środa, 28 stycznia 2015

Gran Canaria cz.3 Półmaraton

Gran Canaria cz.3 Półmaraton
Pobudka: 4.30 rano. Śniadanie: 5.00. Autobus, który ma nas zawieźć do Las Palmas: 5.59.
Nie powiem, żebym była bardzo przytomna. W autobusie przysypiam. Z dworca autobusowego idziemy na przystanek: stamtąd odjeżdża nr 17, który ma nas dowieźć w okolice Audytorium, gdzie usytuowany jest start i meta. Nie jesteśmy sami. Dookoła stoi kilka osób z charakterystycznymi żółtymi workami z pakietu startowego. Podjeżdżają kolejne autobusy, ale naszego w dalszym ciągu nie ma. Ktoś z grupki rusza ku kierowcy kolejnego pojazdu zasięgnąć języka. Po krótkiej wymianie zdań, tłumek mruczy i zaczyna rozchodzić się w różne strony. O co chodzi? Nadziewamy się na parę Norwegów, którzy informują nas, że służby zaczynają już zamykać ulice miasta, nasz autobus nie dojedzie.  Z Norwegami pakujemy się do pobliskiej taksówki i w ten sposób docieramy na miejsce.
Znajdujemy miejsce złożenia depozytów. Niestety nie ma osobnego miejsca na przebranie się- w kąciku rozpakowujemy nasze manele, zmieniamy ubranie. Waham się co do koszulki. Krótki rękaw Smashing Pąpkins czy nowa koszulka bez rękawów, podobno techniczna, kupiona w pewnej szwedzkiej sieciówce. Na razie jest rześko, ale do startu jeszcze godzina, a tu słońce wyszło. Boję się wysokiej temperatury i wybieram top bez rękawów (potem słońce się schowało, biegliśmy przy zachmurzonym niebie, a maratończycy drugie kółko robili nawet w deszczu. Koszulka może i ładnie wygląda – ale plamy potu od razu się na niej odznaczają – więc na fotkach z mety wyglądam jak matka karmiąca z nawałem pokarmu :))

Ustawiamy się w swoim sektorze. Jeszcze wysłuchujemy krótkiego wywiadziku  z Paulą Radcliffe, która jako gość honorowy prowadziła wcześniejszy bieg na 10 km.
Wreszcie start. Tibor od razu znika mi gdzieś z przodu, a ja... no właśnie co ja? A ja postanawiam trzymać się blisko zajęcy prowadzących na 1:45. Skoro przebiegłam Chomiczówkę, piętnaście kilometrów, w tempie tuż poniżej 5 min/km, to może dam radę tak pobiec te sześć kilosków więcej w podobnym tempie?
Zające niestety zającują jak pijane zające :) A konkretnie jakby zapomnieli, że 1:45 to tempo  pięć minut na kilometr. Wyrywają do przodu zdecydowanie za szybko. Na początku trochę mnie to stresuje, że nie mogę się utrzymać za nimi – ale jak widzę co mi Garmin pokazuje z kolejnych kilometrów, przestaję się martwić. Za to zaczynam współczuć maratończykom, którzy będą się ich trzymać (bo zające prowadzą jednocześnie maratończyków  - ci „moi” na 3:30 konkretnie).
Nie kojarzę wszystkich miejsc przez które biegłam. W głowie mam tylko migawki z ulic, placów. Jedno jest pewnie: biegłam szybciej niż kiedykolwiek jakikolwiek półmaraton. Nawet jeśli nie byłam w stanie dogonić pacemakerów;). Proste, zakręty, leciutkie podbiegi i długie proste. Kilometry mijały, ciach, ciach. I prawie wszystkie wchodziły poniżej tej magicznej granicy 5 min/km. Na punktach z wodą piłam izotonik. Punkty z gąbkami z wodą omijałam – choć może trzeba było wziąć jedną na pamiątkę: były w kształcie wyspy, Gran Canarii :)
Na piętnastym kilometrze, za przedostatnim wodopojem, nagle doganiam „moje" zające. Szybko rozumiem dlaczego: panowie zwolnili. Ale ja nie miałam zamiaru zwalniać! Musiałam niestety przeczekać zwężenie ulicy. Dookoła prowadzących na konkretne czasy zawsze jest tłumek – tak jest i tym razem i ciężko mi się przebić. Wreszcie się udaje i lecę dalej. No, babo – myślę w głowie – to tylko 6 kilometrów. Dasz radę! Czuję, że świeża to już nie jestem. Mięśnie zaczynają palić. Osiemnasty kilometr – trasa wylatuje na nadmorski deptak. Z daleka majaczy budynek Audytorium, meta. Wydaje się przeraźliwie daleko. Niby widzę wskazania zegarka, a jednocześnie nie mogę uwierzyć,że to tylko trzy kilometry. Ciężko, oj ciężko skupić się na przebieraniu nogami i nie myśleć o tym odległym budynku. Wreszcie dwudziesty kilometr –ostatni punkt z wodą, na którym się nie zatrzymuję. Dam już radę. Wydaje mi się, że stoję w miejscu, że biegnę wolno i niezgrabnie – dopiero potem na wykresie garmina zobaczę, że to był mój najszybszy kilometr. Meta, widzę metę! I widzę zegar, który właśnie pokazał 1:43 i odlicza następne sekundy. Rany! A on przecież pokazuje czas brutto! Lecę, ściągam z głowy czapkę i wymachuję nią jak szalona. Chyba się uśmiecham.





Zatrzymuję zegarek. 1:42:39. Wow. Dla mnie to wielkie WOW. Nie mogę uwierzyć. Bałam się, że jednak przesadziliśmy z tym rowerowaniem, że nie zdążę wypocząć. Jedno jedyne truchtanie na dwa dni przed startem zrobiłam w tempie powyżej 6 min/km. Szybciej nie byłam w stanie. Teraz, tuż po starcie, czułam się jakbym biegła na drewnianych nogach. W łydkach coś ciągnęło. A tu taki czas? O sześć minut lepszy od poprzedniej życiówki?? Wow jeszcze raz! Wiem co pisałam – że nie nastawiam się, że życiówki nie są najważniejsze. Ale jak się zdarzają – to smakują wspaniale:)
Znajduję męża, który oczywiście przybiegł przede mną.
Postanawiamy skorzystać z dobrodziejstw fizjoterapeutycznych zapewnionych przez organizatorów. Najpierw udajemy się do tajemniczych baseników. Nie wiedzieć czemu w mojej głowie roi się obraz ciepłej wody. Pewnie dalekie wspomnienia łaźni w Budapeszcie. Nic bardziej mylnego: woda jest lodowata, zresztą widać moją minę na zdjęciu :) A potem ruszamy na spotkanie z masażystami. Ledwo kładę się na stole i wyciągam nogi, gdy jak mnie nie złapie skurcz w stopie! Palce mi się same wygięły, nie chciały wrócić do swojej pozycji, ja zaczęłam krzyczeć z bólu. Na szczęście miła pani wiedziała co zrobić i szybko doprowadziła moją stopę do stanu używalności. A potem był masaż lodem (aaaaaa), a następnie jakimś rozgrzewającym olejkiem (mmmmm). Fajne to było.
Jeszcze tylko odstanie w kolejce po owoce, batoniki, wodę, izotonik i obładowani krok za krokiem powlekliśmy się przez miasto w kierunku dworca autobusowego.



Na twarzy Tibora też nie widać zachwytu:)



Koło tego dalekiego budynku z białą kopuła usytuowana była meta. O jakże daleko mi się wydawał!

To chyba był najbardziej egzotyczny bieg w jakim brałam udział. A na pewno najdalej od domu :)
O procesie zapisywania się – pisałam. Dopiero dwa dni po biegu na stronie internetowej pokazały się oficjalne wyniki. Ale tylko czasy brutto:) Brakowało mi jakiegoś wydzielonego miejsca do przebrania się ze spoconych cuchów: robiłam ekwilibrystyki pod koszulką, żeby zmienić stanik. Ale oprócz małych niedociągnięć to bardzo fajna impreza, i dość kameralna. Jakby ktoś chciał połączyć urlop z bieganiem – to polecam.

Na trasie półmaratonu i maratonu wisiały w wielu miejscach takie oto plakaty

Tędy bieglismy

I tutaj też


A na sam koniec postanowiliśmy pobawić się w Prawdziwych Urlopowiczów. Ostatni dzień poświęciliśmy na nic nie robieniu. W planach było głównie leżenie na słonku.
W połowie dnia mieliśmy już dosyć :)

A teraz przyzwyczajamy się na nowo do zimna, śniegu i deszczu :)

Zabawa w Prawdziwego Urlopowicza wymaga poświęceń ;)
Uciekliśmy na wydmy

Gran Canaria cz. 2 kółka dwa

Gran Canaria cz. 2 kółka dwa


Na Gran Canarii wylądowaliśmy 20 stycznia późnym wieczorem. Półmaraton miał być 25 stycznia. Co robić przez te dni?

Gdy na fejsiku pochwaliłam się wyjazdem zaczęły się podśmiewajki znajomych. Że my i Gran Canaria? Miejsce, które kojarzy się głównie z leżeniem pod palmami i popijaniem drinków?
Hu, hu – nie tak prędko, moi mili;)
Owszem, gdy ktoś ma ochotę poleżeć plackiem czy to na plaży czy to przy basenie hotelowym – warunki tu są idealne. Ale i dla amatorów mniej statycznego odpoczynku coś się znajdzie.
My w planach mieliśmy kółka dwa. I te napędzane siłami własnych mięśni i te z silnikiem. Konkretnie: dwa pierwsze dni na rowerze, następne dwa na motocyklu.

Tibor przed wylotem zrobił resarch – mieliśmy upatrzoną wypożyczalnię rowerów i motocyklów. Ze sobą przywieźliśmy kaski na rower, pedały spd, i stroje motocyklowe.
I tak następnego dnia po przyjeździe, pojawiliśmy się w wypożyczalni i zażyczyliśmy dwóch szosówek. Wśród panów z wypożyczalni mała konsternacja, albowiem z trzech szosówek znajdujących się aktualnie na stanie, tylko jedna miała wystarczająco małą ramę dla mnie.
I była to szosówka karbonowa.
Panowie tak bardzo mieli opory przed wypożyczeniem jej kobiecie, że usiłowali namówić nas na rower trekkingowy. A potem na wszelki pan pouczył męża ile rower jest wart.
Fakt, na szosówce siedziałam w swoim życiu tyle razy, że spokojnie palców u jednej ręki wystarczy. Fakt – trochę mi się myli wrzucanie biegów ;), no ale trochę zaufania. Skoro kobita umie się wpiąć w spd, to może jednak nie rozwali roweru na pierwszym zakręcie?
Wreszcie formalnościom stało się zadość i mogliśmy ruszyć
Opuściliśmy hotelarskie, turystyczne wybrzeże i naszą Playa del Ingles (swoją drogą nie wiem czemu Ingles, skoro najwięcej tam Niemców) i ruszyliśmy w góry, w kierunku małej wioski Soria.
Pisząc „góry” naprawdę mam na myśli góry. Najwyższy szczyt Gran Canarii ma prawie 2 tysiące metrów - ale nie on był naszym celem. Nie na rowerach.
Droga, którą jechaliśmy cały czas pięła się w górę prawdziwymi serpentynami. Była to dla mnie nowość – bo te moje kilka razy na szosówce były zdecydowanie po płaskim. No, owszem – jeździłam w górach na rowerze MTB – ale to jednak co innego. Inna waga, inne przełożenia, inna pozycja. Bieganie pomogło – bo czasem stękając i sapiąc – ale jednak- wjeżdżałam i pokonywałam kolejne zakręty.





Pod wszystkie te serpentyny podjechałam! 

Po dojechaniu do Sorii musieliśmy zdecydować co dalej. Albo mogliśmy odwrócić rowery i zjechać w dół tą samą trasą – albo podjechać kilka kilometrów i zjechać sąsiednią doliną.
Ponieważ panowie w wypożyczalni odradzali nam te „kilka kilometrów”, twierdząc, że droga jest bardzo stroma i w złym stanie – zgadnijcie, która opcję wybraliśmy :))
Panowie mieli rację: droga była naprawdę stroma i chwilami asfalt składał się głównie z dziur. Plusem było to, że praktycznie wcale nie było ruchu, więc mogliśmy brać te zakręty i omijać dziury jak nam się żywnie podobało (a uwierzcie – nie ma nic gorszego niż na stromym podjeździe, gdzie droga zakręca w prawo, spotkać się ze zjeżdżającym z góry samochodem. Dla tych którzy nie wiedzą, już tłumaczę: najłatwiej pod serpentyny podjeżdża się po zewnętrznej. Gdy z przeciwka widać samochód, trzeba trzymać się swojej strony – a to boli, oj boli).
Dałam radę – choć stękania i sapania było więcej niż poprzednio. A potem zjazd w dół do miejscowości Puerto de Mogan.


Tak - prawdę mówili panowie z wypożyczalni - droga nie miała najlepszej nawierzchni...

Łatwo mówić: zjazd. Ja na początku miałam śmierć w oczach. Bałam się przełożyć ręce na baranka – ale szybko się okazało, że hamowanie, gdy trzyma się ręce wyżej jest bardzo trudne. Po prostu tak są w szosówkach zamontowane hamulce. Gdy tylko odważyłam złożyć się na rowerze – zjeżdżanie stało się o wiele łatwiejsze – ale odkryłam inną rzecz. Przy zjeździe – takim naprawdę stromym-siła ciążenia powoduje, że ciało chce przelecieć przez kierownicę. I w ten sposób dowiedziałam się, że na szosówce warto mieć silne tricepsy – bo to je głównie czułam w rękach. Aż dziwne, że zakwasów nie miałam.
Po zjeździe zrobiliśmy małą przerwę na obiad i ruszyliśmy dalej. Przed sobą mieliśmy jeszcze z dobre 30 kilometrów jazdy, mając już ponad 60 w nogach.
O, ta końcówka była dla mnie straszna. Najpierw pod górkę. Potem zjazd w dół do miejscowości. Przejazd przez nią i znów w górę. I tak w kółko. Nie wiedziałam czy bardziej lubię te zjazdy, bo dawały kilka chwil odpoczynku, czy ich nienawidzę – bo wiedziałam, że to co zjadę, będę musiała podjeżdżać. Dodatkowo mocno, bardzo mocno zaczynałam odczuwać skutki kilkugodzinnego siedzenia na siodełku. Oj, mój nieprzyzwyczajony tyłek mocno protestował.
Ale wreszcie się udało dojechać. 95 kilometrów, ponad 1800 metrów przewyższenia. W ogólnym rozrachunku fajna wycieczka - nad jednym tylko się zastanawiałam: jak ja u licha następnego dnia usiądę znów na siodełku??

Cóż, początek drugiej jazdy wyglądał podobnie jak przy naszej wyrypie po Wybrzeżu: przez dobry kilometr nie byłam w stanie usiąść na siodełku całym ciężarem ciała :) Potem jakoś poszło.
Nasza druga rowerowa trasa również wiodła do góry – tym razem celem była Fataga i Santa Lucia. Potem zjazd w dół i powrót wzdłuż wybrzeża – małżonek obiecywał trasę krótszą, z płaską końcówką z wiatrem w plecy.
Droga była chyba bardziej urokliwa niż dzień wcześniej. Na kolana już rzucało kilka kilometrów za hotelem, w punkcie widokowym Degollada de La Yegua. Rozpościerał się tam widok na dolinę i okoliczne szczyty.




Degollada de La Yegua, widok powala na obie łopatki 


Tam spotkaliśmy pewnego starszego, bardzo sympatycznego Norwega, również na szosówce. Przyjeżdża na Gran Canarię od 10 lat i jeździ na rowerze. Facet pochwalił mnie, że jestem „strong woman”. Co prawda za chwilę, na zjeździe odstawił mnie momentalnie i bez wysiłku – ale za to dogoniłam i przegoniłam go na podjeździe. Żeby oddać sprawiedliwość, Norweg stwierdził, że tego dnia to on ma „low pulse” - więc pewnie gdyby chciał, to by mnie łyknął jak młody pelikan – ale nie powiem to był bardzo miły komplement.
Cóż dalej opowiadać – popatrzcie na zdjęcia:








Tym razem wycieczka zakończyła się małą przygodą, albowiem podczas ostatniego zjazdu, już nad ocean, popsuła się pogoda. Napłynęły chmurzyska, zaczęło mocno wiać (tak bardzo, że na serio obawiałam się czy za którymś razem nie zwieje mnie z drogi).
Jakby tego było mało – zaczęło padać. Na szczęście po dojechaniu na dół, aura trochę się poprawiła. A ja w ramach rekompensaty za końcówkę z dnia poprzedniego, miałam najprzyjemniejszy powrót: szosa z gładkim asfaltem i prawie cały czas w dół. Przez ładnych kilka kilometrów nie przekręciłam ani razu pedałami – a miałam 50 na liczniku.

zjazd bez kręcenia 

Pan z wypożyczalni przy oddawaniu rowerów wykazał się dalej dużą dozą zaufania, zadając mnie i tylko mnie pytanie: „no crash?”




Przez kolejne dwa dni objeżdżaliśmy wyspę dookoła i przez środek na motocyklu, dając przy okazji odpocząć naszym nogom. Również nie obeszło się bez małych przygód – od standardowych pod tytułem gubienie drogi, po szczękanie zębami podczas przejazdu przez góry. Cóż – najwyższe partie spowite chmurami odbiegały temperaturowo od tego co na dole, o czym przekonaliśmy się na własnej skórze:).





Jeśli wydaje Wam się, że wyglądam na lekko zmarzniętą - to dobrze się Wam wydaje :)

Albowiem Gran Canaria może wyglądać też tak


Ale najśmieszniejsze było to, jak o mały włos nie przegapiliśmy Palca Bożego.
Palec Boży, El Diedo de Dios, to jest taka charakterystyczna skała z iglicą przypominająca pięść w wystawionym jednym palcem. Albo może: była. Bo parę lat temu w wyniku sztormu iglica się ułamała i Palec można już tylko oglądać na zdjęciach. No ale sama skała jest.
Zjechaliśmy do Agaete. Poszliśmy na brzeg. Widać masyw skał po drugiej stronie zatoki i jaskinię, jak nam się wydawało. Na tle skał, wyraźnie widać było nieregularny, ciemniejszy otwór.
Potem przeszliśmy przez miasteczko i w każdym sklepie z pamiątkami rzucał nam się w oczy motyw tego Palca Bożego. Przyjrzeliśmy się uważniej jakiemuś zdjęciu – i wyszło nam, że to tu. Wróciliśmy na brzego zatoki, patrzę się w kierunku jaskini i nagle OLŚNIENIE: to nie jaskinia, to ta skała!
Tak akurat się złożyło,że wystająca skała z wody zlała się z masywem. Ponieważ ciemniejsza, nasz mózg uznał to za twór wklęsły. Czyli jaskinię. Nie powiem – niezły ubaw mieliśmy z siebie :)


Za Tiborem widać nieszczęsną skałę, którą w pierwszym odruchu wzięliśmy za jaskinię :) 






Nie będę tak dokładnie opisywać naszego motocyklowania – bo o jednak blog o bieganiu i innych aktywnościach sportowych. Po dwóch dniach objeżdzania, motocykl zdaliśmy – i zostało clue programu – czyli bieg. Ale o nim będzie w części następnej.

Jeszcze kilka fotek








Roque Nublo. 1813 m n.p.m. Drugi co do wielkości szczyt Gran Canarii. 











I widok spod Roque Nublo w kierunku Teneryfy (to to co widać nad chmurami) 






niedziela, 25 stycznia 2015

Gran Canaria cz.I czyli jak to było z zapisaniem się na bieg

Gran Canaria cz.I czyli jak to było z zapisaniem się na bieg
Skąd pomysł na bieg na Gran Canarii? Cóż – z masy ulotek nabranych przy okazji innych biegów – nie pamiętam już czy w Barcelonie czy w innym miejscu.
Polecieć na Gran Canarię, miejsce, które głównie kojarzy się z leniuchowaniem i plażowaniem, po to, żeby pobiegać? Czemu nie :) Później jeszcze dołączył do tego plan pożyczenia rowerów i motocykla.

Tibor, mój mąż, pierwotnie napalił się na maraton. Tak bardzo, że nawet zapisał się na niego. Potem jednak ogarnęły go wątpliwości: Ja jakoś średnio byłam chętna do zaczynania roku od 42 kilometrów. W dodatku okazało się, że trasa maratonu to dwie pętle przez Las Palmas. Dwa razy biec tymi samymi ulicami?
Ponieważ oprócz dystansu maratońskiego można było wziąć udział w półmaratonie i biegu na 10 km, postanowiliśmy zapisać się na połówkę. I tu kończy się to co proste :)

Małżonek napisał do organizatorów, że zmienił zdanie i czy można by go przepisać na krótszy dystans. Otrzymał odpowiedź, że ma się nie martwić, skoro jeszcze nie uiścił opłaty; strona www i tak będzie zmieniana nową, w czerwcu przez nową witrynę zapisze się jeszcze raz, stary zapis będzie nieważny.
Więc czekaliśmy sobie grzecznie na czerwiec. I przyszedł czerwiec. I przyszedł dzień, w którym światło dzienne miała ujrzeć nowa strona. I mijały dni następne, kilka dobrych tygodni minęło. I nic. No tak. Hiszpania. Mañana.
Nie pamiętamy niestety dokładnie jak długi poślizg mieli organizatorzy – ale coś w okolicach miesiąca z tego co pamiętam. 

Wreszcie. Jest! Małżonek rzucił się do zapisywania. Poznałam to po tym, że na maila przyszła mi wiadomość "thank you for registering”. Cóż z tego, skoro nie wiadomo było jak zapłacić za bieg. Konto zostało założone, można się było zalogować na stronie i nic z tego logowania nie wynikało poza tym, że u góry widniał napis, że jest się zalogowanym:)

Mail do organizatora. Tak, tak, rzeczywiście mają mały błąd na stronie, zaraz go naprawią. To oni usuną nasze konta i mamy zarejestrować się jeszcze raz.
Najpierw okazało się, że pomimo zapewnień konta nie zostały usunięte i nie można się było jeszcze raz zarejestrować, bo strona twierdziła, że już istnieje takie konto. Kolejny mail do orgów. Tak, tak, oni bardzo przepraszają – teraz już powinno być okNie było ok. tym razem strzałki na stronie, które miały biegacza przenosić na następny krok rejestracji, działały na odwrót – te do przodu w rzeczywistości cofały na poprzednią stronę. Spoko – jak już człowiek się zorientował o co biega – dał sobie radę. znów widzę w mailach "thank you for registering”. Niestety i tym razem nie udało się zobaczyć strony z płatnościami.
Mail do organizatora. Tak, tak, bardzo przepraszają. Proszą o spróbowanie jeszcze raz – usuną stare konto, założymy nowe.
Założone. Jest! Thank you for registering po raz kolejny. Próba płacenia kartą – nie udaje się. Żadna karta nie wchodzi – nie wiadomo dlaczego.
Mail do organizatora. Tak, tak – rzeczywiście odkryli mały błąd. To oni usuną nasze konto, proszę założyć je jeszcze raz – i tak dalej i tak dalej...
Zaczynamy od nowa. Znów próba. Thank you for registering againZnów bez powodzenia. Tym razem orgowie stosują standardową odpowiedź administratora „dziwne, u mnie działa”. No a u nas nie. Po kolejnej wymianie maili, dostajemy zgodę na przekazanie opłaty startowej przelewem na nr konta i już po miesiącu prób Zostaliśmy oficjalnie wpisani na listę startową Disa Gran Canaria Media Maraton



PS. Dziś, już po biegu usiłowałam zerknąć na oficjalne wyniki. Przeszukałam witrynę biegu wzdłuż i wszerz – nie znalazłam. Tibor podrzucił mi pomysł, że może trzeba się zalogować. Ale konto zakładał mi on i nie za bardzo już kojarzył wpisywane dane. 
Spróbowałam na czuja – nie udało się. Ale jest opcja „nie pamiętam hasła” - super! Wpisałam maila i ...na stronie ukazała się informacja, że konto osoby, która posługuje się takim mailem jest zablokowane. Podejrzewam, że to dalekie echa sytuacji opisanej wyżej. Ale jakim cudem, pomimo zablokowanego konta, organizatorzy przysłali mi przed biegiem informację na tegoż maila o przyznanym mi numerze startowym – to już pozostanie ich słodką tajemnicą ;)



O urokach Gran Canarii – czyli co robiliśmy w dni poprzedzające bieg i o samym biegu – w następnych wpisach.

niedziela, 18 stycznia 2015

Zawodowy weekend

Zawodowy weekend
Ale mi się tytuł wymyślił, nie?

A teraz do rzeczy. Zawodowy - bo pod znakiem zawodów, oczywiście. Nie tylko moich. W sobotę wystartował mój małżonek w Warszawskim Triathlonie Zimowym. Ja z młodszymi dzieciakami (starszy szaleje na na obozie judo w Zakopanem) polazłam jako kibic.

Z tym kibicowaniem i startem to też różnie mogło być, bo żadne z nas prawie do samego końca nie skojarzyło, że w dzień startu powinnam być pracy (niestety, część sobót mam pracującą). Zorientowałam się na dzień przed... Rychło w czas, nie? Na szczęście w pracy udało się załatwić wolne i miał się kto zająć dzieciakami, gdy mój mąż biegał, jeździł na łyżwach i jeździł na rowerze.

Pogoda w ten weekend była iście wiosenna, więc triathlon zimowy był zimowym tylko z nazwy.
Tibor dojechał, poprawił czas z zeszłego roku (choć fakt, że rok temu warunki były dla odmiany bardzo zimowe), jest z siebie zadowolony.

Szykowanie roweru


Łapki mocy :)


Gdzie ten tata...





A dziś była zmiana. Mąż kibicował, a startowałam ja. Pogoda dalej utrzymała się raczej wiosenna. Dwa lata temu był mróz chyba z -15. Rok temu waliło śniegiem. A teraz temperatura na plusie, śniegu ni hu hu. Ja bez rękawiczek, w opasce na głowie, getrach 3/4. Połowa stycznia, taaa...

Rok temu nie udało się pobiec w Biegu Chomiczówki: rozchorowałam się. Byłam wtedy bardzo rozczarowana, bo ten bieg miał mieć symboliczny wymiar. Moje pierwsze zawody, w których wystartowałam były w tym miejscu. Biegłam wtedy w krótszym biegu, pięciokilometrowym. 15 kilometrów było dla mnie dystansem z kosmosu. Dłuższych dystansów moja wyobraźnia nie ogarniała. Zeszłoroczna Chomiczówka miała być takim podsumowaniem, zatoczeniem koła. Nie wyszło, trudno.

W tym roku obyło się bez problemów zdrowotnych. Po pakiet startowy postanowiłam pobiec :) Trochę, żeby rozruszać nogi, trochę dlatego, że chwilowo jestem bez prawa jazdy (cały portfel niestety wyparował mi podczas wyjazdu na narty w ubiegłym tygodniu. Wszystkie dokumenty są już pozastrzegane, wnioski o nowe złożone, no ale lepiej losu nie kusić - po co mam szlajać się autem bez prawka?)
Potruchtałam, odebrałam, wróciłam. I minę miałam nietęgą. bo biegło mi się...strasznie. Nogi jakieś ciężkie takie, ledwo nimi przebierałam. A dystans nie był długi - bo 6 km z groszami. Tempo miałam zdecydowanie nie startowe. W domu zmęczona padłam i zasnęłam. Obudziłam się o dwudziestej. Wyspana. Więc spać poszłam z powrotem o drugiej w nocy. Budzik nastawiłam na siódmą. Niezły galimatias zafundowałam mojego organizmowi :)

Tuż przed startem Tibor tradycyjnie zapytał się na jaki czas biegnę, a ja tradycyjnie na ostatnią chwilę zaczęłam dumać jak ja mam do cholery pobiec?
W życiu na takim dystansie nie biegłam w zawodach. Pewnie trzeba pobiec wolniej niż dychę, a szybciej niż półmaraton. A oprócz tego musiałam wziąć pod uwagę, że za tydzień biegnę z moim mężem półmaraton właśnie. Jakie tempo wybrać, żeby pobiec na miarę swoich możliwości, a jednocześnie nie dolecieć z pawiem w gardle ze zmęczenia?
Zrobiłam odniesienie do półmaratonu i naniosłam pewne poprawki. Skoro ostatnią połówkę biegłam średnim tempem 5:07, to sobie wydumałam, że tu postaram się biec ciut szybciej. Czyli generalnie postanowiłam wcelować z czasem w okolice 1:15.
I z tym postanowieniem udałam się na start w poszukiwaniu swojej strefy czasowej. Tam zostałam zdybana przez Smashing Pąpkinsów (sama miałam pąpkinsową koszulkę). Fotograf organizatora zrobił nam nawet wspólne zdjęcie jak robimy pompki - ale pewnie w necie pojawi się za kilka dni.
Reszta drużyny ruszyła do przodu, ale ja się spłoszyłam i zostałam w strefie z czasem od 1:16 do 1:27.

Ruszyliśmy.
Bałam się trochę formuły biegu. Znaczy, że trzy pętle się robi. Bałam się, że to będzie nudne. Ale myliłam się. Ta powtarzalność nadała mi rytm. Wiedziałam w którym miejscu jestem. Że jak widzę ten budynek to za moment będzie zakręt. A jak przebiegniemy ulicę to tyle a tyle zostało do skończenia okrążenia.

Wielką niespodziankę zrobił Krasus, który nie mógł pojawić się na starcie z powodu zobowiązań towarzyskich. I nagle w trakcie drugiego krążenia, ktoś się do mnie drze. A to on! Pobiec nie pobiegł, ale przyjechał z drugiego końca miasta pokibicować Pąpkinsom. Od razu banana na twarzy dostałam:). A jak na trzecim okrążeniu dołączył do niego jeszcze mój mąż z dzieciakami - to razem narobili takiego rabanu, że wykrzesałam z siebie siły na finisz, o jaki w życiu bym się nie podejrzewała :)
No właśnie - biegło mi się na szczęście dobrze. Mój naprędce sklecony plan zrealizowałam z nawiązką - ze średnim tempem udało mi się zejść poniżej 5min/km, Metę przekroczyłam z czasem 1:13:05.

A teraz czas zacząć pakowanie. Bo przyszłotygodniowy półmaraton odbędzie się w dość egzotycznych warunkach - na Gran Canarii.


Na starcie - kolorowo

Mopsy dwa

Koniec pierwszego krążenia

Koniec drugiego krążenia

Finisz

Kotek też kibicował 

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger