym krzywym postawieniu nogi zaczynało boleć. Jeszcze byłam w stanie to jakoś ignorować, nadrabiać innym ustawieniem, innymi mięśniami, ale z każdym kilometrem było coraz ciężej i gorzej.



***




Do Chyrowej, na ostatni punkt kontrolny na 82 km docieram w południe. Przeczochrana przez dwa upadki (drugi na sześćdziesiątym kilometrze, na szczęście bez kolejnych obrażeń), przeczochrana przez fragment w okolicach 70 kilometra. Piękny widokowo - ale idący łąkami, otwartym terenem, w pełnym słońcu.
I wtedy mijam się z dziewczyną z czarnym numerem startowym, z setki. Ja na punkt zmierzam, ona właśnie przed chwilą z niego wybiegła. Pierwsza kobieta.
Uśmiecham się do niej, klaszczę w dłonie i biję brawo. Jej wzrok z miejsca podąża w kierunku mojego numeru. Ups! Chyba ją trochę zestresowałam :)
Niepotrzebnie. Po międzyczasach później było widać, że przez większość trasy trzymałyśmy do siebie podobny dystans. A od Chyrowej dla mnie zmieniło się dużo...

Jeśli ze kwintesencję górskiego ultra uznamy flow, stan, w którym czujesz, że jesteś po prostu we właściwym miejscu tu i teraz, gdy każdą komórką swojego ciała chłoniesz otoczenie, gdy stopy znajdują idealne miejsce pomiędzy korzeniami, kamieniami, gdy przepełnia cię szczęście, nawet, gdy właśnie wyplułeś płuca na podejściu, a teraz zarzynasz czwórki na zbiegu -  to dla mnie ultra skończyło się w tym miejscu.

Jeśli za kwintesencję górskiego ultra uznamy ból ogarniający całe ciało, walkę o wszystko: o każdy następny krok, o to, by nie upaść po kolejnym potknięciu, żeby się nie poddać. Jeśli za kwintesencję uznamy nienawiść do każdego kolejnego zbiegu i każdego kolejnego podejścia, gdy cały świat znika i jesteś tylko ty i twoje cierpienie - to dla mnie ultra właśnie się zaczynało.







***




In my mind
Im my head
This is where we all came from
The dreams we have, the love we share
This is what we're waiting for

In my mind
In my head...

In my mind
Im my head


Nie jestem w stanie odczepić się od tej piosenki. Z każdym krokiem brzęczy w mojej głowie, wciąż i wciąż. In my mind....
Jest mi źle. Jest mi bardzo, bardzo źle. Podejście za Chyrową, znów przez łąki, w samo południe, ze słońcem, które świeciło zupełnie jakby to był środek lata a nie połowa października, wybrało mnie totalnie. Jeśli miałam jeszcze jakieś ukryte pokłady energii - zabrała mi je Cergowa.

Już schowałam się między drzewami w lesie, już Cergowa ze swoim podejściem - kilerem za mną, ale już nic nie pomaga.
Jestem wściekła na moje ciało, które właśnie teraz, na kilkanaście kilometrów do mety zaczyna mnie zawodzić. Boli mnie każde włókienko w nogach. Każde przejście do truchtu jest mordęgą.
In my mind, in my head...
Na widok zbiegu chce mi się płakać. Stromy, gładki. Nie jestem w stanie w sensowny sposób zbiec na wprost. Zygzakiem też nie mogę - bo jak tylko ustawię się bokiem do stoku zaczyna protestować potłuczone lewe kolano.
Toczę walkę, potworną walkę ze swoją głową. Żeby jednak biec. Nawet najbardziej pokraczny trucht jest lepszy od marszu. Dawaj, Aga. No pain - no gain. Rusz się, szybciej będziesz na mecie.
This is where we all came from...This is what we're waiting for...
Odliczam kolejne metry na ekranie zegarka, z utęsknieniem czekam na każdy kolejny kilometr. Każdy szelest za mną wprowadza mnie w lekki popłoch. Mam wrażenie, że zaraz wszyscy mnie przegonią, zaraz zobaczę za plecami dziewczyny z czarnymi numerami. Na razie mijają mnie tylko panowie i to głównie z najdłuższej trasy. I jednak nie jest ich tak dużo, jak spodziewałabym się po swoim żałosnym tempie...
Dalej toczę walkę ze swoją głową i prawie płaczę na widok kolejnego podejścia. Dlaczego? Już go nie powinno być! Mijany rowerzysta pociesza: jeszcze trochę i będzie zbieg, odpoczniesz!"
Odpocznę...na widok tego "odpoczynku" zaczyna mnie wszystko mocniej boleć, o ile to jeszcze możliwe. Kulawo drepczę w dół. Pamietaj: no pain no gain. Tam czeka meta. This is what we're waiting for...







***




- Ale wiecie, że to jeszcze nie jest Iwonicz?
Na dobre opuściliśmy już góry i właśnie razem z kilkoma panami ze stopięćdziesiątki uprawiałam jakiegoś kulawego gallowaya na asfalcie. Przed chwilą wbiegliśmy pomiędzy pierwsze domy.
Jak to, kurwa, nie Iwonicz?? To po cholerę przed chwilą zacisnęłam zęby i cały zbieg asfaltem pokonałam truchtem? To gdzie my jesteśmy? "Lubatowa" - przeczytałam na jakimś szyldzie. Yy? Oj, Aga, trzeba było przejrzeć przed startem mapę, którą dostałaś w pakiecie...

Zegarek pokazywał już setkę - więc do mety nie mogło być daleko. Ale ile konkretnie? Ile przekłamie gps w zegarku i w którą stronę? Został kilometr czy może trzy? Drept, drept, drept do najbliższej różowej tasiemki z charakterystycznym logiem Łemkowyny powiewającej na płocie. Pięć kroków marszu. Drept, drept, drept do najbliższej latarni. Znów marsz. Na asfalcie widzę wymalowaną sprejem strzałkę z napisem ŁUT. Strzałka nakazuje skręcić w prawo. Pod górę. Aaaaa !! Skąd znów pod górę?  Miało już nie być górek! Zrezygnowana wlokę się krok za krokiem, z bukłaka wyciągając ostatnie krople izotonika. We flasku mam resztki coli. W Chyrowej zatankowałam do pełna - ale w słońcu i na zmęczeniu zapotrzebowanie na wodę jest o wiele większe. Gdzie ta meta?
Wreszcie szosa zaczyna iść w dół i zaczyna wyglądać, że tym razem naprawdę zbliżamy się do Iwonicza. Zaczynają pojawiać się spacerowicze. Część przystaje i kibicuje, klaszcze. Jest mi wszystko jedno, nie mam nawet siły uśmiechać się do tych ludzi. Dajcie mi tą cholerną metę.
Wreszcie widzę. Deptak. W dmuchanej bramce stoją wolontariuszki i brzęczą dzwonkami - medalami. Mijam pomiar czasu i... już nic nie muszę.
Wymęczone, wycierpiane na końcówce - ale jest: drugie miejsce wśród kobiet, trzynaste open.
Czas: 14:35:01.




***




Lubię ładnie rozegrane biegi. Takie, gdzie człowiek, nawet jeśli zmęczony, od początku do końca kontroluje sytuację.
To nie był taki bieg.
Końcówką czuję się z lekka zniesmaczona i obrażona na samą siebie. Coś gdzieś poszło nie tak. Co? Ha! Na  maratonie ulicznym, takim 42 kilometrowym ;), tyle rzeczy może zaważyć o końcowym wyniku, o samopoczuciu na ostatnich kilometrach. A co dopiero na stukilometrowym górskim ultra. Było parę rzeczy, które mogły złożyć się do kupy na kryzys w końcówce -ale równie dobrze żadna z nich mogła nie mieć znaczenia. Kryzysy mniejsze, większe są po prostu w takie biegi wpisane i muszę się z tym pogodzić.
Pewnie jeszcze trochę będę sobie marudzić, ale spokojnie, przejdzie mi. Bo obiektywnie rzecz biorąc, zdaję sobie sprawę, że pier...olę jak potłuczona :))

Dwa lata temu o tej porze jeszcze nie biegałam po porodzie. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że za dwa lata stanę na podium stukilometrowego biegu- pewnie bym nie uwierzyła :) Zresztą teraz przed startem też bym nie uwierzyła w pudło - choć była osoba, która zadała mi to pytanie (pozdrawiam, Asiu:). Z tymi wszystkimi przygodami przedstartowymi, rozwożeniem dzieci, siedmiogodzinną jazdą do Krynicy, ze stresem czy zdążę do biura zawodów. Naprawdę nie mam na co narzekać. A i czasu, pomimo zgonu na koniec, chyba nie mam się co wstydzić :)

Jednym słowem, muszę sama wziąć sobie do serca słowa, którymi pocieszałam swego czasu Alę po jej Biegu Ultra Granią Tatr. A co jej wtedy napisałam? Że ambicja to fajna sprawa - bo pozwala się rozwijać. A jednocześnie to przekleństwo - bo nie pozwala dostrzec sukcesu tam gdzie on jest.
Więc idę pogapić się na moją śliczną statuetkę :)



środa, 3 października 2018

Pedzo konie Pą betonie

Pedzo konie Pą betonie
Jeśli ktoś zgłupiał widząc tytuł wpisu i zaczął się zastanawiać co to ma wspólnego z Maratonem Warszawskim - to uprzejmie informuję, że nic :) Zanim zacznę opisywać maraton, cofnę się w czasie do lipca. Wiem, wiem - to bardzo odgrzewane kotlety - ale te kotlety były tak dobre, że po prostu muszę do nich wrócić.
O czym mowa? A o triatlonie w Bydgoszczy. A konkretnie mówiąc o sztafecie na dystansie 1/2, w którym nieoczekiwanie z mężem wystartowałam.
Pewnego pięknego lipcowego dnia na fejsbuczku rzucił mi się w oczy wpis Krasusa, który pilnie potrzebował dwóch ludków do uzupełnienia sztafety triatlonowej, gdyż ekipa z różnych powodów mu się wysypała.
Weekend mieliśmy wolny. I, że co? Że my z marszu nie przejedziemy 90 kilometrów na rowerze i nie siekniemy półmaratonu? Potrzymajcie nam dzieci :)

Dzieci potrzymali nam moi rodzice, a my ruszyliśmy w kierunku Bydgoszczy, po drodze odkrywając, że nie zdążymy do biura zawodów po odbiór pakietu (dryń, dryń - Krasus, pomóż) i że na styk zdążamy ze wstawieniem roweru o strefy zmian (15 minut zapasu). Potem miłe piwko i pizza z Pąpkinsami, jeszcze milsze oglądanie meczu piłkarskiego, gdzie Chorwaci eliminowali z Mistrzostw Rosję. Na nocleg ruszyliśmy do naszego apartamentu czyli auta zaparkowanego pod Mostem Uniwersyteckim ;) Jak na wariackich papierach - to na wariackich papierach :)

Założenie było takie, że mamy się po prostu dobrze bawić. Rankiem następnego dnia mega więc wyluzowana obserwowałam pływaków i wypatrywałam Marcina. Szybka wymiana czipa w strefie zmian i mój mąż ruszył na rower. Trochę mu pokibicowałam na trasie, a potem sama udałam się w kierunku strefy, żeby tam na niego czekać.




I żeby uprzyjemnić sobie oczekiwanie, odpaliłam net i podejrzałam nasze wyniki.
I wtedy zrobiło mi się gorąco z wrażenia. Będziemy się dobrze bawić?? No, to się właśnie BARDZO dobrze bawimy... Marcin z wody wyszedł jako trzeci mix, a mój mąż na trasie oscylował pomiędzy drugim a czwartym miejscem.
Jednym słowem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że ode mnie będzie zależało bardzo, bardzo dużo...

Na trasę wybiegłam jako czwarta drużyna mieszana, mając w głowie, że muszę gonić każdą dziewczynę, która będzie przede mną. Z wrażenia zapomniałam o paru rzeczach. O tym, że w Bydgoszczy był rolling start, więc niekoniecznie osoba przede mną ma lepszy czas. I że nie jest powiedziane, że w każdym mixie na ostatniej zmianie zawsze będzie dziewczyna ;)
W każdym razie biegłam sobie żwawo, starając się trzymać tempo poniżej 5 minut na kilometr i coraz bardziej przekonując się, że to będzie trudny bieg. Trasa wiodła nabrzeżem rzeki Brdy. Miałam do pokonania cztery okrążenia. Teren był dość  zróżnicowany. Był asfalt, czasem mocno dziurawy i nierówny, były fragmenty przez miasto - po chodnikach, krawężnikach i schodach, była szutrowa droga, były podbiegi, zakręty. To wszystko za każdym razem lekko wybijało z rytmu. Ale przede wszystkim było gorąco. Błękitne niebo bez chmurek, patelnia. A ja już po majowym maratonie w Kopenhadze wiedziałam jak takie słonko wybiera siły.
Na drugim okrążeniu zaczął koło mnie truchtać Krasus i zaczął zdawać relację. Z jego gadania zrozumiałam, że mam robić swoje i dogonić dziewczynę, która aktualnie biegnie pierwsza, do której mam 15 minut straty. Tak, tak - przytaknęłam. Ale w duchu pomyślałam, że Marcin zwariował. Mam odrobić piętnaście minut?? Ha ha!
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że już nadrobiłam, bo na trasę wyruszyłam 20 minut po niej.
Biegłam więc swoje, nie omijając żadnej kurtyny wodnej, polewając się obficie wodą na punktach i pijąc. Biegłam i czułam, że jest coraz ciężej. Biegłam i wypatrywałam tej dziewczyny, usiłowałam sobie przypomnieć jak wyglądały osoby ze strefy zmian, które wyruszyły na trasę przede mną.
W końcu od tego słońca, upału i  - co tu dużo mówić - nieprzygotowania - bo przecież wtedy nie trenowałam do półmaratonu, wtedy szykowaliśmy się do Adventure Trophy, gdzie szybkość nie była tak ważna - zaczęłam zwalniać. Z niepokojem zarejestrowałam również, że moje łydki są mocno na granicy skurczu. To było ostatnie okrążenie. Jeszcze kawałek szutrem, króciutki podbieg, kurtyna wodna i picie, zakręt na most, za mostem skręt do parku i tym parkiem już kawałek do mety. Zostało  może 1,5 kilometra. Dziewczyny, którą podobno miałam dogonić ani widu ani słychu.
I wtedy, gdy zaczęłam się ciut nad sobą użalać, zastanawiać czy się nie zatrzymać i nie spróbować tych łydek rozciągnąć, zerknęłam w kierunku mostu, na który za chwilę miałam wbiegać.
I zobaczyłam JĄ.
Z miejsca zapomniałam, że złowrogo szumią wierzby i że duch mój na rozżażone węgle usiadł ;)
Zaczęłam na serio gonić.
Wpatrzona w charakterystyczną chustkę na głowie, grzałam tak szybko, jak tylko moje wymęczone upałem ciało pozwalało. Dystans pomiędzy nami zmniejszał się bardzo szybko, ale fizycznie nie udało mi się mojej rywalki dogonić. Gdyby meta była dwadzieścia metrów dalej...



Nie miało to jednak żadnego znaczenia dzięki rolling startowi :) Okazało się, że nie tylko odrobiłam te dwadzieścia minut straty, ale jeszcze dołożyłam dwie!
Uwierzylibyście? Odrobić w półmaratonie 22 minuty??
Tym sposobem zajęliśmy trzecie miejsce w mixach :)

Nie chciałabym jako podsumowania pisać, że nigdy nie ma rzeczy niemożliwych, albo, że zawsze należy walczyć do końca. W kontekście biegania i wcale nie tak rzadkich przypadków, gdy ludzie pomimo kontuzji, robią różne głupie rzeczy - to byłoby niebezpieczne.
Ale w granicach zdrowego rozsądku, tak - należy wierzyć w siebie i nie poddawać się. Bo mogą z tego wyjść całkiem fajne rzeczy :)






PS. A tytułowe konie to nazwa naszego teamu :)

środa, 24 stycznia 2018

Na dobry początek roku: Chomiczówka i test wydolnościowy

Na dobry początek roku: Chomiczówka i test wydolnościowy
Tak, znów będę opędzlowywać dwie kwestie w jednym wpisie :) Po pierwsze nie uważam, żeby test wydolnościowy zasługiwał na osobną notkę. Nie mam zamiaru rozwodzić się nad cyferkami i popełniać nie wiadomo jakiej analizy, bo cyferki te, nie oszukujmy się, interesują głownie mnie, Piotrka - trenera i pewnie mojego męża :). Po drugie: czas matki czworga dziatek cenny jest niezwykle, więc nie będę się rozdrabniać, o!

Samo badanie wydolnościowe wyszło raczej pozytywnie. W porównaniu z badaniami z roku 2014 wszystkie strefy, progi przebiegają przy mniej więcej takim samym tętnie. Tylko przy innych prędkościach:) Jednym słowem: biegam szybciej. Zwiększyło mi się ciutkę VO2max, zwiększyła wentylacja płuc, zmniejszyło tętno maksymalne. To wszystko świadczy o tym, że się dobrze dzieje :)
Gorzej się dzieje jeśli chodzi o koszt fizjologiczny biegu, bo ten w porównaniu z poprzednim badaniem wyszedł o wiele wyższy. Główną tego przyczyną jest moja waga, wyższa niż w roku 2014. Owszem, udało mi się zrzucić to moje 18 czy 19 ciążowych kilogramów, ale w momencie zajścia w ciążę ważyłam ciut więcej niż zazwyczaj. Przyznam się, że ten fakt jakoś do tej pory nie zaprzątał mojej głowy. Cieszyłam się, że udało mi się zrzucić kilogramy ciążowe i że mieszczę się w moje ciuchy biegowe.
Skład moich cielesnych powłok już mną z lekka tapnął. Bo tu, czarno na białym wyszło, że przybyło mi sadła, oj przybyło. Mogę tylko podejrzewać, że 8 miesięcy z haczkiem hodowania nowego człowieka i co za tym idzie, przerwa w bieganiu, miały na to niebagatelny wpływ. Nie mogę jednak w nieskończoność zakrywać się ciążą, od której minął już ponad rok. Na wszelki wypadek chcę zrobić badania krwi, żeby sprawdzić czy to, że zwiększona ilość treningów nie wpłynęła na spadek wagi to tylko efekt moich błędów żywieniowych, czy też gdzieś w organizmie została zakłócona jakaś równowaga, na przykład hormonalna. W każdym razie muszę temat powoli ogarnąć. Jak sobie pomyślę, co by się mogło treningowo zadziać, gdybym trochę tego tłuszczu zamieniła na mięśnie, skoro teraz, z tym co mam, biegam szybciej niż przed ciążą...(tu wyobraźcie sobie moją rozmarzoną minę ;)
Zmieńmy jednak temat, nie ma nic bardziej wkurzającego, niż kobita non stop kolor zastanawiająca się nad tym, czy jest gruba ;) No chyba, że jest to Kabaret Hrabi :) (poszukajcie skeczu "Tytanik").

Chomiczówka. Bieg z tradycjami, tegoroczna impreza była trzydziestą piatą. Piętnaście kilometrów to już kawałek wytrzymałościowego biegania - i dlatego za zgodą Trenera wzięłam i się zapisałam, traktując ten bieg jako mocny trening.
W tym roku troszeczkę zmodyfikowano trasę, wydłużono pętlę i biegacze mieli do pokonania dwa, a nie trzy okrążenia. Z jednej strony dobrze, z drugiej strony pojawiły się nielubiane przeze mnie agrafki, które wybijają jednak z rytmu.
Założeń nie dostałam żadnych, a sama, chyba trochę zmęczona tym ciągłym bieganiem pod linijkę, pilnowaniem tętna (bo biegam głównie na tętno), pomyślałam, że walę rachuby, zastanawianie się, kalkulacje i założenia. Lecę na czuja i zobaczymy czym to się skończy. Jedyne co stwierdziłam, że fajnie, żeby mi wyszło, to w miarę równe tempo przez cały dystans.
Jak powiedziałam - tak zrobiłam i przez całe piętnaście kilometrów ani razu nie zerknęłam na zegarek.
Do dziewiątego kilometra leciało mi się dobrze i miałam wrażenie, że całkiem szybko. Nawet przez moment podjarałam się, że wyprzedziłam koleżankę Kasię - Rakietę, ale Kasia miała ten bieg przebiec z narastającą prędkością, więc jak przyspieszyła - to tyle ją widziałam :)
Po dziewiątym kilometrze coś się popsuło i zaczęłam zaliczać mały kryzys. Starałam się przebierać nogami, ale czułam, że musiałam zwolnić. Udało mi się pozbierać jakoś w okolicach trzynastego kilometra i całkiem raźno do mety dobiegłam. Nic więcej chyba bym z siebie nie wydusiła, bo na ostatnich kilkuset metrach czułam się jak na końcówce testu wydolnościowego :)
Czas 1:10:14 bardzo mnie ucieszył, tym bardziej, że był sporo lepszy od tego, który uzyskałam w 2015 roku. Znaczy - życiówkę nabiegałam.

fot:www.maratonczyk.pl


Na start przybyłam na własnych nogach, truchtając (mieszkam w sumie dość niedaleko) i w taki sam sposób miałam zamiar wrócić. Trzeba było zwolnić babcię z opieki nad młodszymi wnukami, żeby zdążyła na Polski Bus i przygotować się do odbioru z zimowiska starszaków (mąż w tym czasie szlajał się na Spartan Race w Czechach). Jeszcze łyk gorącej herbaty na mecie, jeszcze słówko ze znajomym i właściwie chciałam ruszać, ale postanowiłam zerknąć jeszcze w telefon czy przyszedł sms z oficjalnym czasem.
Przyszedł, a ja zaliczyłam opad szczęki i z takim właśnie opadem, wpatrującą się w informację, że K40-3, zastała mnie Ania, która pomogła mi się ogarnąć mentalnie, wyśmiawszy serdecznie moje "ale ja nie mam żadnego stroju", pokazać którędy na dekorację. Jednym słowem zaopiekowała się niczego nie spodziewającą się sierotą :)
Dekoracje na szczęście odbywały się w ciepełku, w pobliskiej szkole podstawowej, więc zdążyłam jako tako podsuszyć ubranie, które miałam na sobie i ogarnąć lekkie dygotki z zimna. Po to, żeby okazało się, że cała impreza jest na sali gimnastycznej, w której otwarte było co drugie okno, aaaaaa.
Dałam jednak radę, nawet rozebrałam się do krótkiego rękawka, żeby pokazać koszulkę - bo biegłam pod egidą Power Training :)

fot: www.maratonczyk.pl


A potem rura do domu, bo Polski Bus i dzieciaki. Na odbiór których lekko się spóźniłam zresztą - ale opiekująca się trenerka została o tym uprzedzona.

Cóż - myślę, że to był całkiem sympatyczny początek sezonu, z lekkim przytupem weszłam w nową dla mnie kategorię wiekową:) Jeszcze tylko w weekend Wilcze Gronie i mogę już na serio zacząć trząść portkami.
Do Transgrancanarii zostały CZTERY tygodnie!!!!


środa, 14 października 2015

Ultra Maraton Bieszczadzki

Ultra Maraton Bieszczadzki
Jak to się dziwnie życie plecie.
W Bieszczady po raz pierwszy zabrał mnie mój - wtedy jeszcze nie mąż- jakieś 10 czy 11 lat temu. Wybraliśmy się bodajże na trzy dni, pochodzić trochę turystycznie, wdrapać się na połoniny. Pamiętam, że było wtedy bardzo wietrznie.

To ja trochę młodsza i trochę mniej dzieciata. Kto by przypuszczał, że 11 lat później będę ten szlak pokonywać biegiem :)


Od tamtej pory nie zawitaliśmy w te rejony. Aż do tego roku. Parę dni temu pojawiłam się tam po raz trzeci w przeciągu ostatnich 5 miesięcy :)
Była mała ekwilibrystyka z dzieciakami. Prognozy zapowiadały nieciekawą aurę - nie chcieliśmy ciągać ze sobą dzieciarni - tym bardziej, że wystartować chcieliśmy oboje z mężem. Moja teściowa w podobnym terminie startowała w zawodach Nordic Walking w Polańczyku (wywalczyła II miejsce w swojej kategorii wiekowej!) - ale dzielnie zaraz po zawodach wsiadła w autokar i wróciła do Warszawy, żeby przejąc chłopaków od moich rodziców powracających z działki.
Była z nami Ewa, moja rzeźnicka partnerka, która pomimo kontuzji postanowiła wystartować. A na miejscu kilkoro znajomych, w tym spora grupka Pąpkinsów.



fot. Tibor


Jaki miałam plan? Też pytanie! Jaki ja mogę mieć plan? I co to słowo w ogóle znaczy :))
Oczywiście, że nie wiedziałam co mi z tego wyjdzie. Dwa tygodnie wcześniej był przecież maraton w Berlinie i cholera wie jak tam te moje nogi będą się czuć po 52 km po górach.  Może mi się zbuntują, stwierdza, że pier..lą, dalej nie jadą - i tyle będzie zabawy.
Jedyny mglisty zamysł jaki miałam, to taki, że dobrze byłoby uwinąć się przed godziną 14 - albowiem mniej więcej od tej godziny serwisy pogodowe wróżyły załamanie pogodowe i opady - również śniegu. Dziękuję bardzo - nie chciałabym wtedy znajdować się na trasie. Już i tak wystarczało mi krakanie mojego męża, który bezlitośnie odczytywał wykresy z ICM i podawał prędkość wiatru jaka będzie nam towarzyszyć w trakcie biegu.

I tak o siódmej rano, w zimny, październikowy poranek pojawiliśmy się na linii startu Ultra Maratonu Bieszczadzkiego.

Czipa do buta miałam przypiętego gumkami do włosów (zapomniałam, że w salomonach nie da się wyjąć sznurówek), wbrew pierwotnym planom, długie getry na nogach (ten prognozowany wiatr i odczuwalna temperatura poniżej zera z lekka mnie zmroziła). Postanowiłam biec na lekko, z pasem biodrowym i jednym bidonem. Numer startowy miałam przypięty do pasa  z piciem (tak, paska na numer też zapomniałam). Pięć żeli w środku. I jedna paczka nigdy nie próbowanych cocacolowych żelków z kofeiną, które dodawali do pakietów w Berlinie. Tak na wszelki wypadek.
Z mężem uzgodniliśmy, że biegniemy osobno. Znaczy jak się okaże, że biegniemy tempem podobnym - to biegniemy razem, ale jak się zgubimy - to każdy leci na własny rachunek. Ale jakoś dość szybko w tym początkowym tłumie zawieruszyliśmy się.

Nie pamiętam kilometr po kilometrze co się działo na trasie. Pierwszy etap trasy wiódł szutrem i asfaltem. Nie mam stamtąd jakiś specjalnych wrażeń.

Początkowe skrabanie w górę nie było jeszcze jakieś wykańczające. Pierwszy zbieg to była czysta radość. I- ha! Bo ja barrdzo lubię zbiegi. A tu jeszcze nogi były na tyle świeże, że człowiek nie potykał się o własne stopy, nie bał się, że ze zmęczenia fiknie kozła. Więc leciałam sobie w dół, tu i ówdzie wyprzedzając innych ludków. Nawet udało mi się dogonić znajomą, bardziej doświadczoną w biegach górskich  i trochę pobiec za nią "na pilota". Za sobą też czułam cały czas  innego zawodnika - podobnie korzystał z mojego zbiegania. Zresztą skomplementował mnie potem parę razy, że dobrze cisnę :)
Na dole postanowiłam zatrzymać się przy punkcie żywnościowym i przełożyć część żeli ze środka pasa do zewnętrznej kieszonki, żeby łatwiej było mi wyjmować. Niby rękawiczki miałam, ale ten dzień był wyjątkowo zimny i wiatr dawał popalić. Zgrabiałe palce działały nie do końca tak jakbym chciała, chwila nieuwagi i trrrrach! Mocno nadrywam numer startowy. Jeszcze się trochę utrzymał - ale przy następnym punkcie za radą wyżej wspomnianej znajomej, odpinam go i chowam do kieszeni.

Podejście pod Berdo i  Hyrlatą. Dało popalić. Starałam się za bardzo nie myśleć. Rączki na kolana, zgięta w pół po prostu dreptałam w górę, Prawa, lewa, prawa , lewa.

Nie wiem czy to było na tym podejściu, czy na jakimś innym. Jedno z nielicznych zdjęć na które się załapałam.
Fot. Jacek Deneka


Gdzieś na tym etapie, w okolicach 30 kilometra zaliczyłam glebę. Potknęłam się o jakiś korzeń. Jak się potknęłam to stopa została mi z tyłu. Jak została z tyłu, to pięknie napięła łydkę. Jak ją napięła to ta postanowiła zamienić się w kamień. Nie miałam szans w takiej sytuacji wybronić się. Poleciałam do przodu, jęcząc jednocześnie z bólu. Szczęśliwie za mną dreptało kilku panów. Rozmowa była krótka:
- Wszystko ok?
- Nie!
- Skurcz?
- Tak!
- Rozmasować?
- Tak!

I doprowadzono mi łydę do porządku tak, że po chwili wstałam i trochę kuśtykając na początku, potruchtałam dalej.
Dziękuję Ci jeszcze raz dobry człowieku!

Drugie zbieganie też było fajne - choć nogi już czuły kilometry i trochę bałam się powtórnego skurczu.
Zdecydowanie najgorzej wspominam ponowny fragment asfaltem. Dłuugi fragment pod górę. Coś tam usiłowałam podbiegać, ale głównie maszerowałam. Jak większość osób wokół mnie.
Pamiętam też fragment szosą - ale on chyba musiał być wcześniej-  pod potworny wiatr (towarzyszył nam zresztą cały czas). Był tak silny, że zatykał, uniemożliwiał wydychanie powietrza, wtłaczając wszystko z powrotem do płuc, zatrzymywał w miejscu.

Gdzieś po 40 kilometrze zaczęłam solidnie odczuwać zmęczenie. Chwilami kręciło mi się w głowie. Czasem ze zmęczenia zatoczyłam się na bok. Ale to był dziwny stan, taki trochę nierealny. Wiedziałam, że byłam zmęczona, parę razy wymamrotałam pod nosem, że mnie powaliło, że by w taką pogodę bawić się w bieganie po górach, ale jakiejś klasycznej ściany, zniechęcenia, nienawiści, chęci przerwania nie miałam. Po prostu uznałam ten stan za normalny.
Zataczając się po raz kolejny, doszłam do wniosku, że czas dać sobie kopa. Wyciągnęłam moje żelki.  Trochę ryzykowałam, bo nigdy wcześniej ich nie jadłam - ale czułam, że ta kofeina mi pomoże. Musiałam wykrzesać z siebie jeszcze trochę energii na podejście na Jasło i ostatni zbieg w kierunku Cisnej.
Żelki pomogły i przestałam aż tak bardzo odczuwać zmęczenie. Trochę podbudowali mnie następni panowie zdziwieni, że widzą przed sobą kobietę. Ha, ha - dziwili się, komplementowali i wyprzedzali bez problemu :) Ale za moment rozpoczynał się ostatni zbieg. I to wtedy ja byłam Sprite :P
- Lewa wooolna!
- ? Wolna?? Ale lewa czy prawa?
- Wszystko jedno! Po prostu zejdź! Poradzę sobie!
Taki oto zabawny dialog przeprowadziłam z jednym z panów, z którym wcześniej na podejściu musiałam się mijać. Po przebiegnięciu usłyszałam za plecami:
- Aaa! Agnieszka!
Zdecydowanie musieli mnie wcześniej wyprzedzać, bo skojarzyli imię z pleców koszulki :)

Ale ja zbiegi lubię. Nawet jak mam blisko 50 kilometrów w nogach. Nawet jak biegnę na granicy skurczu i proszę moje nogi, żeby wytrzymały jeszcze przez te ostatnie cztery, trzy, dwa kilometry.
Matko! Jakbym wtedy na tym zbiegu z Jasła wywinęła kozła z powodu skurczu, to pewnie by mnie z jakiegoś drzewa zdrapywali...
Pomimo zmęczenia sporo ludzi wtedy wyprzedziłam. Jeszcze tylko jedna stokówka, którą trzeba przekroczyć. O - już strumień. Jeszcze tory. Za torami pani usiłuje mnie namówić, żebym dogoniła dwóch panów przede mną, ale patrzę się na nią takim wzrokiem, że zaczyna mnie przepraszać.
Po sześciu godzinach i dziewięciu minutach melduję się na mecie. Jako 126 zawodnik (na ponad 640) i 9 kobieta!

Nie dosyć, że japa mi się śmiała, że udało się zdążyć przed czternastą, że nie było jakiejś ściany, że dałam sobie radę na podejściach bez kijków, że miałam całkiem niezłe tempo (tak mi się wydaje), to jeszcze okazało się, że wskoczyłam na podium z kategorii wiekowej. Wskoczyłam tak trochę fartem - bo naprawdę byłam czwarta - ale ponieważ regulamin nie przewidywał dublowania miejsc open i w kategoriach - Ultra Maraton Bieszczadzki skończył się dla mnie tak:


Pierwsze miejsce K-30 fot. Tibor



Tak to wyglądało mniej więcej od strony biegowo- sportowej.

Ale są też rzeczy ulotne. Obrazy, momenty, sytuacje.
Las, cały żółty. Wściekły wiatr buszujący wśród drzew i te żółte liście lecące wszędzie, uderzające w twarz.
Nagłe wybiegnięcie z lasu na łąkę i z boku oszałamiający widok na góry, hen, aż po horyzont.
Jakiś gość w kapturze stojący obok drogi, którą biegliśmy. Dzwonił mega czerwonymi dzwonkami. Dopiero na mecie zostałam uświadomiona, że to sam Marcin Świerc.
Facet ubrany w smoking i brzdąkający na kontrabasie w krzakach, obok szlaku, na 30 kilometrze
Bieg w morzu wyschniętej, białej jak śnieg, trawy sięgającej ramion
Wiatr non stop wyciskający łzy z oczu.
Gile po pas, które przy tej temperaturze mój nos produkował w jakiejś strasznej ilości.
Podchodzący do mnie za linią mety panowie, podający rękę i dziękujący za dobry bieg.

No i tutaj by się przydało jakieś zakończenie, spinające cała moją trochę chaotyczną opowieść. Ale nic nie przychodzi mi do głowy - więc na koniec będzie zdjęcie. Sprzed 11 lat - ale Bieszczady dalej są równie piękne :)






wtorek, 15 września 2015

III Duatlon w Makowie Mazowieckim

III Duatlon w Makowie Mazowieckim
Tym razem nie zapomniałam o starcie, jak w zeszłym roku.
Tym razem prawie do samego końca nie miałam roweru, na którym mogłabym wystartować ;)
Jak wiadomo z mojego poprzedniego wpisu - temat udało się ogarnąć i na dwa tygodnie z groszami stałam się szczęśliwą posiadaczką własnej, osobistej szosówki.
Ponieważ tym razem wystartować zapragnął również mój mąż - musieliśmy jeszcze ogarnąć temat opieki nad dziećmi. Szczęśliwie nad szaleńcami (czyli nami) zlitowała się jedna z babć i przyjechała popilnować latorośli.

Pogoda w dniu zawodów była zupełnie inna niż rok temu. Było pochmurno, mgliście, trochę nawet pokropiło. Było chłodno i wiał silny wiatr. Szczękając zębami próbowałam przekonać samą siebie, że w trakcie na pewno nie będzie mi zimno, bo emocje, bo będę się ruszać - ale chwilowo trudno mi było w to uwierzyć.
W porównaniu z ubiegłym rokiem na starcie pojawiło się więcej osób. Były też lepiej przygotowane sprzętowo, dziewczyny również.  Nie powiem, żebym po tych obserwacjach poczuła się pewnie. Co ja tutaj robię, myślałam, obserwując kolejny obrandowany samochód,z którego wyskoczyła cała drużyna.

Strategia? W zeszłym roku mój małżonek, który radził mi pilnować tętna, teraz sam dumając jak rozegrać zawody, głośno zastawiał się tak: " zupełnie nie wiem jak mam pobiec. Dystans w sumie nie jest długi. Chyba przyjmę strategię pierwszy bieg - w trupa, rower- w trupa, drugi bieg w trupa".
I to byłoby na tyle :) Strategia prosta jak budowa cepa :)

W Makowie zarówno ja jak i mąż wystartowaliśmy w barwach Power Training Team. A ponieważ były to rodzinne strony Piotra Tartanusa, jednego z trenerów PT, w pewnym momencie poczułam się jak w "Allo, allo"



Najpierw podszedł do nas chłopak, w którym rozpoznałam kuzyna Piotra, oznajmiając "ja też jestem z Power Trainig" i rozsuwając wierzchnią odzież, mignął turkusem koszulki.
Za moment podeszło do nas małżeństwo, uchylając kurtki i również prezentując charakterystyczne logo na piersiach. To byli rodzice Piotra - przesympatyczni ludzie, kibicowali przez całe zawody, czekali do samego końca, choć pogoda kibiców nie rozpieszczała.

Ale wróćmy do samych zawodów.
Rozgrzewka na rowerze i emocje spowodowały, że pomimo krótkich getrów i krótkiego rękawka nie trzęsłam się z zimna na starcie. Ruszyłam bez żadnego planowania, patrzenia się na tętno. Po prostu biegłam i wyszło mi to całkiem nieźle, bo najwolniejszy kilometr pokonałam w tempie 4:30. Powiem więcej: pobiegłam szybciej o 2 sekundy niż na Biegu Kobiet - zaliczyłam więc nieoficjalną życiówkę na 5 km.

fot. Katarzyna Kuklińska


W trakcie biegu udało mi się wyprzedzić jedną dziewczynę - ale nie miałam pojęcia, na którym miejscu wśród kobiet jestem. Dopiero na ostatnim zakręcie, tuż przed strefą zmian, kibice krzyknęli mi, że jestem trzecią kobietą. Druga dziewczyna wbiegła do strefy tuż przede mną i zobaczyłam, ,że nie wiedzieć czemu dobiegając do roweru zwolniła. Ja przez strefę przegrzałam starając się nie zwalniać, dopiero przed samym rowerem włączyłam stop. Szybko, szybko buty. Byłam ciekawa jak mi pójdzie, bo wzięłam buty do MTB, które mają w sumie trzy paski (zrobiłam przed zawodami próbę z butami do szosy Tibora, ale szczerze mówiąc szybciej szło mi zapinanie moich licznych pasków niż ogarnięcie tego jednego w nieznanych mi butach, do których nie byłam przyzwyczajona).
Strefa poszła mi całkiem sprawnie i wybiegłam z niej jako druga. Niezbyt długo cieszyłam się tą pozycją, bo po paru kilometrach rywalka mnie dogoniła :)

W części rowerowej dozwolony był drafting, czyli jazda na kole. Po raz pierwszy korzystałam z dobrodziejstwa takiej jazdy i w pełni ją doceniłam. Wiatr na trasie był bowiem pieruński. I właśnie gdy oswajałam się z jazdą w grupie, kątem oka zobaczyłam mijającą mnie dziewczynę. Chyba pod nosem mruknęłam " o w mordę!" i starałam się ją dogonić. Ale dziewczyna nie była sama. Miała wsparcie dwóch kolegów z klubu, którzy wzięli ją " w dwa ognie" i taki pociąg z miejsca mi odjechał.
Ja też korzystałam z  draftingu, ale swoich prywatnych zajęcy i pomagierów nie miałam. Sama musiałam dawać zmiany, dochodzić do kolejnych grupek i gonić. Bo goniłam. Przez cała trasę całą trójkę miałam w zasięgu wzroku. Dawałam na rowerze z siebie naprawdę wszystko i pomimo braku doświadczenia wyszło mi to chyba całkiem nieźle. Przynajmniej taką mam nadzieję, że żadnych głupot nie robiłam. A jeśli mi się zdarzyło - to bardzo przepraszam, ale to były moje pierwsze zawody, na których z takiej formy jazdy miałam okazję korzystać. Strasznie chyba nie było, bo na drugim biegu zostałam pochwalona za jazdę przez jednego z panów. Po za tym rower wyszedł mi tylko o 2 minuty wolniej od męża, który jeździł więcej, jest mocniejszy i jeszcze jechał z lemondką. Średnia z 21 kilometrów z groszami wyszła mi grubo powyżej 30 km/h.

Na ostatnich kilometrach zauważyłam, że dystans pomiędzy mną a drugą dziewczyną zmniejszył się wyraźnie. I wtedy akurat zaczęło się wyprzedzanie innej grupki. Ja byłam akurat na końcu mini peletoniku. Zrobiło się małe zamieszanie i zostałam w tyle. Nie dużo, parę metrów, ale pomimo, że robiłam co mogłam, nie byłam w stanie tych metrów odrobić. Wiatr był naprawdę okropny.
W którymś momencie zrobiło się lekko pod górkę, mocniej zawiało i z paru metrów zrobiło się kilkadziesiąt. Zostałam sama. Za mną niestety też nikogo nie było, więc ostatnie dwa kilometry były ciężkie, bardzo ciężkie.
Myślę, że to był ten moment, który przeważył o miejscu na podium. Gdybym zdołała wtedy z powrotem złapać koło któregoś z panów, finisz mógłby wyglądać ciut inaczej.

fot. Katarzyna Kuklińska


Wreszcie znów strefa zmian. Zejście z roweru i trucht na drewnianych  nogach. Starałam się jak najszybciej zawiązać buty, ale palce zdrętwiałe od składania się na baranku średnio chciały współpracować. Jedna sznurówka zawiązała mi się potwornie krzywo - ale już jej nie poprawiałam. Wepchnęłam tylko sznurówki do buta, mając nadzieję, że nie będę znów nimi powiewać  jak rok temu. I rzuciłam się dalej w pogoń :)

Robiłam naprawdę co mogłam i widziałam, że dystans do drugiej zawodniczki powoli, powoli się zmniejsza.
Finisz był niesamowity. Darł się mój mąż, który dotarł już do mety i na poboczu mi dopingował, darli się kibice mojej rywalki. Obie prułyśmy do mety na pełnym gazie.
Zawodniczka Oxygenu była szybsza. O dwie sekundy :)
Bardzo niewiele brakowało do tego drugiego miejsca.
Czy mam niedosyt? Nie.
Miałam na głowie przeprowadzkę, malowanie, dzieciaki. Moje treningi to ostatnio twórczość radosna. Rower pojawił się tuż przed zawodami i przejechałam się na nim raz (ha! Ale w trakcie duatlonu nic nie pomieszałam ze zmianą biegów!). Na trasie rowerowej sama musiałam zadbać o koło, za którym mogłabym się schować przed wiatrem.
To, że dobiegłam na trzecim miejscu, zaledwie 2 sekundy za drugą kobietą, uważam za swój duży sukces. No i ogólny czas w porównaniu z zeszłym rokiem poprawiłam o 7 minut :).

Po wszystkim udaliśmy się w okolice biura zawodów na przepyszną zupę, losowanie upominków i ten najprzyjemniejszy moment: dekorację:) Tym przyjemniejszy, że na pudło w kategorii wiekowej wskoczył i Tibor.

fot. Joanna Skutkiewicz



fot. Pani Tartanus



A jak oceniam samą organizację? Maków nie zawiódł. Jest przykładem, że gdy zbierze się grupa osób z pasją - można wiele. Z roku na rok na wrześniową imprezę przybywa coraz więcej osób i przed organizatorami nowe wyzwania jak poradzić sobie z coraz większą liczbą zawodników. Tym bardziej, że planowane jest rozwinięcie formuły i zorganizowanie triathlonu.
A jeśli kiedyś ktoś z was zawita w Makowie Mazowieckim - zróbcie przerwę na stacji benzynowej "Gozana" i w barze koniecznie zamówcie zupę węgierską. Palce lizać!

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger