Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zawody. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zawody. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 grudnia 2024

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości

Tak, wiem. Bieg Niepodległości był jedenastego listopada, a dziś mamy dwudziesty grudnia.

Pozostaje się cieszyć, że wpis zaczynam w tym samym roku ;)

Ostatnio rzadko biorę udział w biegach ulicznych, żeby nie powiedzieć, że wcale. 

Bieg Niepodległości nie jest jednak takim zwykłym biegiem. Wiecie: 11 listopada, odzyskanie niepodległości, gwiazdy i pasy, albo jakoś tak. Ale tak na serio (bo brałam w tym biegu w przeszłości parę razy udział), moment odśpiewania hymnu i widok biegnących ludzi ułożonych w biało-czerwoną flagę, zawsze powoduje u mnie wzruszenie.

Od paru lat nie zapisywałam się na tę imprezę. Po pierwsze nie miałam spręża na udział w zorganizowanych biegach, a po drugie przez ostatnie trzy lata w terminie Biegu Niepodległości byłam w Katowicach na Flyspot Polish Open - czyli zawodach w tunelu aerodynamicznym.

W tym roku Flyspot zmienił termin FPO, a ja zaczęłam dumać czy w związku z tym nie wystartować w BN. I tak dumałam, dumałam aż... do dziesiątego listopada. 

A bo po co. A bez formy. A czy na pewno mam ochotę. A czy ja chcę w pakiecie koszulkę czy nie. A jak chcę, to białą czy czerwoną. Problem koszulki w przeddzień biegu rozwiązał się sam, bo po prostu koszulek już zabrakło, a ja ostatecznie podjęłam decyzję.

Uznałam, że skoro na 24 godziny przed biegiem są jeszcze miejsca, to jest to ZNAK. 

I tym sposobem na dzień przed biegiem zapisałam się, a następnie usiłowałam odebrać pakiet. Z marnym skutkiem pierwotnie, bo nie wpadłam na to, żeby wziąć ze sobą dokument tożsamości. Nie miałam ze sobą nic, bo przyjechałam radośnie po odbiór na rowerze. Miałam przy sobie tylko telefon i kluczyk do zapięcia od roweru

Na szczęście telefon do dziecięcia nr 2, żeby wyciągnęło z torebki mój dowód, zrobiło zdjęcie i  przesłało - załatwiło problem.

A potem zaczęłam dumać nad logistyką - czyli jak dostać się rano na linię startu i jak wrócić.

Samochód z miejsca odrzuciłam, po przeczytaniu, że zapisało się 15 tysięcy ludzi. Już widziałam oczami wyobraźni jak z obłędem w oczach szukam miejsca do zaparkowania w okolicznych uliczkach, albo utykam w korku przy wjeździe na parking podziemny centrum handlowego, na którym zawodnicy mogli zostawić swoje samochody.

Komunikacja miejska? Musiałabym wtedy mieć na sobie coś do ubrania - a potem w tym tłumie oddawać ciuchy do depozytu i czekać po biegu na odbiór... Eeee, chyba jednak nie...

Zostało tylko jedno rozwiązanie: pobiec. Co prawda małżonek słysząc o moim (oczywiście genialnym) planie, spojrzał na mnie dziwnie - bo tym sposobem fundowałam sobie półmaraton, a nie bieg na 10 kilometrów. Ale skoro byłam tak szalona, że zapisałam się na dzień przed biegiem, to pociągnijmy to szaleństwo dalej. A co!

Jak wymyśliłam - tak zrobiłam. Oczywiście dobieg na start potraktowałam jako rozgrzewkę i nie szalałam - no ale pięć kilometrów musiałam jednak przetruchtać.


Gdzieś w tamtą stronę jest start :) Trochę prosto, potem wzdłuż torów, przez tory, wzdłuż cmentarza tatarskiego, wzdłuż cmentarza na Powązkach i w sumie już :)


Powiem Wam, że po dobiegnięciu na miejsce, ten kolorowy tłum, z którym podążałam do swojej strefy zrobił mi bardzo dobrze. Chyba tego potrzebowałam. 

Start odbywał się falami. Moja strefa ruszała jako trzecia, dla osób biegnących pomiędzy 50 a 54:59 minut. Te widełki wydawały mi się rozsądnym wyborem, odzwierciedlającym moje aktualne możliwości. Z samego truchtania po lesie, bez żadnych interwałów, żadnych treningów szybkościowych, daleka od mojej wagi startowej, nie sądziłam, że będę w stanie pobiec w tempie poniżej 5 min/km.


Ruszamy!

Pierwszy kilometr utwierdził mnie w przekonaniu, że dokonałam dobrego wyboru. Zegarek mi wybzyczał 5:14 min/km. I czułam, że jest to kres moich możliwości. Ale gdy na kolejnych kilometrach zaczęłam raz po raz widzieć już wskazania z cyferką 4 na początku, a nogi zrobiły się ciut lżejsze, zaczęłam się trochę jarać. 

Na wszelki wypadek postanowiłam nie fiksować się na tempie, tylko po prostu biec tak, żeby było mi dobrze. I zobaczyć co z tego wyjdzie. I nie gapić się za często na zegarek. 

Bieg Niepodległości ma dobrą trasę na mentalne wspieranie głowy. Bo zazwyczaj to jest pięć kilometrów długą prostą w jedną stronę, nawrotka i drugie tyle do mety. Łatwo prowadzić wewnętrzne rozmowy ze swoją głową i odliczać kilometry do mety. W tym roku było trochę inaczej, bo ze względu na remonty, nawrotka była wcześniej i gdzieś za siódmym kilometrem trasa robiła na chwilę mały skok w bok w ulicę Prostą.


Trzeba przyznać, że w pakowanie do jednej kieszeni getrów telefonu, a do drugiej rękawiczek, nie wpłynęło korzystanie na wygląd moich nóg :))

Biegłam, owszem coraz bardziej zasapana, ale z coraz większą szansą na niezły czas, jak na mój totalny brak przygotowania. Za siódmym kilometrem dogoniłam jedne balony prowadzące na 50 minut, a chwilę później dogoniłam drugiego zająca. I wtedy już byłam pewna, że czas netto będę miała fajny - bo wystartowałam sporą chwilkę za zającami. A skoro właśnie ich przeganiam - to trzeba teraz grzać ile jeszcze sił w nogach zostało, żeby jak najwięcej urwać z tych 50 minut.


Pęęęędzę!



I dobiegłam z czasem 47:59 :)

Przyjęłam medal. Odebrałam wodę, której jednak nie ruszyłam, bo lodowate picie nie było tym o czym marzyłam w tej chwili. Zgarnęłam folię NRC na wszelki wypadek i po wymaszerowaniu z największego ścisku, zmusiłam się do przejścia do truchtu.

Planu nie zmieniłam (choć plan B, jakby co, zakładał powrót tramwajem) i niespiesznie, noga na za nogą dotarłam do domu.




I powiem Wam, że nawet nie miałam jakiś strasznych zakwasów. Będę trzymała się teorii, że to dlatego, że po przekroczeniu mety dalej byłam w ruchu i nie dałam ostygnąć mięśniom.

Co dalej? Cóż, jest spora szansa, że pojawi się tutaj więcej relacji z biegów. Wróciliśmy z mężem pod skrzydła trenerskie - więc snucie się po lesie skończyło się. Teraz jest krew, pot i łzy ;)

Mamy na nadchodzący sezon parę fajnych planów.



poniedziałek, 4 września 2023

Szwajcaria - dzień z Aletschgletscher

Szwajcaria - dzień z Aletschgletscher

Najpierw tytułem wstępu, czemu ja, małżonek, dziecko nr 1, dziewczyna dziecka nr 1, dziecko nr 3 oraz nasz kolega, zapakowani w auto po korek, ruszyliśmy wieczorem 16 sierpnia w kierunku alpejskich dolin i  szczytów.


Pogoda w trakcie przekraczania alpejskich przełęczy nie napawała optymizmem...

Oprócz szeroko rozumianego wypoczynku i wakacji, mieliśmy kilka innych powodów. Małżonek z kolegą robili przymiarkę do zdobycia Matterhornu, (dla mojego T. to była druga przymiarka, tym razem od strony szwajcarskiej). Oboje zaś zapisani byliśmy na biegi w ramach Matterhorn Ultraks.

Tak naprawdę mieliśmy pojawić się w Szwajcarii rok temu, ale niestety musieliśmy skorygować nasze plany ze względów finansowych. W tym roku wyjazd się udał - zamianie uległy tylko nasze dystanse. Rok temu byłam zapisana na dystans "Mountain", 32 km, a małżonek na "Sky", 49 km. W tym roku mąż zdecydował się na dystans krótszy, a ja....a ja, gdy zebrałam się do zapisów, na krótszy bieg nie było już miejsc! Moje dylematy i zastanawiania co z tym fantem zrobić, przerwał T., robiąc mi w lutym prezent urodzinowy i zapisując mnie na "Sky". Szczerze mówiąc prawie do samego końca nie wiedziałam czy się bardziej cieszę, czy boję - bo przewyższenia i wysokość były zacne. Ale do samego biegu jeszcze wrócę w kolejnych wpisach.

Na razie ulokowaliśmy się na campingu w miejscowości Fiesch, u stóp Eggishorn (2926 m n.p.m), a kolejnego dnia całą brygadą ruszyliśmy na naszą pierwszą wycieczkę.

Najpierw wjazd kolejką na Fiescheralp (2212 m n.p.m), a potem już na nogach do góry, w kierunku punktu widokowego (2647 m n.p.m) na największy alpejski lodowiec. Aletsch. Stamtąd powędrowaliśmy szlakiem wzdłuż lodowca, a potem w dół, z powrotem. Końcówkę powrotu podzieliliśmy - chętne osoby zeszły na własnych nogach na sam camping, mniej chętne i bardziej zmęczone - zjechały kolejką. Nawet z takimi udogodnieniami wyszło około 18 kilometrów wędrówki.

Widoki - powalały na obie łopatki. tym bardziej, że wstrzeliliśmy się w jakieś niesamowite okno pogodowe. Słoneczna aura to jedno, ale temperatury były zupełnie nie alpejskie i nawet wysoko w górach można było chodzić "na krótko". 

Oczywiście trasa, którą zrobiliśmy, we mnie zostawiła duży, duży niedosyt. Tam, w tym jednym miejscu, było milion możliwości i pierdyliard szlaków. A to było tylko jedno z wielu miejsc w jednej z wielu dolin...

Pewnie zwróciliście uwagę, że na zdjęciach nie ma żadnych ludzi. Nie, nie byliśmy tu sami, ale ilość ludzi na szlakach była niewielka, szczególnie w porównaniu z Tatrami w sezonie i malała wraz z odległością od stacji kolejek.

Zostawiam Was z tymi niesamowitymi widokami - a nie będą to ostatnie zdjęcia: 


Raj dla paralotniarzy. Nad okolicznymi szczytami krążyło ich dziesiątki.

Jak się mocno przyjrzycie, to widać zamglony, w oddali Matterhorn.











Ten ośnieżony szczyt bardziej z prawej strony to Eiger.








Druga część: http://www.matkabiega.pl/2023/09/szwajcaria-wycieczki-z-matterhornem-w.html






czwartek, 5 sierpnia 2021

Eiger Ultra Trail

Eiger Ultra Trail

O starcie w Eiger Ultra Trail pierwszy raz myśleliśmy w 2019 roku. Wybraliśmy dystans 51 km i wersję bieganą w parach. Zapisy były na zasadzie "kto pierwszy ten lepszy" i cóż... organizatorzy nie przewidzieli takiego zainteresowania. Strona padła błyskawicznie, miejsca rozeszły się w ciągu kilku minut. Nawet nie zdołałam zobaczyć strony do zapisu, o samym zapisaniu się już nie mówiąc.  Szwajcarzy wnioski wyciągnęli i zapisy na rok 2020 odbyły się w formie losowania. Tym razem dopisało nam szczęście. 

I wtedy przyszedł Covid i wszystko się zesrało. Zresztą każdy wie co się działo. Bieg oczywiście został odwołany i przełożony na rok 2021. 

Rok to szmat czasu i dużo, dużo przez 12 miesięcy może się wydarzyć. U mnie oprócz spadku motywacji, doszły jeszcze sprawy życiowe i logistyczne. Długo zapowiadało się, że nie pojawię się na starcie w Grindelwaldzie. Ale ponieważ wiosną przez świat przetaczała się kolejna fala koronawirusa i kolejne imprezy biegowe były po raz kolejny albo przekładane, albo odwoływane, byłam święcie przekonana, że moje problemy i tak nie będą miały znaczenia, bo EUT znów się nie odbędzie

I wtedy Szwajcarzy ogłosili, że odwołują tylko najdłuższy dystans- setkę, a nasz i krótsze jak najbardziej dojdą do skutku. Ups!

Miałam, chyba oboje mieliśmy, rozkminę co z tym fantem zrobić. Treningi? Walczyłam do lutego. Potem choroba, życie, praca, dzieci, próba pogodzenia biegania z treningami w tunelu aerodynamicznym i kettlami, potem rozpoczęcie sezonu spadochronowego i... wszystko się zaczęło rozłazić coraz bardziej. 51 kilometrów po Alpach z marszu? Trochę szaleństwo. Ale ostatecznie postanowiliśmy zaryzykować.

Wyjazd był, nazwę to, hybrydowy. Po biegu i przetransportowaniu z Szwajcarii na stronę włoską, małżonek miał zmienić tryb "ultras" na "wspinacz" i razem z kolegą zmierzyć się z Matterhornem. Ja z dwójką starszych dzieci miałam sobie dreptać po okolicznych szlakach.

Powiem, że przygotowania były... dziwne. Absolutnie nie byłam w trybie biegacz. Tak, wiedziałam gdzie jadę, ale to wszystko było takie... nierealne. Odkrycie, że nasze żele są przeterminowane o rok było dość zaskakujące :) Jechałam nawet nie wiedząc jakie są przewyższenia ani profil trasy. Zamiast zajmować się tym ostatnim, siedziałam i sprawdzałam jakie obostrzenia covidowe obowiązują w krajach w których zawitamy. Takie czasy.



Taktyka na bieg? Dotrzeć do mety i nie umrzeć. Dobrze rozłożyć siły. Biec tam, gdzie się da, uśmiechać się tam gdzie robią zdjęcia. Czas? W którymś momencie zaczęłam o tym myśleć. Z naszymi dziećmi na te kilka godzin zostawał kolega i chciał wiedzieć pi razy drzwi kiedy się nas spodziewać. Wzięłam mój najlepszy czas na podobnym dystansie (6 godzin), dołożyłam fakt, że to nie są Bieszczady czy Góry Stołowe tylko Alpy. Wzięłam pod uwagę brak formy i wyszło mi, że wcześniej niż po 9 godzinach nie należy się nas spodziewać.


Na linii startu


Co do samego biegu. Szwajcarzy chwalą się, że to najpiękniejszy i najtrudniejszy bieg w Szwajcarii. Brałam udział w trudniejszych biegach: na przykład norweska Stranda (dystans podobny, ale prawie kilometr więcej przewyższeń niż na Eigerze. Swoją drogą właśnie zerknęłam na swój czas na Strandzie i był on prawie identyczny jak w Szwajcarii. A ze Strandy nie byłam zadowolona. Chyba muszę przemyśleć to i owo :)) ) Natomiast zdecydowanie Eiger Ultra Trail widokowo WY-MIA-TA. Jeśli chodzi o doznania estetyczne to człowiek absolutnie się nie nudził. Chmury i wyłaniające się zza nich ośnieżone alpejskie szczyty. Widoki na doliny gdzieś tam w dole. Soczyście zielone i mega kolorowe łąki. Człowiek podchodził w księżycowym krajobrazie, wśród skał, a po drugiej stronie przełęczy nagle witały go kwiatki i zieleń trawy. Słońce, błękitne niebo - a za chwilę wiatr, mgła i śnieg. (Płaty śniegu zaczęły się już na 6 kilometrze trasy. Im wyżej - tym śniegu było więcej. Pól śnieżnych, przez które przebiegaliśmy było sporo. Z rozbawieniem przypomniałam sobie bieg w Innsbrucku. Tam dla krótkiego fragmentu ze śniegiem, do wyposażenia obowiązkowego wprowadzono raczki i skrupulatnie je sprawdzano przy odbiorze pakietów. Tu śniegu było wielokrotnie więcej i nikt się tym nie przejął). Dolne fragmenty trasy to wszechobecne błoto w ilościach chwilami bardzo znacznych. 






Taka mała atrakcja. Oprócz kładki był jeszcze most zawieszony na linach. 






Trasa była dość równo podzielona jeśli chodzi o ilość podbiegów i zbiegów. Mniej więcej do połowy trasy było wdrapywanie się pod górę, do najwyższego punktu na trasie czyli Faulhorn na 2681 m n.p.m., a druga połowa to już były prawie same zbiegi. 


Profil trasy ze strony organizatora


Pod górę - bez zdziwień. Raczej byliśmy wyprzedzani niż wyprzedzaliśmy. W którymś momencie zaczęło do mnie docierać, że nawet biorąc pod uwagę brak wytrenowania idzie mi zbyt wolno. Podejście pod Faulhorn to był dla mnie jakiś ponury żart. Miałam wrażenie, że stoję w miejscu. Tu nie tylko chodziło o brak przygotowania, ale o wysokość. Tibor radził sobie lepiej - ale on pod kątem wchodzenia na czterotysięcznik od jakiegoś czasu futrował się żelazem. Widać było, że to mu pomagało. Ja wigor odzyskałam dopiero jak zbiegliśmy niżej. 




Podejście na Faulhorn. Nie było mi tutaj zbyt dobrze ;)

Faulhorn, 2681 m n.p.m. Najwyższy punkt na trasie


Zbiegi...Generalnie bardzo je lubię. Ale najbardziej lubię techniczne zbieganie. Tu takich fragmentów było mało. Trasa w dół obfitowała w długie fragmenty bardzo ostro schodzących singletracków, albo szutrowych dróg. Nie było jak odpocząć, przeskoczyć gdzieś nogami z kamienia na kamień. Lecisz prosto w dół non stop na hamulcu. Na tych szutrach usiłowałam się trochę ratować zbiegając zygzakiem, ale kolana, czwórki, a przede wszystkim pasma biodrowo - piszczelowe kwiczały potwornie. Z małymi przerwami na jakiś podbieg, czy trawers, to było ponad 20 kilometrów zbiegania, z prawie 2700 m n.p.m., do Grindelwaldu, które leży na tysiącu metrach z groszami. 

Zbiegaliśmy i staraliśmy się ignorować doznania bólowe, ale w końcu ignorować się ich nie dało. Najpierw rurka zmiękła mojemu mężowi, który za parę dni miał być zwarty i gotowy na zdobywanie Matterhornu i średnio mu się uśmiechała kontuzja. Chwilę potem mentalnie i fizycznie odpuściłam ja, czując, że jeśli chodzi o prawą nogę zaczynam stąpać po cienkiej linii. 

Nasz żal, że nie poruszamy się na miarę naszych możliwości nie trwał długo, bo wraz ze spadkiem wysokości wcale nie zrobiło się łatwiej. Wysokogórski krajobraz ustąpił lasowi i pastwiskom, ale trasa dalej była stroma, a dodatkowo zaczęło nam towarzyszyć błoto, czasem w ilości, której nie powstydziłaby się Łemkowyna. Chyba pierwszy raz byłam w sytuacji, gdy zastanawiałam się się czy wyciągnę nogę razem z butem :) Nie mam z tego fragmentu żadnych zdjęć, bo byłam zbyt zajęta uważaniem, żeby nie zaliczyć gleby.

Ostatnie siedem kilometrów szło taką dróżką dla rowerzystów i turystów. Tam spięliśmy poślady i prawie cały ten fragment przebiegliśmy. Końcówka jeszcze dała popalić, bo do miasteczka dobiegliśmy z dołu i trzeba się było wgramolić ostro pod górę. Potem już tylko bieg przez centrum i meta. 

Czas: 9:51:39. Byłoby szybciej o jakieś 10 minut - ale musieliśmy przepuścić dwa pociągi :) Niestety, trasa przecinała tory kolejowe. Biegacz przed nami jeszcze przebiegł, nas już zatrzymała obsługa. 





Nieoczekiwana przerwa spowodowana przyjazdem dwóch pociągów na stację.

Ostatnie kilometry trasy. 


Czy jestem zadowolona? Jestem :) Czy mogłam coś zmienić? W samym biegu - nic. Pobiegłam tak jak pozwalały mi siły. Trochę posłuszeństwa odmówiło ciało - nogi nie wytrzymały takiej ilości zbiegów. Bardzo ładnie pobiegliśmy końcówkę. Szkoda mi trochę tego pit stopu z pociągiem. 

Teraz widzę, że przed biegiem mogłam również suplementować się żelazem. Start z marszu, bez żadnej aklimatyzacji, gdzie spora część trasy biegnie powyżej 2000 m n.p.m. - pokazał mi, dziewczynie z nizin, miejsce w szeregu :)

Generalnie: fantastyczny bieg, z fantastycznymi widokami. Bardzo dobrze zorganizowany, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę covidowe okoliczności. Wbijajcie do Szwajcarii. 





PS. Mężowi nie udało się wdrapać na Matterhorn, ale zaliczył kawał alpejskiej przygody.

PS.1 Ja z dzieciakami zrobiłam kilka fajnych pieszych górskich wycieczek, ale moje prawe kolano cały czas było na mnie lekko obrażone za ten wycisk, który mu bez ostrzeżenia zafundowałam w Szwajcarii.


środa, 3 października 2018

Pedzo konie Pą betonie

Pedzo konie Pą betonie
Jeśli ktoś zgłupiał widząc tytuł wpisu i zaczął się zastanawiać co to ma wspólnego z Maratonem Warszawskim - to uprzejmie informuję, że nic :) Zanim zacznę opisywać maraton, cofnę się w czasie do lipca. Wiem, wiem - to bardzo odgrzewane kotlety - ale te kotlety były tak dobre, że po prostu muszę do nich wrócić.
O czym mowa? A o triatlonie w Bydgoszczy. A konkretnie mówiąc o sztafecie na dystansie 1/2, w którym nieoczekiwanie z mężem wystartowałam.
Pewnego pięknego lipcowego dnia na fejsbuczku rzucił mi się w oczy wpis Krasusa, który pilnie potrzebował dwóch ludków do uzupełnienia sztafety triatlonowej, gdyż ekipa z różnych powodów mu się wysypała.
Weekend mieliśmy wolny. I, że co? Że my z marszu nie przejedziemy 90 kilometrów na rowerze i nie siekniemy półmaratonu? Potrzymajcie nam dzieci :)

Dzieci potrzymali nam moi rodzice, a my ruszyliśmy w kierunku Bydgoszczy, po drodze odkrywając, że nie zdążymy do biura zawodów po odbiór pakietu (dryń, dryń - Krasus, pomóż) i że na styk zdążamy ze wstawieniem roweru o strefy zmian (15 minut zapasu). Potem miłe piwko i pizza z Pąpkinsami, jeszcze milsze oglądanie meczu piłkarskiego, gdzie Chorwaci eliminowali z Mistrzostw Rosję. Na nocleg ruszyliśmy do naszego apartamentu czyli auta zaparkowanego pod Mostem Uniwersyteckim ;) Jak na wariackich papierach - to na wariackich papierach :)

Założenie było takie, że mamy się po prostu dobrze bawić. Rankiem następnego dnia mega więc wyluzowana obserwowałam pływaków i wypatrywałam Marcina. Szybka wymiana czipa w strefie zmian i mój mąż ruszył na rower. Trochę mu pokibicowałam na trasie, a potem sama udałam się w kierunku strefy, żeby tam na niego czekać.




I żeby uprzyjemnić sobie oczekiwanie, odpaliłam net i podejrzałam nasze wyniki.
I wtedy zrobiło mi się gorąco z wrażenia. Będziemy się dobrze bawić?? No, to się właśnie BARDZO dobrze bawimy... Marcin z wody wyszedł jako trzeci mix, a mój mąż na trasie oscylował pomiędzy drugim a czwartym miejscem.
Jednym słowem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że ode mnie będzie zależało bardzo, bardzo dużo...

Na trasę wybiegłam jako czwarta drużyna mieszana, mając w głowie, że muszę gonić każdą dziewczynę, która będzie przede mną. Z wrażenia zapomniałam o paru rzeczach. O tym, że w Bydgoszczy był rolling start, więc niekoniecznie osoba przede mną ma lepszy czas. I że nie jest powiedziane, że w każdym mixie na ostatniej zmianie zawsze będzie dziewczyna ;)
W każdym razie biegłam sobie żwawo, starając się trzymać tempo poniżej 5 minut na kilometr i coraz bardziej przekonując się, że to będzie trudny bieg. Trasa wiodła nabrzeżem rzeki Brdy. Miałam do pokonania cztery okrążenia. Teren był dość  zróżnicowany. Był asfalt, czasem mocno dziurawy i nierówny, były fragmenty przez miasto - po chodnikach, krawężnikach i schodach, była szutrowa droga, były podbiegi, zakręty. To wszystko za każdym razem lekko wybijało z rytmu. Ale przede wszystkim było gorąco. Błękitne niebo bez chmurek, patelnia. A ja już po majowym maratonie w Kopenhadze wiedziałam jak takie słonko wybiera siły.
Na drugim okrążeniu zaczął koło mnie truchtać Krasus i zaczął zdawać relację. Z jego gadania zrozumiałam, że mam robić swoje i dogonić dziewczynę, która aktualnie biegnie pierwsza, do której mam 15 minut straty. Tak, tak - przytaknęłam. Ale w duchu pomyślałam, że Marcin zwariował. Mam odrobić piętnaście minut?? Ha ha!
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że już nadrobiłam, bo na trasę wyruszyłam 20 minut po niej.
Biegłam więc swoje, nie omijając żadnej kurtyny wodnej, polewając się obficie wodą na punktach i pijąc. Biegłam i czułam, że jest coraz ciężej. Biegłam i wypatrywałam tej dziewczyny, usiłowałam sobie przypomnieć jak wyglądały osoby ze strefy zmian, które wyruszyły na trasę przede mną.
W końcu od tego słońca, upału i  - co tu dużo mówić - nieprzygotowania - bo przecież wtedy nie trenowałam do półmaratonu, wtedy szykowaliśmy się do Adventure Trophy, gdzie szybkość nie była tak ważna - zaczęłam zwalniać. Z niepokojem zarejestrowałam również, że moje łydki są mocno na granicy skurczu. To było ostatnie okrążenie. Jeszcze kawałek szutrem, króciutki podbieg, kurtyna wodna i picie, zakręt na most, za mostem skręt do parku i tym parkiem już kawałek do mety. Zostało  może 1,5 kilometra. Dziewczyny, którą podobno miałam dogonić ani widu ani słychu.
I wtedy, gdy zaczęłam się ciut nad sobą użalać, zastanawiać czy się nie zatrzymać i nie spróbować tych łydek rozciągnąć, zerknęłam w kierunku mostu, na który za chwilę miałam wbiegać.
I zobaczyłam JĄ.
Z miejsca zapomniałam, że złowrogo szumią wierzby i że duch mój na rozżażone węgle usiadł ;)
Zaczęłam na serio gonić.
Wpatrzona w charakterystyczną chustkę na głowie, grzałam tak szybko, jak tylko moje wymęczone upałem ciało pozwalało. Dystans pomiędzy nami zmniejszał się bardzo szybko, ale fizycznie nie udało mi się mojej rywalki dogonić. Gdyby meta była dwadzieścia metrów dalej...



Nie miało to jednak żadnego znaczenia dzięki rolling startowi :) Okazało się, że nie tylko odrobiłam te dwadzieścia minut straty, ale jeszcze dołożyłam dwie!
Uwierzylibyście? Odrobić w półmaratonie 22 minuty??
Tym sposobem zajęliśmy trzecie miejsce w mixach :)

Nie chciałabym jako podsumowania pisać, że nigdy nie ma rzeczy niemożliwych, albo, że zawsze należy walczyć do końca. W kontekście biegania i wcale nie tak rzadkich przypadków, gdy ludzie pomimo kontuzji, robią różne głupie rzeczy - to byłoby niebezpieczne.
Ale w granicach zdrowego rozsądku, tak - należy wierzyć w siebie i nie poddawać się. Bo mogą z tego wyjść całkiem fajne rzeczy :)






PS. A tytułowe konie to nazwa naszego teamu :)

sobota, 3 lutego 2018

Wilcze Gronie

Wilcze Gronie
Czemu Wilcze Gronie? Bo chciałam wziąć udział w jakimś biegu górskim zimą. Bo odpowiadał mi termin - niecały miesiąc przed Gran Canarią. Bo dystans (15 kilometrów) w sam raz, żeby się zmachać, poczuć uroki górskiego biegania a jednocześnie nie zajechać. No i przy okazji mogłam sprawdzić co dało to zapierdzielanie przez ostatnie pół roku (rany: kiedy to minęło??)
I tak pojawiłam się w Rajczy, w Beskidzie Żywieckim. A razem ze mną rodzinka i kuuupa znajomych.
Co do tego ostatniego: bieganie i prowadzenie bloga spowodowało, że zawsze na jakimś biegu znajdzie się jakaś znajoma twarz. A nawet od czasu do czasu ktoś zagada:" wiesz, czytam twojego bloga" (chyba wtedy się rumienię ;). W Rajczy wysyp znajomych był niesamowity!

Pozowanie z Powerkami :)

Pozowanie z Pąpkinsami :)

Przy okazji na zdjęciach widać jaka była pogoda i warunki.
Łudziłam się, że w górach jednak będzie zima. Pamiętałam Icebug Winter Trail, gdzie bieganie dookoła Turbacza odbywało się w białej scenerii, śniegu było po kokardę. Ba, jeszcze miesiąc przed Wilczym Groniem na stronie orga można było podziwiać podobne białe fotki. Niestety, w tak zwanym międzyczasie przyszła odwilż. Ale zamiast być konsekwentna i to wszystko stopić do samej gleby, to wzięła i w połowie franca jedna się rozmyśliła.
Na dole było trochę zielono, trochę biało - ale to był taki przemrożony śnieg. I był lód.
Niestety, wyżej wcale nie było lepiej, o czym miałam się szybko i boleśnie przekonać :)

Początek to był asfalt. Na rozgrzanie, na rozpędzenie się, na rozciągnięcie stawki. A potem skręciliśmy w bok i zaczęło być pod górę. Oj, jak bardzo pod górę! A ta cała niezdecydowana odwilż spowodowała, że trasa była mieszaniną zlodowaciałego śniegu i lodu. Musiałam być czujna, bardzo czujna, bo buty łatwo traciły mi przyczepność. Pomimo tych trudności zauważyłam, że wyprzedzam! Miałam siłę podbiegać w wielu miejscach, gdzie ludzie już szli. A tam, gdzie i ja przechodziłam do marszu - też wyprzedzałam. Co prawda chwilami serce chciało mi wyskoczyć z piersi, ale było dobrze :) A jak już wyprzedziłam dwie dziewczyny - to już w ogóle plus dziesięć do samopoczucia.
Niestety - po każdym podbiegu musi nastąpić zbieg, a ten ze zboczy Suchej Góry był z tych stromszych. A ja musiałam szybciutko zweryfikować swoje przeświadczenie, że potrafię zbiegać ;)
Owszem, może i potrafię. Ale nie w takich warunkach i nie w tych butach. Stromy zbieg po lodzie, wyślizganym śniegu, kamieniach, śniegu wymieszanym z sypkim piachem. Buty robiły co chciały, co i rusz traciłam równowagę. Niestety w takich warunkach każdy milimetr bieżnika miał znaczenie. A z mojego z połowa już ubyła. Nie mówiąc już o kolcach: ci którzy na tym biegu mieli kolce, albo nakładki na buty - mieli szczęście. Doszedł jeszcze strach. Że na niecały miesiąc przed głównym startem sezonu, przed najważniejszym startem mojego dotychczasowego biegowego życia, rozmaślę się gdzieś skutecznie.
Więc na potęgę byłam wyprzedzana. Przez dziewczyny, które wcześniej wyprzedzałam pod górę również. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tym samym właśnie tracę trzecie miejsce :)
Krótki odcinek asfaltem i znów na szlak, pod górę. Tym razem było o wiele łagodniej i zgodnie z opisem organizatora rzeczywiście dałoby się większość tego podbiec. Oczywiście pod warunkiem, że nie byłoby lodu. A był on chwilami nawet w miejscach, gdzie nie było śniegu. Cienką warstewką powlekał kamienie, korzenie czyhając na nieostrożnych śmiałków. Wybierałam często maszerowanie, bo miałam wtedy większą kontrolę nad podłożem. I znów zaczęłam wyprzedzanie :) Udało mi się dogonić jedną z dziewczyn, biegnącą z kijkami.
Niestety moja radość trwała do momentu, gdy trasa zaczęła prowadzić w dół. Znów toczyłam walkę z grawitacją. Starałam znaleźć się jakiś złoty środek, sposób, żeby przechytrzyć te wyślizgi. Niestety, w którymś momencie usłyszałam za plecami znajome postukiwanie kijków.
Podejrzewałam, że jest pozamiatane, ale postanowiłam tanio skóry nie oddać. Na ostatnim odcinku pod górę, ruszyłam biegiem i nie przechodziłam do marszu ani przez moment. Chyba nawet dojechałam z tętnem w okolice mojego maxa :).
A potem zobaczyłam rynnę, którą musieliśmy zbiec w kierunku stoku narciarskiego, na końcu którego była meta...Niestety, co w sumie było do przewidzenia, nie udało mi się wybiec z niej przed dziewczyną z kijkami.  Jeszcze tylko w dół stoku, piątka z dzieckiem nr 2 i rura w dół, bo dopingujący przed samą metą Pąpkinsi zaczęli się drzeć "uciekaj!" :).




fot. Smashing Pąpkins
Mistrzunio drugiego planu, dziecko nr 1 leci za mną z moją kurtką :)

fot. Smashing Pąpkins

Dobiegłam jako piąta baba z czasem 1:40:16. Różnica czasowa pomiędzy mną, a dziewczynami, z którymi tasowałam się na trasie była niewielka, niecała minuta. One jednak zdecydowanie lepiej radziły sobie w dół, a jak głosi stare indiańskie przysłowie "ultra wygrywa się na zbiegach". Tak, wiem: to nie było ultra. Ale ta zasada na krótszych biegach też działa.

Podsumowanie?
Fajny, klimatyczny bieg. Podejście numer jeden dające ostro popalić. Strome zbiegi. Jak się trafi na takie warunki, jak w tym roku - to jest...ciekawie :)
Czułam moc na podejściach! To fajne uczucie, kiedy widać efekty tych wszystkich treningów.
No i muszę rozejrzeć się za nowymi butami na trudne warunki. Moje speedcrossy powoli zmierzają ku biegowej emeryturze.

Do Transgrancanarii zostały niecałe 3 tygodnie...

środa, 24 stycznia 2018

Na dobry początek roku: Chomiczówka i test wydolnościowy

Na dobry początek roku: Chomiczówka i test wydolnościowy
Tak, znów będę opędzlowywać dwie kwestie w jednym wpisie :) Po pierwsze nie uważam, żeby test wydolnościowy zasługiwał na osobną notkę. Nie mam zamiaru rozwodzić się nad cyferkami i popełniać nie wiadomo jakiej analizy, bo cyferki te, nie oszukujmy się, interesują głownie mnie, Piotrka - trenera i pewnie mojego męża :). Po drugie: czas matki czworga dziatek cenny jest niezwykle, więc nie będę się rozdrabniać, o!

Samo badanie wydolnościowe wyszło raczej pozytywnie. W porównaniu z badaniami z roku 2014 wszystkie strefy, progi przebiegają przy mniej więcej takim samym tętnie. Tylko przy innych prędkościach:) Jednym słowem: biegam szybciej. Zwiększyło mi się ciutkę VO2max, zwiększyła wentylacja płuc, zmniejszyło tętno maksymalne. To wszystko świadczy o tym, że się dobrze dzieje :)
Gorzej się dzieje jeśli chodzi o koszt fizjologiczny biegu, bo ten w porównaniu z poprzednim badaniem wyszedł o wiele wyższy. Główną tego przyczyną jest moja waga, wyższa niż w roku 2014. Owszem, udało mi się zrzucić to moje 18 czy 19 ciążowych kilogramów, ale w momencie zajścia w ciążę ważyłam ciut więcej niż zazwyczaj. Przyznam się, że ten fakt jakoś do tej pory nie zaprzątał mojej głowy. Cieszyłam się, że udało mi się zrzucić kilogramy ciążowe i że mieszczę się w moje ciuchy biegowe.
Skład moich cielesnych powłok już mną z lekka tapnął. Bo tu, czarno na białym wyszło, że przybyło mi sadła, oj przybyło. Mogę tylko podejrzewać, że 8 miesięcy z haczkiem hodowania nowego człowieka i co za tym idzie, przerwa w bieganiu, miały na to niebagatelny wpływ. Nie mogę jednak w nieskończoność zakrywać się ciążą, od której minął już ponad rok. Na wszelki wypadek chcę zrobić badania krwi, żeby sprawdzić czy to, że zwiększona ilość treningów nie wpłynęła na spadek wagi to tylko efekt moich błędów żywieniowych, czy też gdzieś w organizmie została zakłócona jakaś równowaga, na przykład hormonalna. W każdym razie muszę temat powoli ogarnąć. Jak sobie pomyślę, co by się mogło treningowo zadziać, gdybym trochę tego tłuszczu zamieniła na mięśnie, skoro teraz, z tym co mam, biegam szybciej niż przed ciążą...(tu wyobraźcie sobie moją rozmarzoną minę ;)
Zmieńmy jednak temat, nie ma nic bardziej wkurzającego, niż kobita non stop kolor zastanawiająca się nad tym, czy jest gruba ;) No chyba, że jest to Kabaret Hrabi :) (poszukajcie skeczu "Tytanik").

Chomiczówka. Bieg z tradycjami, tegoroczna impreza była trzydziestą piatą. Piętnaście kilometrów to już kawałek wytrzymałościowego biegania - i dlatego za zgodą Trenera wzięłam i się zapisałam, traktując ten bieg jako mocny trening.
W tym roku troszeczkę zmodyfikowano trasę, wydłużono pętlę i biegacze mieli do pokonania dwa, a nie trzy okrążenia. Z jednej strony dobrze, z drugiej strony pojawiły się nielubiane przeze mnie agrafki, które wybijają jednak z rytmu.
Założeń nie dostałam żadnych, a sama, chyba trochę zmęczona tym ciągłym bieganiem pod linijkę, pilnowaniem tętna (bo biegam głównie na tętno), pomyślałam, że walę rachuby, zastanawianie się, kalkulacje i założenia. Lecę na czuja i zobaczymy czym to się skończy. Jedyne co stwierdziłam, że fajnie, żeby mi wyszło, to w miarę równe tempo przez cały dystans.
Jak powiedziałam - tak zrobiłam i przez całe piętnaście kilometrów ani razu nie zerknęłam na zegarek.
Do dziewiątego kilometra leciało mi się dobrze i miałam wrażenie, że całkiem szybko. Nawet przez moment podjarałam się, że wyprzedziłam koleżankę Kasię - Rakietę, ale Kasia miała ten bieg przebiec z narastającą prędkością, więc jak przyspieszyła - to tyle ją widziałam :)
Po dziewiątym kilometrze coś się popsuło i zaczęłam zaliczać mały kryzys. Starałam się przebierać nogami, ale czułam, że musiałam zwolnić. Udało mi się pozbierać jakoś w okolicach trzynastego kilometra i całkiem raźno do mety dobiegłam. Nic więcej chyba bym z siebie nie wydusiła, bo na ostatnich kilkuset metrach czułam się jak na końcówce testu wydolnościowego :)
Czas 1:10:14 bardzo mnie ucieszył, tym bardziej, że był sporo lepszy od tego, który uzyskałam w 2015 roku. Znaczy - życiówkę nabiegałam.

fot:www.maratonczyk.pl


Na start przybyłam na własnych nogach, truchtając (mieszkam w sumie dość niedaleko) i w taki sam sposób miałam zamiar wrócić. Trzeba było zwolnić babcię z opieki nad młodszymi wnukami, żeby zdążyła na Polski Bus i przygotować się do odbioru z zimowiska starszaków (mąż w tym czasie szlajał się na Spartan Race w Czechach). Jeszcze łyk gorącej herbaty na mecie, jeszcze słówko ze znajomym i właściwie chciałam ruszać, ale postanowiłam zerknąć jeszcze w telefon czy przyszedł sms z oficjalnym czasem.
Przyszedł, a ja zaliczyłam opad szczęki i z takim właśnie opadem, wpatrującą się w informację, że K40-3, zastała mnie Ania, która pomogła mi się ogarnąć mentalnie, wyśmiawszy serdecznie moje "ale ja nie mam żadnego stroju", pokazać którędy na dekorację. Jednym słowem zaopiekowała się niczego nie spodziewającą się sierotą :)
Dekoracje na szczęście odbywały się w ciepełku, w pobliskiej szkole podstawowej, więc zdążyłam jako tako podsuszyć ubranie, które miałam na sobie i ogarnąć lekkie dygotki z zimna. Po to, żeby okazało się, że cała impreza jest na sali gimnastycznej, w której otwarte było co drugie okno, aaaaaa.
Dałam jednak radę, nawet rozebrałam się do krótkiego rękawka, żeby pokazać koszulkę - bo biegłam pod egidą Power Training :)

fot: www.maratonczyk.pl


A potem rura do domu, bo Polski Bus i dzieciaki. Na odbiór których lekko się spóźniłam zresztą - ale opiekująca się trenerka została o tym uprzedzona.

Cóż - myślę, że to był całkiem sympatyczny początek sezonu, z lekkim przytupem weszłam w nową dla mnie kategorię wiekową:) Jeszcze tylko w weekend Wilcze Gronie i mogę już na serio zacząć trząść portkami.
Do Transgrancanarii zostały CZTERY tygodnie!!!!


środa, 13 września 2017

Wrzesień

Wrzesień
W piątek na Fejsbuku przeżywałam Plan Treningowy i powrót z piątego treningu biegowego w tygodniu. Pewnie są takie osoby, które wzruszą ramionami i nie będą widzieć w tym nic niezwykłego, bo same biegają podobnie, albo i więcej. Dla mnie to wielkie WOW. Ludzie, ja do tej pory biegałam trzy razy w tygodniu. Jak dobrze szło. A tu pięć. I żyję :)

  W dodatku poprzedni tydzień, szczególnie końcówka, obfitował w wydarzenia z serii "codzienne życie rodziny z czwórką dzieci". A w tym codziennym życiu może wydarzyć się WSZYSTKO. I pierwotnie o tym "wszystkim"miał być ten wpis. Ale stwierdziłam, że nie będę Was zanudzać opisami jak to postanowiłam zgodnie z życzeniem najstarszego syna pomalować mu dwie ściany w pokoju na szaro. Łatwa robótka na dwie godziny przerodziła się w wielki bałagan, gdy okazało się, że razem z taśmą maskującą odeszła farba z sufitu. 
  I że nie będę pisać jak to w ramach prezentu urodzinowego kupiłam młodszym hulajnogi, z którymi od razu popędzili do osiedlowego skateparku, a pięć minut później leciałam do nich, w myślach przypominając sobie gdzie jest w okolicy najbliższy szpital i czym do niego dojadę (mąż z naszym samochodem był w Austrii na Spartan Race). Bo średniak przyleciał z informacją, że dziecko nr 3 miało poważny wypadek. Na szczęście "poważny wypadek" okazał się być tylko guzem, a Szymona zastałam w wianuszku kolegów z przyłożonym do głowy kubkiem z shake'em z pobliskiego McDonald's.
  I nie będę również opisywać jak to wieczór i ranek, zamiast szpachlując dziury po odleźniętej farbie na suficie, spędziłam w łazience z odpowiednim szamponem, maszynką do golenia i gęstym grzebieniem, po radosnym tekście średniaka, że chyba wie dlaczego swędzi go głowa...
O zatkanym na amen zlewie też Wam nie będę pisać. O poszukiwaniach prezentu urodzinowego dla kolegi dziecka nr 1 również (to, mamo, to jest idealne - powiedział jedenastoletni syn wciskając mi w ręce grę od lat 16, która polegała na czyszczeniu miejsc zbrodni. Po. Moim. Trupie. Wybieranie prezentu akceptowalnego dla mnie trwało następne dwie godziny) Parę innych rzeczy również przemilczę.
 A do tego wszystkiego po mieszkaniu szalało tornado Matylda, które jeńców nie brało.
Nie, nie będę Wam o tym wszystkim opowiadać :)



Opowiem o Półmaratonie Praskim, który przetoczył się przez prawobrzeżną Warszawę na początku września i w którym to pobiegłam razem z mężem. Tak naprawdę razem. W sensie, że nie "każdy sobie rzepkę skrobie" - tylko noga przy nodze.

Pierwotnie planowałam przebiec to sama. Ba, był nawet taki moment parę miesięcy temu, że przez chwilkę przemknęło mi przez głowę walka o nową życiówkę. Organizm przypomniał mi jednak, że na takie harce to jeszcze za wcześnie. To nie jest rok życiówek. To jest rok wracania do biegania i budowania jako takiej formy. Przeciążenie nogi, a potem jakiś wirus, który powalił mnie 40 stopniową gorączką, skutecznie przekreślił moje głupiutkie pomysły :).
No to jak nie życiówka to co? I wyszedł z tego bieg bez założeń. Bieg bez stresu, bez pilnowania tempa. Szybko, jak na moje aktualne możliwości, ale bez ściany, która dopadła mnie w marcu, z fajnym długim finiszem.

Po raz pierwszy w swojej historii tegoroczny Półmaraton Praski startował wieczorem. Organizatorzy chcieli uniknąć upałów, które bezlitośnie towarzyszyły poprzednim edycjom. Decyzja bardzo dobra, choć, o ironio, w tym roku upałów nie było. 
Muzyka, światła, lasery i start. Start i....kilkadziesiąt metrów dalej zator taki, że wszyscy stanęli. Współczułam ludziom, którzy szykowali się na życiówki. Nam ten pierwszy kilometr wyszedł wolniejszy od reszty o dobre 40 sekund.
A potem... a potem biegłam. Na zegarek przestałam zerkać po trzecim kilometrze. Starałam się tylko pilnować męża, co z reguły mi się udawało. Tibor też starał się trzymać tempo na miarę moich możliwości. Byłam bardzo ciekawa jaki czas nam z tego wyjdzie, czy utrzymam w miarę równe tempo do końca i czy organizm nie powie, że pier*oli, nie jedzie. Moje obawy były o tyle uzasadnione, że kochane dzieci sprzedały mi jakiegoś wirusa jelitowego. Na szczęście w porównaniu z tym, jak kilka dni wcześniej czuły się dzieciaki, u mnie poszło lajtowo. Ot, raz na kilkanaście minut łapał mnie gwałtowny, zginający ból brzucha. Dolegliwość w sam raz na przebiegnięcie dwudziestu jeden kilometrów ;). Z tej przyczyny na punktach żywieniowych nie brałam nic oprócz wody. Raz, na 13 kilometrze skusiłam się na łyka izotoniku i od razu tego pożałowałam, bo żołądek przywołał mnie do porządku. Tubki żelu spoczywającego w kieszonce spodenek nie odważyłam się otworzyć. Miałam nadzieję, że glikogenu i wytrzymałości wystarczy mi do mety, a bólowe dolegliwości nie nasilą się.
Poczułam, że mam zmęczone nogi po nawrotce na Wale Miedzeszyńskim. Nawrotka niestety oznaczała bieg pod wiatr, ale jakoś dawałam radę. Starałam się chować za plecami współbiegaczy. (za mężowskie plecy nie dało rady, bo jak tylko orientował się, że biegnę tuż za nim, uznawał, że biegnie za wolno i przyspieszał - o powodach jego zwiewania dowiedziałam się po biegu, gdy wymienialiśmy wrażenia).
Koło 19 kilometra zaczęliśmy przyspieszać. Jaka to była fajna końcówka! Z jednej strony czułam, że tempo jest jak dla mnie bardzo mocne i pojęcia nie miałam czy takie utrzymam. Ale biegłam. Chłop gdzieś mi migał z przodu, od czasu od czasu niestety wykrzykując w moją stronę hasła motywujące.
Piszę "niestety", bo ja nie cierpię jak się do mnie gada w trakcie dużego wysiłku. Co prawda do tej pory ta zasada działała podczas podjazdów na rowerze - ale okazało się, że na bieganie też się przekłada.
Utrzymałam tempo. Na ostatnim kilometrze wyprzedziliśmy jeszcze ponad pięćdziesiąt osób. 
Na błoniach Narodowego, w świetle pochodni, po godzinie i czterdziestu siedmiu minutach przekroczyliśmy linię mety.



O, jakże inne było moje samopoczucie od tego z Półmaratonu Warszawskiego. Wtedy byłam wykończona. Ostatnie siedem kilometrów umierałam, nie było żadnego finiszu, bo nie miałam siły. Wszystko mnie bolało: mięśnie, ścięgna, stawy, szczególnie w okolicach miednicy. To było pół roku po cesarce, 4 miesiące od rozpoczęcia biegania po porodzie. Mój organizm dostał wtedy w dupę mocno. Teraz blisko rok od porodu, wszystko wyglądało inaczej. Nie tylko czas był lepszy, ale czułam się o wiele mniej zmęczona. Powiem więcej: chyba pierwszy raz nie miałam żadnych zakwasów po biegu.
Na wszystko potrzeba czasu i cierpliwości jak widać.



A do Transgrancanarii zostały 23 tygodnie...

piątek, 4 sierpnia 2017

Fińskie Orzeszki cz.2

Fińskie Orzeszki cz.2
Po dojechaniu na start i odebraniu pakietów, głównie zastawialiśmy się czy sprawdzi się prognoza pogody. Dupnie czy nie dupnie w okolicach godziny startu?

Dupnęło. 
Szczerze mówiąc, to trochę bałam się czy Finowie nie puszczą nas w te potoki deszczu i grzmoty. Bo w sumie czemu nie? Przyzwyczajeni są do takiej aury. Przez mikrofon nawet stwierdzono, że mają nadzieję, że śnieg nie spadnie.
Po wychynięciu z auta okazało się, że moje obawy były bezpodstawne. Nie miałby kto tych biegaczy wystartować. Połowa obsługi reanimowała bramkę startową, która poddała się burzy i wiatrowi, a druga połowa trzymała namioty biura obsługi, żeby im nie odfrunęły.




Start przełożono o pół godziny.
Przejście burzy spowodowało, że zrobiło się zimno, wietrznie i mało przyjemnie. Szczękając zębami cieszyłam się, że jednak nie zrealizowałam pomysłu założenia krótkich portek i krótkiego rękawa plus rękawków.
Pierwsze widoczne wyzwanie naszego dystansu, góra Yllas, na której tle niecałą godzinę temu pozowałam do zdjęcia, teraz niknęła w chmurach. Chciałaś babo przygody na Północy - to ją będziesz miała.


50 minut przed startem...

...i ta sama góra 10 minut przed startem
Bardzo szybko zaczęło się wdrapywanie pod górę. Podłoże początkowo było piaszczysto- żwirowe, z wyżłobionymi przez niedawny deszcz "żlebami". Trzeba było uważać pod nogi, tym bardziej, że coraz bardziej zanurzaliśmy się w chmurę, widoczność dramatycznie spadła.
A potem pojawiło się gołoborze. Wielkie, ruchome kamulce. Jeszcze bardziej trzeba było uważać, gdzie się stawia nogi. Sprawy nie ułatwiał wiatr. Na górze wiało tak, że deszcz padał poziomo, a podmuchy przestawiały uczestników.



A potem w tej mgle, w tym totalnym mleku, które ograniczało widoczność do kilku metrów rozpoczął się stromy zbieg. W miarę zniżania się, otaczająca wszystkich mgła zaczęła się rozrzedzać. Widziałam coraz więcej ścieżki przede mną, coraz więcej ludzi dookoła. I nagle - bach! Jakby nagle ściany pudełka, w którym biegłam rozstąpiły się. Zobaczyłam dookoła siebie wyłaniające się z mgieł zbocza góry. Nagle przestrzeń odzyskała trójwymiar i było to tak nagłe i niesamowite, że aż zaparło mi dech.

To był jeden z takich obrazów, które zostają przed oczami na długo. Dla takich chwil - magicznych, ulotnych, biegam w górach.

Dalsza część trasy prowadziła przez las. Ale jaki las! Piękny, kipiący zielenią paproci i krzaków jagód. I ociekający wodą ;) Zarówno tą lecącą z nieba, jak i szumiącą w licznych potokach i strumieniach, które mijaliśmy. Ze zdumieniem stwierdziłam, że choć nie ma tutaj strzelistych turni, spektakularnych widoków - jest pięknie. I że to chyba jeden z piękniejszych biegów w jakich biorę udział. Zdania nie zmieniłam do końca - choć trasa dała mi w kość.
Po części zalesionej było znów skrabanko przez rumowisko skalne. Tam, pomimo najszczerszych moich chęci, miałam wrażenie,że poruszam się jak słoń w składzie porcelany: wolno i niezgrabnie. W przeciwieństwie do kolejnych Finek, które GADAJĄC, wyprzedzały mnie bez żadnego problemu. A potem znów zbieg przez kamulce, przez wąziutkie ścieżki najeżone mniejszymi kamykami. I znów do lasu - który tym razem przypominał mi podwarszawski Kampinos. Dostojne sosny i szeroka ścieżka najeżona mokrymi korzeniami.






Oprócz tych kamienistych podejść, biegło mi się całkiem dobrze. Jelita trzymały się nieźle, nie miałam kryzysu. Prawą nogę czułam, szczególnie na podejściach i podbiegach. Starałam się ją wtedy oszczędzać, trochę mieniać krok biegowy. I tak żarło, żarło, aż w okolicach 20 kilometra poczułam jak mięsień dwugłowy w mojej lewej nodze robi się twardy jak kamień i zaczyna boleć. Skurcz. Świetnie. Za moment będę się nadawać do Monty Pythona - pomyślałam. Właśnie było lekko pod górkę - więc prawą nogę oszczędzałam, bo czworogłowy, a lewą zaczynałam kuleć, bo skurcz w dwugłowym. Musiałam wyglądać komicznie. 
Miałam nadzieję, że zaraz przejdzie. Zamiast tego taki sam skurcz złapał mnie w drugiej nodze... 
I to już przestało być zabawne. Nie byłam w stanie biec. Jeszcze walczyłam, starałam się ignorować. Wiecie - "there is no spoon". Ale nic z tego. Ból, potworny ból w udach. Za chwilę okazało się, że z maszerowaniem też nie jest lepiej. Robiłam dziesięć kroków truchtem, potem przechodziłam do marszu, a potem usiłowałam rozciągnąć te dwa kamienie w moim udach. Nic z tego. Rozciąganie pomagało na kilka sekund. Po dwóch- trzech krokach wszystko wracało. Oczywiście moje tempo dramatycznie spadło. Znów jakieś tabuny Finek zaczęły mnie wyprzedzać. A ja zaczęłam się zastanawiać czy zdołam w ogóle dotrzeć do mety. Jedyne co mogłam zrobić, oprócz prób rozciągania, to dostarczyć mojemu organizmowi mikroelementów. Nędzne to były próby, bo żadnych szotów magnezowych nie miałam przy sobie. Zwiększyłam popijanie izotonika i wciągałam kolejne żele. Podejrzewałam, że to co się teraz działo to skutki mojej przedpołudniowej niedyspozycji. 
Z tego etapu pamiętam ulgę jaką poczułam, gdy zobaczyłam fragment trasy poprowadzony przez mega błocko. Takie błocko, że człowiek musiał uważać, żeby mu butów nie zassało. Przynajmniej nie było mi szkoda, że nie biegnę - bo teren uniemożliwiał szybsze poruszanie się. 
Las, ścieżka, droga wysypana trocinami (kijowo się po tym szło i truchtało. Podłoże było tak miękkie, że cała para na odbicie się szła w gwizdek). Przecinam jakąś szosę i znów zanurzam się w las, znów błocko - tym razem, żeby było zabawniej z górki.



I znów podejście. Znów znajome kamulce. Moje nędzne tempo umilały przynajmniej fajne widoki, bo poprawiła się pogoda



Kamienista ścieżka wymagała mega uwagi. Ostre kamienie, większość luźnych i po postawieniu na nich nogi traci się równowagę. Sama to odczułam na własnej skórze, gdy słysząc za plecami damskie głosy (znów??) usiłowałam przejść do biegu. Po dwóch krokach zahaczyłam nogą o kamień a moje łydki ostrzegawczo zapiekły. Ok, ok. Już będę grzeczna. Jeszcze tego by mi brakowało do kompletu – skurczu łydek.

Wreszcie upragniony zbieg. Po drewnianych kładkach rzuconych przez kamieniste zbocze. Ostrożnie stawiam nogi. Gdybym tu się potknęła – upadek na kamienie byłby bolesny. Jeszcze tylko dwa kilometry, jeszcze kilometr. Uda po chwilowej poprawie znów palą żywym ogniem – ale w dół jakoś daję radę.
Wreszcie docieram do tej cholernej mety ;) Już dawno pożegnałam się z myślą, ze uda mi się to zrobić poniżej czterech godzin- ale nieoczekiwanie zegarek wskazuje 3:57. Dziewiętnasta kobieta. Staram się nie myśleć, która byłabym, gdyby nie te skurcze.



Cieszę się, że to już koniec. Że to było tylko 30 kilometrów – jak głupio by to nie brzmiało. Zaczęłam współczuć Tiborowi tego co go czekało następnego dnia ;) 
(Mąż swoje 55 km pokonał, ale wbiegając na metę nie wyglądał najlepiej ;)

Za swoje skurcze płacę w następnych dniach wysoką cenę. To były najbardziej bolesne i najdłuższe doms-y w moim całym życiu ever. Nie sądziłam, że można mieć TAKIE zakwasy. Miałam duże problemy z poruszaniem się, z wsiadaniem i wysiadaniem z samochodu. Było tak źle, że musiałam wspomagać się środkami przeciwbólowymi




To był bardzo piękny, ale jednocześnie trudny, techniczny bieg. O bardzo zróżnicowanym podłożu. Nie wybaczający błędów. Bieg, który pokazał jak jeszcze dużo muszę się nauczyć, jeśli chodzi o sprawne poruszanie się w terenie.

Jestem zachwycona oznaczeniem trasy. Tu powinno robić się wycieczki i pokazywać jako przykład. Nie było takiej możliwości, żeby się pomylić (no dobra - mnie się raz udało :). Będzie o tym za chwilkę), skręcić tam gdzie nie trzeba. Wszystko dokładnie oznaczone pomarańczowymi chorągiewkami na długich kijkach. Przy rozgałęzieniu dróg ilość chorągiewek wzrastała - a jeszcze dodatkowo pojawiały się kartki ze strzałkami. Boczne ścieżki były zagrodzone taśmami.
Tylko raz udało mi się pomylić i wpakować na trasę 134 km. To było na punkcie odżywczym, gdzie obie trasy się krzyżowały. Nie była to wina orgów, tylko moja - bo nie spojrzałam się na oznaczenia. Na szczęście obsługa była czujna i po trzech dosłownie krokach zostałam zawrócona.

Nie, to nie było to miejsce, gdzie się pomyliłam





Nowością była dla mnie ilość startujących kobiet. W sensie, że było ich bardzo dużo. Na moim dystansie było ich 161. I tylko 105 panów. (55km: 325 panów i 222 panie; 134 km: 77 panów i 23 kobiety). Finowie w ogóle nie prowadzą wspólnej klasyfikacji. Osobno są listy kobiet i mężczyzn. I wiecie? Bardzo to mi się spodobało.

Podsumowując: z miłą chęcią dałabym się jeszcze kiedyś złomotać na tej imprezie, tylko na dłuższym dystansie.



I jeszcze parę zdjęć z mojej trasy:






Tam, u stop góry widocznej w oddali, czeka meta

Są sprawy ważne i ważniejsze :)


Tuż przed metą


A tu z trasy 55 km, dzień póżniej


to takie budujące jak pojawiasz się na starcie i na dzień dobry widzisz takie autokary :)


Tu też od razu na dzień dobry było podchodzenie na górę widoczną na drugim planie



Ostatnie metry



I na zakończenie mały bonusik. Takich gości mieliśmy na campingu:


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger