Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 5 km. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 5 km. Pokaż wszystkie posty

środa, 18 stycznia 2017

Bieg o Puchar Bielan

Bieg o Puchar Bielan
Zapisanie się na styczniowy Bieg o Puchar Bielan na dystansie 5km uznałam za świetny pomysł. Podobnie jak za świetny pomysł uznałam wkopanie się w Półmaraton Warszawski. Obydwa pomysły były w mojej głowie rewelacyjne, dopóki po raz pierwszy po porodzie nie odziałam butów biegowych i nie wyszłam zrobić z nich użytku.
Uuuuuu, panie! Bolało. Bardzo bolało. Po przetruchtaniu z przerwami na marsz trzech i pół kilometra, na drugi dzień ledwo co mogłam z łóżka wstać. Zaczęłam rozumieć, że powrót do jakiejkolwiek formy będzie trudniejszy niż myślałam. I przebiegnięcie pięciu kilometrów może być niezłym wyzwaniem, nie mówiąc już o dłuższych dystansach.
Szczęśliwie do stycznia ogarnęłam się na tyle, że te pięć kilosków jestem w stanie przetruchtać.
Niepokój jakiś jednak został i moja podświadomość na dwa dni przed imprezą uraczyła mnie snem w którym gubię się, mylę trasę, wchodzę po jakiś schodach, nie jestem w stanie biec i różne takie.

Pozowanie przed startem

Matyldziątko kibicuje



Ale pojawienie się na starcie było fajne. Jednak stęskniłam się za tym kolorowym tłumem, wypatrywaniem znajomych twarzy, zapachem maści rozgrzewającej. Stęskniłam się za tymi motylkami w brzuchu, gdy człowiek wciska guzik "start" w zegarku i wychodzi poza swoją strefę komfortu. I za widokiem mety i palącym ogniem w płucach i nogach. I ciężarem pamiątkowego medalu na szyi.
No. A realnie wyglądało to tak, że zegarek włączyłam za późno, bo przegapiłam czujniki do mierzenia czasu. I za późno go wyłączyłam na mecie, bo coś źle mi się kliknęło. I ustawiłam się za bardzo z tyłu, zapominając, że sporo ludzi piątkę traktuje jako rozgrzewkę przed dystansem 15 km, który startuje nieco później. Więc brnąc nieodśnieżonym poboczem wyprzedzałam te rozgadane dwójki, trójki a nawet czwórki truchtające tempem mocno konwersacyjnym całą szerokością odśnieżonej trasy. Potem biegacze się rozciągnęli i zrobiło się luźniej.

Dzieci nr 2 i 3 wypatrują matki



Cztery lata temu, gdy zaczynałam biegać, moim pierwszym ulicznym biegiem była również Chomiczówka.
Przez cały czas ani razu nie zerknęłam jak szybko biegnę. Niezależnie do tego co bym zobaczyła byłabym pewnie zestresowana. Albo tym, że biegnę za wolno, albo tym, że za szybko :) Zerknięcie za metą na zegarek też mi nic nie dało, z racji mojego zaplątania się w jego obsłudze. Dopiero sms od firmy obsługującej pomiar czas przyniósł  lekkie zdziwienie na plus.

Bo okazało się, że nie dosyć, że przebiegłam ten dystans lepiej niż te cztery lata temu, to jeszcze - rzutem na taśmę, ale jednak - tempo z całego dystansu było lekko poniżej 5 min/km.
Nie wiem jakim cudem - bo naprawdę wychodząc na te moje wieczorne truchtanka tempo mam głęboko w nosie. Uznałam, że jeszcze przyjdzie czas na jakieś szlifowanie prędkości, teraz jest jeszcze dla mojego organizmu za wcześnie. Biegnę tak, żeby mi było dobrze. Czasem jest to bliżej 5:30/km, a czasem powyżej 6 min/km. W dodatku nie da się ukryć, że ważę więcej, co ma wpływ na kondycję.
Tak więc nawet biorąc pod uwagę, że adrenalina i bieganie w tłumie powodują szybsze tempo, moje 24:53 było bardzo miłą niespodzianką i fajnym bonusem.

Ostatni raz wspólne zdjęcie z Rakietą miałam po Wings For Life :)


To teraz mogę zacząć się stresować marcowym półmaratonem. Bo niezależnie od zadowolenia z własnego tempa, kończąc pięciokilometrową pętlę, bardzo, ale to bardzo się cieszyłam, że nie muszę robić ich jeszcze dwóch :) A półmaraton to jednak więcej niż 15 km.


I na koniec tradycyjnie się przypominam. Wchodząc pod poniższy link można wspomóc fundację Wcześniak, a mnie przybliżyć do stanięcia na starcie Półmaratonu Warszawskiego




wtorek, 30 czerwca 2015

Różowo mi!

Różowo mi!
Widzieliście kiedyś wielkie stado ubranych na różowo bab, które w tempie różnym pomykało dookoła Łazienek?
Jeśli nie widzieliście - to już nie zobaczycie, bo organizator Samsung Irena Women's Run za rok pewnie wymyśli inny kolor koszulek :) (w zeszłym roku były białe).
Wzięłam w tym biegu udział po raz drugi i pewnie za rok również się pojawię, bo to impreza będąca miłą odskocznią od tradycyjnych biegów ulicznych.  No dobra: formułę ma ciutkę schizofreniczną ;) Nie ważny jest czas, kobiety górą, piękno w każdym wymiarze. Ale oferujemy atestowaną trasę na 5 km. Nie ważne kto pierwszy a kto ostatni, liczy się zabawa. Ale oferujemy elektroniczny pomiar czasu i nagrody w kategoriach wiekowych. Ale przecież nie ściganie jest ważne, dlatego pomiar jest tylko wg czasu brutto. Tak więc, droga biegaczko, jeśli jednak zamarzy ci się trochę adrenaliny w kobiecym gronie na atestowanej trasie, a miałaś to nieszczęście pojawić się za późno i stoisz gdzieś na końcu dwutysięcznego tłumu innych pań, to zanim dotrzesz do linii startu parę ładnych minut doliczy Ci się do oficjalnego czasu ;)
Dobra - dość marudzenia.  Choć to co za chwilę napiszę zabrzmi zabawnie w zestawieniu z tym co napisałam wcześniej. Albowiem na bieg ledwo zdążyłam :) Ruszyliśmy na niego cała rodzinną brygadą i coś mi się we łbie pokiełbasiło i wsiedliśmy nie do tego autobusu. Szczęście, że autobus generalnie jechał w dobrą część Warszawy, ale po drodze musieliśmy się przesiadać.
Na stadion Agrykoli wpadliśmy na pół godziny przed startem, gdy ten już pustoszał, bo wszystkie uczestniczki ruszyły już w kierunku miejsca startu. Na szybko, szybko pod jakimś reklamowym balonem przebrałam się i pobiegłam za znikającym różowym tłumkiem.



Pamiętałam jak to wyglądało w zeszłym roku. Ponieważ nie jest to typowy bieg - więc nie ma żadnych stref czasowych, panie ustawiają się dowolnie. A ponieważ pierwszy kilometr biegnie jedną z alejek Parku Łazienkowskiego, w tłumie biegnie się mało komfortowo. Gdzieś tam poprzepychałam się trochę do przodu, aż nadziałam się na moją sąsiadkę z piętra (której sama zresztą powiedziałam o biegu), a niedaleko niej za barierkami stał mój małżonek z dzieciakami.

Piąteczka na szczęście

Wreszcie start. Boczkiem, boczkiem i slalomem skikałam sobie pomiędzy kobietkami. Skręt w ulicę Belwederską. Pamiętałam z zeszłego roku, że za chwilę zacznie się jedyny, za to solidny podbieg na trasie. W zeszłym roku dopingowałam inne panie, które przechodziły do marszu. Teraz było podobnie i sprawiało mi to dziką radochę - szczególnie, że panie po słowach zachęty i otuchy i zagrzewania do boju, zaczynały z powrotem truchtać. Usłyszałam i "dziękuję" i "tak jest, panie komendancie!" :)
No i biegłam sobie. Jak najszybciej potrafiłam. Robiło się coraz luźniej - więc było to łatwiejsze. Za to z nieba lał się żar i słonko wybierało siły. Gdzieś na trzecim kilometrze minęłam się z moją kibicującą rodziną. Tibor chcąc mi zrobić jak najlepsze zdjęcie, zaczął biec z boku, aż go jeden z pilnujących policjantów pogonił:)

Maaamaaaa!

Nie pisałam nigdy, że umiem lewitować?

No i leciałam tak sobie płuca wypluwając. Dobrze, że już cały czas z górki było. Wreszcie ostatni zakręt i meta. Na którą wpadłam jak się potem okazało jako 38 kobieta. Chwila dla uspokojenia oddechu, medal i ...widzę przed sobą Agatę Matejczuk. Agata zajęła pierwsze miejsce w kategorii KK na Biegu Rzeźnika. Rano rozmawiałam z mężem, że jakoś tak się stało, że drugim dziewczynom pogratulowałyśmy, a pierwszemu zespołowi nie i że szkoda. Oczywiście, że takiej okazji nie przegapiłam- podeszłam, zagadałam, pogratulowałam.
Potem powoli ruszyłam w kierunku stadionu, rozglądając się za rodziną. Nie zauważyłam ich - więc znalazłam wolny leżak i zaległam w pobliżu wejścia czekając aż się pojawią. Czekałam i obserwowałam sobie wchodzące uczestniczki. Jedne mniej, drugie bardziej zmęczone. Ale wszystkie zadowolone. Niektóre same, piszące smsy jak poszło, inne dzielące się wrażeniami z koleżankami. Starsze, młodsze, chude i te grubsze. Fajnie!
Wreszcie pojawia się moja zgraja
Po dekoracjach, losowaniu nagród od sponsorów, spóźnionym rozciąganiu, przerwie na watę cukrową, ruszamy do domu. Tym razem właściwym autobusem :)


zostałam odnaleziona:)

znajdź dziecko nr 2 :)

relaksik z sąsiadką


PS. Tak, udało mi się zrobić życiówkę:)

wtorek, 1 lipca 2014

Same baby - czyli Samsung Irena Women's Run

Same baby - czyli Samsung Irena Women's Run
Bieg kobiet jest organizowany od lat pięciu. No ale pięć lat temu to jeszcze nie biegałam, a biegi uliczne były mi tak bliskie jak Mars mniej więcej;)
W zeszłym roku wpadł mi w oko po raz pierwszy. Niestety mój małżonek miał już zaplanowany i opłacony start tri, więc obeszłam się smakiem.
W tym roku żadnych przeszkód już nie było, więc się zapisałam.
Szeroko rozumiane okolice 29 czerwca, czyli dnia biegu - były zupełnie postawione na głowie. Ledwo co przecież wróciliśmy z Norwegii, za pasem urodziny dziecka nr 1 (od wczoraj mam w domu ośmiolatka:). Na dwa dni przed imprezą byłam zajęta sprzątaniem, pieczeniem tortów (na imprezę dzieciową i rodzinną). Jeszcze w dzień startu szykowałam sałatkę, piekłam mięso na popołudnie.
Pierwotnie plan był taki, że cała rodzina, z moimi rodzicami miała pójść i kibicować, ale jakieś styki w zwojach mózgowych mi nie zadziałały. Impreza urodzinowa mojego syna oraz start zaczęły funkcjonować w dwóch równoległych rzeczywistościach. Rodzicom kazałam przyjechać dopiero na 14 (start był w południe) - tak więc małżonek musiał zostać, żeby miał kto drzwi otworzyć gościom, a ja na start pojechałam sama (w dodatku drżąc czy zdążę, bo do domu wracałam się ze trzy razy,ciągle czegoś zapominając).
Dotarłam na Agrykolę a tam...same baby, no:)
Tak, nie zapomniałam na jaki bieg się zapisywałam i jaka jest jego formuła. Ale wiedzieć, a widzieć blisko dwa tysiące niewiast to co innego.  Młode i te starsze. Wysokie i niskie. Szparagi i te bardziej pulchne. Pełen przekrój. Wszystkie rozgadane, roześmiane. Przyszły tu w jednym celu: przebiec 5 kilometrów. Dla wielu z nich to pewnie było pierwsze pięć kilometrów.
Znalazłam szatnie. Chwila zawahania, a potem olśnienie. Zaraz, zaraz - mogę wejść do jakiegokolwiek namiotu - bo wszystkie są damskie!
A potem rozgrzewka prowadzona przez dwóch panów. Rozgrzewka w formie aerobiku, z elementami taneczno - seksownymi, jeśli można tak to nazwać. Dwóch facetów pokazywało układy, często dość ponętne w wyrazie - a te wszystkie baby - w tym i ja - to powtarzały. Że seksistowskie? Może i tak. Ale z drugiej strony myślę, że odblokowywujące dla wielu zebranych tam pań. Można było porobić różne wygibasy i nikt na pewno nie wyśmieje - bo dookoła sami swoi. Albo raczej: same - swoje.
A potem cała ta babska banda poszła na start i ruszyłyśmy!

www.samsung.pl


I tu przegapiłam linię startu:))
Kiedy czołówka wystartowała, ja wśród innych kobit przesuwałam się powoli w kierunku widocznej z daleka bramki z napisem start. Garmin na ręku gotowy do odpalenia. Mijam pod nogami pierwsze coś co wygląda jak mata. Ale, kurczę - bramka z napisem start dalej przede mną. Mijam pod nogami drugie coś co wygląda jak mata. Ale start ciągle przede mną. I nic nie pipczy. Maty z reguły pikają, gdy się przez nie przechodzi z czipem startowym. Truchtam wreszcie pod napisem start. Kurka - nie widzę nic do pomiaru czasu! Przegapiłam! Odpalam zegarek.
Dopiero na zdjęciach zobaczyłam, że do odczytu czipów były takie ekrany ustawione po bokach, które dźwięków nie wydają.
Ponieważ cała impreza ma generalnie na celu wyciągnięcie kobit z domów, ma zachęcać do aktywności, oswoić z zawodami ulicznymi, nie ma oczywiście żadnych stref czasowych. Ma być radość z biegania i czysta zabawa (no, prawie - bo czołówka złożona z zawodniczek powykręcała takie czasy, że ho ho).W takim tłumie bab, z których każda przebiera nogami w totalnie innym tempie, biega się jednak niewygodnie. Chętnie bym przedostała się do miejsca, gdzie jest trochę luźniej.
Przede mną widzę dziewczynę, która również próbuje się przedostać bardziej do przodu. Ponieważ robi to w tempie podobnym do mojego, trzymam się za nią i razem uprawiamy slalom pomiędzy biegnącymi paniami.
Potem wypadamy z Łazienek na ul. Belwederską i robi się lepiej. Rozluźnia tym bardziej, że chwilkę później zaczyna się podbieg. Oj, ciężko jest. Szczególnie, że pogoda nie rozpieszcza. Z samego rana nad Warszawą przeszła burza, a teraz świeci słońce - takie typowe burzowe: parne, duszące, wybierające siły.
Część uczestniczek przechodzi do marszu. Wcale im się nie dziwię i staram się je jakoś zmobilizować. Mijając piechurki zachęcam do biegu, pocieszam, że za chwilę będzie z górki. I największą radochę mi sprawia jeśli widzę, że pod wpływem moich okrzyków dziewczyna zaczyna biec (pewnie w głębi duszy nienawidzi mnie tak samo jak ja dopingujących mnie Włochów na maratonie w Pradze;))
Później rzeczywiście robi się z górki (co prawda mój Garmin twierdzi inaczej, więc bardzo możliwe, że po tym sporym podbiegu już wszystko wydaje mi się, że jest  w dół).
No dobra - skoro się rozluźniło - to włóż babo trochę wysiłku w to dotarcie do mety. Starałam się więc dać czadu. Z drugiej strony szczerzyłam się do fotografów z www.fotomaraton.pl, pokazując kciukami - że kurka - świetna impreza, no!
Wiecie, że oznaczenia mijanych kilometrów były rodzaju męskiego? Dosłownie :)) Na poboczu drogi stali panowie w koszulkach z odpowiednim numerkiem:)
Przez cały bieg nie spojrzałam się na Garmina na reku. Na początku dlatego, że byłam zaaferowana tymi wszystkimi kobiałkami dookoła mnie, potem dopingowaniem słabnących - a potem wypluwałam płuca marząc o mecie. A jak ja nie patrzę się na zegarek, to znaczy, że daję z siebie wszystko. No jakoś tak głupio było zupełnie odpuścić ściganie.
O, mamusiu - pod koniec myślałam, że nie dam rady. Ale jakieś głęboko ukryte rezerwy jeszcze się tliły, bo ostatnie kilkanaście metrów to był szalony finisz z próbującą mnie przegonić dziewczyną (zresztą podeszła mnie potem do mnie i podziękowała za mobilizację i tą końcówkę).
Człapię w kierunku stadionu i walę się z ulgą na trawę. Jeszcze jest dość pusto, ale w ciągu paru minut przestrzeń zapełnia się białymi koszulkami. Zmęczonymi, spoconymi - i bardzo szczęśliwymi.


Zmęczona koszulka wygląda na przykład tak. Tak zmęczona, że ani siebie, ani medalu w całości nie potrafiła sfotografować :))

Koło mnie siada żona Leszka. Poznaje mnie po zegarku. Wymieniamy się wrażeniami i idziemy bliżej sceny oglądać dekorację najlepszych i losowanie innych nagród. Albowiem szansę miały też panie, których zajęte miejsca miały związek z ważnymi liczbami w karierze Ireny Szewińskiej (która jest patronem biegu, jakby ktoś  się jeszcze nie domyślił).
A potem najszybsze jak się da przemieszczenie w kierunku domu, gdzie z niecierpliwością czekała rodzina i mój najstarszy potomek.

A za rok już na pewno się wybiorę z resztą rodziny. Bo to fajna impreza jest, wiecie?





poniedziałek, 16 września 2013

Ha!

Ha!
Tak, wiem, wiem - jeszcze poprzedni wpis dobrze nie wystygł - a ja już produkuję następny.
Ale udało się! Pokonałam po raz pierwszy barierę dystansu półmaratońskiego i przebiegłam dziś 27 km.
W ramach testowania wzięłam ze sobą żel energetyczny oraz po raz pierwszy wzułam skarpety niby kompresyjne by Lidl.
I jak było?
Cóż... dostałam małą próbkę tego jak może to wyglądać na maratonie. Oj, będzie walka z własnymi słabościami i własną głową.

Nie wiedziałam czy wyjdzie mi to dzisiejsze wybieganie - a był to właściwie ostatni dzwonek na tak długi dystans. Następny długi bieg - maraton. Pogoda spłatała mi psikusa i po odprowadzeniu chłopaków do szkoły/przedszkola, smętnie wpatrywałam się w deszcz za oknem. Wyjść? Nie wyjść? A jak zmoknę/zmarznę i mój katar z którym walczę od tygodnia zamieni się w zapalenie zatok?
W końcu koło 11 przejaśniło się trochę. Ubrałam się, założyłam żarówiasto różowe skarpety (w połączeniu z żarówiasto żółtym wykończeniem moich butów moje nogi wyglądały...żarówiasto:).



I wyszłam. Na deszcz. Przed chwilą go nie było. Chwila wahania co robić - ale zauważył mnie sąsiad, zaczął pytać, komentować. No dobra - teraz to już głupio wrócić do domu.
Pobiegłam w kierunku Kępy Potockiej. Postanowiłam tam się pokręcić - okrążenia są na tyle długie, że człowiek nie czuje się jakby biegł w kołowrotku. Park ten ma jeszcze jedną zaletę: toaletę:)
No i tak sobie zaczęłam truchtać. Okazało się, że kolejne kilometry przebiegam szybciej niż pierwotnie zakładałam. Próby zwolnienia jakoś mi nie wychodziły.  W końcu uznałam, że jeśli z takim tempem czuję się dobrze - to nie będę walczyć. Zobaczymy ile tak ubiegnę. I tak na pewno zwolnię w miarę upływu kilometrów - zmęczenie zrobi swoje. I tak sobie truchtałam, podziwiając widoczną już jesień dookoła.





Do 22 kilometra biegło mi się wyśmienicie. Potem zaczęło być gorzej, tym bardziej, że zaczęłam odwrót do domu, pod górkę. W pewnym momencie miałam takie pragnienie, żeby się zatrzymać, tu teraz, natychmiast, że aż mnie zatkało. Zacisnęłam zęby i przebierałam nogami dalej. Robiłam wcześniej w parku króciutkie przystanki na zrobienie zdjęcia, łyka wody czy przełknięcie żelu. Ale wtedy nie byłam zmęczona. Teraz, z każdym krokiem coraz bardziej czując mięśnie, chciałam walczyć ze zmęczeniem jak długo się da.
 Światła złośliwie ;)  zmieniały się na zielone jak tylko dobiegałam do jezdni. Tu trochę się poddałam - dałam odetchnąć moim nogom i na pasach przechodziłam do marszu.
Koło 24 km zadzwonił do mnie małżonek- jak usłyszał, że biegnę, chciał kończyć rozmowę, ale przerwałam mu, że zdecydowanie nie mam nic przeciwko porozmawianiu. Trzy minuty wytchnienia:)
Doczłapałam się do domu dokręcając jeszcze po okolicy do 27 kilometra. Jakbym się uparła - domęczyłabym do trzydziestki - ale potwornie chciało mi się pić (w torebce biodrowej zmieściła się malutka 330 ml buteleczka, której zawartość dawno się skończyła) i zaczęło znów padać.
Jeszcze tylko rozciąganie. Cóż - jeśli ktoś słyszał mnie wtedy nie widząc, na pewno myślał, że nie wiadomo jakie "momenty" właśnie się dzieją. Nic z tego ;) To tylko obolała baba rozciągała swoje udręczone mięśnie wydając przy tym dziwne dźwięki :)
Potem prysznic, krótki odpoczynek i walka ze zmęczeniem. Jazda po chłopaków do przedszkola/szkoły. Rozstrzyganie czy dziecko nr 1 miało prawo podrzeć książeczkę dziecku nr 2, bo dziecko nr 2 wołało w kierunku dziecka nr 1 bla bla bla bla i dziecku nr 1 się to nie podobało. Liczenie do dwudziestu, gdy dziecko nr 3 dwie minuty po spytaniu się czy chce siusiu i uzyskaniu odpowiedz negatywnej, zasikało sobie spodnie, skarpetki i buty.
Takie tam normalne życie matki trójki dzieci :P

Wróćmy do biegania. Cieszę się bardzo, że zdecydowałam się dziś wyjść. To zmęczenie na końcu dystansu było mi bardzo potrzebne, bo wiem jak się mogę czuć w trakcie maratonu. Wiem również, że takim tempem jak dziś, 42 kilometrów nie przebiegnę, bo za połową umrę po prostu.
Przetestowałam żel jabłkowy z decathlonu - okazał się być całkiem smaczny jak na żel. Pewnie wezmę go na bieg.
Skarpety lidlowe? Nie sądzę, żeby miały jakikolwiek efekt kompresyjny - ale było mi ciepło w łydki i wyglądałam wery profeszional i oczojebnie :P




Wspomnę jeszcze o wczorajszym biegu - bo zaczęło do mnie dochodzić, że mój czas podany przez organizatorów jest czasem brutto. Czas netto jest nieznany, bo mają jakieś kłopoty techniczne (te brutto tez podobno niekoniecznie mogą być prawidłowe). Mam czas z zegarka - włączyłam i wyłączyłam go na macie. 22:41. Tylko, że Garmin mi dystansu nie doszacował, twierdząc, że przebiegłam 4,94 km. Więc nie wiem na ile wskazanie czasu jest prawidłowe. Czyli wiem na razie tyle, że 5 km przebiegłam w czasie 22:4x.


niedziela, 15 września 2013

V Bemowski Bieg Przyjaźni

V Bemowski Bieg Przyjaźni
Przed tym wpisem miał znajdować się inny. Dotyczący planów i jak mi idzie ich niewypełnianie ;))
Bo biegania w ostatnim tygodniu miało być więcej. Ale w domu dziecko nr 1 po operacji z fastrygą za uchem (wszystko ok). I pogoda jakaś taka jesienna się zrobiła. A ja mentalnie jeszcze w lecie jestem i nie mogę przyzwyczaić się do egipskich ciemności o ósmej wieczorem, nie mówiąc już o deszczu, który ostatnio też popadał. I jeszcze urodziny, podwójne - bo dzieci nr 2 i 3 mają je w pięciodniowym odstępie. 
Więc na przykład z takich planów pojawienia się znów na BBL nic nie wyszło, bo robiłam tort z miliona kalorii ;) Za to  naszą rodzinę godnie reprezentował małżonek z dwójką dzieciaków.
Ja się naprawdę bardzo cieszę, że nie biegam wg jakiegoś ścisłego planu, bo inaczej dawno bym się załamała i rzuciła pewnie w cholerę to bieganie. Bo na bank nie zdołałabym go zrealizować. A tak to trochę luz - bluz. Jak nie dziś - to kiedy indziej. Świat się nie zawali.

Mając na względzie ostatnie luźniejsze dni,  musiałam wydumać na co tak właściwie się nastawiam na Bemowskim Biegu Przyjaźni, na który to bieg zapisałam się swego czasu z małżonkiem.
Ostatni raz w zorganizowanej imprezie na tym dystansie biegłam w styczniu, na Chomiczówce. To był zresztą mój debiut na jakimkolwiek biegu ulicznym.  Od tamtej pory minęło jednak trochę czasu, biegam szybciej i nieoficjalne rekordy zarejestrowane na endomondo są lepsze od tamtego wyniku. 
Nastawiać się na pobicie takiego nieoficjalnego rekordu? No tak - ale endomondo bierze pod uwagę najlepszy odcinek, niekoniecznie od samego początku. 
23: 37 - to nieoficjalny najlepszy mój czas wyliczony przez aplikację. Uznałam, że jak uda mi się pobiec poniżej 24 minut - to będę się cieszyć. Na pobicie rekordu jakoś się specjalnie nie nastawiałam - i jak się okazało - nie doceniłam się :)

Bieg na 5 km, w stylistyce PRL, biegnie uliczkami dawnego osiedla budowniczych Pałacu Kultury. Wśród nagród na mecie - rolki szarego papieru toaletowego;) 
Na miejsce dostaliśmy dzięki miejskim rowerom Veturilo (genialna sprawa - wypożyczasz w jednym miejscu, oddajesz w innym, pierwsze 20 minut za darmo), tak też wróciliśmy z powrotem,aby dalej z moimi rodzicami celebrować urodziny synów nr 2 i 3.

Pomimo, że w strefie startu były karteczki mające przeciwdziałać ustawianiu się wolniejszych osób z przodu, po ruszeniu okazało się, że wiele, wiele dziewczyn ustawiło się źle i trochę zakorkowały trasę. Wyprzedzanie było utrudnione, bo uliczki są dość wąskie. Z drugiej strony, pewnie dzięki temu, po raz pierwszy udało mi się nie przeszarżować pierwszego kilometra. Nigdy nie umiem ocenić swojego tempa, daję się ponieść emocjom, tłumowi - i w tych nielicznych zawodach, w których biorę udział, początek wychodzi mi z reguły zbyt szybki.
Później stawka się rozciągnęła, biegło się wygodnie i z wyprzedaniem nie było problemu.

Na trasie szalał mój mąż z aparatem dopingując mnie. W którymś momencie wrzasnął: " Jesteś dwudziesta!". Dwudziesta? Wow!! Przy zapisach limit dla kobiet wynosił 200 miejsc. Nie wiem czy wszystkie osoby, które opłaciły start pojawiły się dziś na biegu - ale dwudziesta - to brzmi nieźle! I od razu fajniej się wyprzedało następne dziołchy. Dziewiętnasta....Osiemnasta... Przede mną zamajaczyły następne dwie panie. Oj, ciężko już było je dogonić. Do mety zostało półtora kilometra. Powoli, powoli zbliżałam się do Różowej Bluzeczki. Bluzeczka słysząc mój zmęczony oddech przyspieszyła. Zrównałam się z nią i przez chwilę biegłyśmy koło siebie. Wyprzedziłam. Teraz ja ją słyszałam za plecami. Blisko. Cały czas blisko. Ciekawe czy za moment mnie jednak nie wyprzedzi. Nie udało się - wpadła na metę parę sekund po mnie - pogratulowałyśmy sobie udanego biegu. 

Z mety nie pamiętam nic. Nie widziałam zegara wyświetlającego czas, nie słyszałam konferansjera wyczytującego mnie z imienia i nazwiska. Chyba byłam zmęczona :)
Udało mi się dobiec na piętnastym miejscu (tu nie ma klasyfikacji wiekowej, jest tylko open) z czasem...22:49 brutto! (Zegarek netto pokazał mi 22:41, ale nie doszacował mi 60 metrów, więc nie wiem na ile wskazania czasu są prawidłowe) Nie spodziewałam się absolutnie, że uda mi się pobiec poniżej 23 minut, więc ze szczęścia endorfinki tryskały mi uszami. 
Mąż się z lekka zestresował  czy go tu baba nie pobije, ale też nie docenił swoich możliwości, bo pobiegł tak szybko, że nie zdążyłam mu zrobić zdjęcia jak wpadał na metę. I naprawdę mało mu brakowało do złamania 20 minut.

Czuję się trochę podbudowana przed zbliżającym się wielkimi krokami Maratonem Warszawskim. Co prawda 5 km, a 42 km - to zupełnie inna bajka - no ale jednak czuję się lepiej.
Czułabym się jeszcze lepiej, gdyby udało mi się zrobić jedno wybieganie w okolicach 30 km (ach, te moje plany;). Wydumałam, że jutro jest ostatni dzwonek, kiedy mogę porwać się na tak długi dystans. Jak się nie uda - to będę się trzymać teorii wyczytanej w jakimś mądrym artykule - że trzydziestokilometrowe wybiegania przed maratonem są zupełnie niepotrzebne;) I niech się dzieje wola nieba - albo jakoś tak.

A na zakończenie parę fotek mojego szalejącego z aparatem męża:

 Wspólna rozgrzewka pod dyktando pani na scenie


Na starcie


 Pierwsze 2,5 km. Jeszcze się uśmiecham ;)





 Gonię Różową Bluzeczkę


A tu już się nie uśmiecham. Patrzę się na męża wzrokiem mówiącym " Przestań się drzeć, że mam dawać, bo uduszę!"

 Ostatni zakręt przed metą. Te zdjęcia pozbawiły mnie złudzeń, że biegam na śródstopiu. Przy normalnym truchtaniu - pewnie tak. Ale na takich zawodach walę piętą aż miło.


 A tu się mocno zdziwiłam widząc swoją łydkę. To ja mam tam takie mięśnie??


Zmęczona. I szczęśliwa




Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger