piątek, 21 czerwca 2013

Porannie

Porannie
Rachunek był prosty: dziś wieczorem nie pobiegam, bo mąż musi wybyć do rodziny. W weekend nie pobiegam, bo jadę z dzieciakami wspierać mojego męża mentalnie na triatlonie w Suszu (uprasza się o kciuki). Jedyny możliwy termin: dziś rano.
Owszem, doceniam biegowe ranki, słoneczko, które cieszy, ale jeszcze nie pali. Ale rano prawie wszystkie komórki w moim ciele śpią i biegnie mi się o wiele gorzej niż wieczorem. Ale postanowiłam być dzielna - budzik na 4.50 nastawiony.

4.40 rano. Maaamooo! Priikriiij! To dziecko nr 3. Spadła kołderka z nóżek. Zwlekam się z łózka, poprawiam, wracam w kierunku wyrka, zastanawiając się czy nie olać biegania i jednak nie zalec z powrotem w pozycji horyzontalnej. 
Maaaamooo! Prikriij! Dziecko nr 3 wykonało obrót i kołderka znów się zsunęła.
Jestem już przebudzona ciut bardziej. Noooo dobra. Idę. Garmina uruchamiam dokładnie 4.59.
Park pusty. Chyba wyszłam jako pierwsza? Truchtam niespiesznie - moje nogi jeszcze śpią. Ale doceniam wczesną porę - głównie ze względu na temperaturę, jeszcze znośną. W ciągu dnia ma być ponad 30 stopni. Nie mam pomysłu gdzie biec - kieruję się w kierunku Lasku na Kole - małego kawałku lasu w środku miasta. Wbiegam - i już go nie opuszczam. Gdzieś w tle huczy pobliska trasa, słuchać samochody, miasto budzi się do życia. A wokół mnie cisza. Szumią drzewa, śpiewają ptaki, kopnięte niechcący szyszki uciekają spod nóg. Jest cudnie.
Pojawiają się pierwsi psiarze. Z daleka widzę grupę mężczyzn. Ubrani na sportowo, na nogach buty Znanych Firm. Biegacze? Podbiegam. Jak to pozory mogą mylić: na stoliku do ping-ponga stoją dwie butelki wódki, popitka. 
No dobra: wstanie przed piątą rano, żeby pobiegać nie jest normalne. Ale umówienie się w parku o takiej porzze, żeby się nawalić??
Wracam w kierunku domu. Jeszcze prysznic. Jest 6.20.
Budzi się dziecko nr 2. Człap, człap. Mamusiu,dlaczego masz mokre włoski? Bo brałam prysznic, synku. Byłam biegać. Zaspane dziecko patrzy się na mnie zdziwione. 
Na to wszystko mąż: Bo wiesz, Jasiek - Twoi rodzice to chore króliki;)





poniedziałek, 17 czerwca 2013

Rowerowo i nie tylko

Rowerowo i nie tylko
Tym razem nie o bieganiu - tylko o rowerze. Czasy, kiedy mój roczny przebieg na rowerze liczył się w tysiącach kilometrów należy od odległej przeszłości. Teraz jeżdżę na tyle rzadko, że każde takie wyjście warte jest odnotowania ;)
W sobotę kółko po Kampinosie zrobił mój mąż. I tak jakoś zachęcił mnie do wyjścia. Co prawda moje samotne wycieczki zawsze kończą się mniejszym bądź większym błądzeniem - nawet, jak mam wcześniej wytłumaczone jak krowie na granicy którędy mam jechać (to jest doprawdy zabawne - ja, była harcerka, która swego czasu z mapami, azymutami była za pan brat, teraz potrafię zgubić się na prostej drodze :)).
No dobra - trasa wytłumaczona, rozpisana na kartce, postanowione: jadę! Może się nie zgubię. Tak bardzo.

W sobotni wieczór dumałam sobie, że jest fajnie, bo weekend, wreszcie można sobie poleżeć dłużej, nigdzie się nie spieszyć, nie poganiać dzieciaków z jedzeniem/ubieraniem. I tak dumając ustawiałam sobie budzik na 5.50 rano... Tak, wiem - pogięło mnie. Ale o dziesiątej dziecko nr 1 zaczynało turniej judo. Musiałam obrócić przed zawodami.
Bardzo nie chciało mi się wstawać. Tak bardzo, że aż śniło mi się, że w TV mówią, że przez cały weekend wszędzie będzie lało jak z cebra ;). Gdy zadzwonił mi budzik - byłam ciężko zdziwiona, że za oknem widać niebieskie niebo bez ani jednej chmurki.
Oj, jak mi się nie chciało. W końcu wszystkie preteksty opóźniające wyjście się skończyły. Twardym trzeba być. 6.30 wskoczyłam na rower.

To dziwne coś pod moją brodą, to okulary ;)

Najpierw było rześko, chwilę potem zrobiło się fajnie i już żałowałam swojego marudzenia przy szykowaniu. Trzeba było wyjechać wcześniej.
Jechałam przez totalnie puste ulice, które na co dzień zapełnione są samochodami. Wreszcie dotarłam do granic parku.


Ach, jak cudnie jest w Kampinosie o tej porze! Wszystko takie zielone, pachnące. I jeszcze to wczesne słoneczko oświetlające wszystko dookoła. Nawet nie wiedziałam kiedy minęło pierwsze 10 km






Hej las mówię wam
szumi las mówię wam
a w lesie mówię wam
soooseeenkaaa
;)

Ponieważ śniadanie zjadłam dość symboliczne, w planach miałam zatrzymanie się gdzieś po drodze i skonsumowanie batonika, który zabrałam ze sobą. Ha! O święta naiwności! Już przy pierwszym zatrzymaniu się w celu zrobienia zdjęcia otoczyło mnie tak na oko milion komarów. Dalsze zdjęcia były robione niemalże w locie i od razu wskakiwałam na rower i jechałam dalej. O dłuższych postojach nie było mowy, bo zostałabym zjedzona żywcem razem z rowerem. A dalej... A dalej czekała mnie przeprawa przez bagna.  (Mąż: i wiesz i tam taka fajna grobla jest!) No jest. Grobelka. Cieniutka, umocniona workami z piaskiem, żeby ten mikry pasek ziemi  i przejezdność szlaku utrzymać. I korzenie, spomiędzy których woda wypłukała całą ziemię. I świadomość, że jeśli zrobię najmniejszy błąd i jeszcze nie zdążę wypiąć się z spd, to ląduję w tej błotno - zielonej zupie komarowej. Często zsiadałam z roweru, tak na wszelki.
Oprócz kałuż i błota Kampinos oferuje też całe połacie piachu ;) Szczęśliwie z reguły obok między drzewami idą single tracki - wąskie, dobrze ubite ścieżynki na których na przykład mój mąż potrafi rozwijać jakieś zawrotne dla mnie  prędkości.


                            
Czasem było tak...

...A czasem tak ;)



Grobla. Po prawej i lewej - bagna


Mogilny Mostek. Myślałam, że nazwa ma związek ze znajdującym się niedaleko cmentarzem w Palmirach - ale  na stronie kampinoskiego szwendaka, znalazłam inne wytłumaczenie


Mój Duszek


W Palmirach ze względu na uciekający czas wybrałam krótszy i prostszy wariant: uciekłam czarnym szlakiem w kierunku Truskawia. 

 Długie Bagno



Koniec lasu. 

Ostatni odcinek polegał na jak najszybszym dotarciu szosą do domu. Duszek zdecydowanie nie jest rowerem szosowym. Jadąc miałam wrażenie, jakby każda nanocząsteczka protektorów wczepiała się w asfalt i trzymała z całych sił, starając się mnie zatrzymać. A tu trzeba gnać! Bo dziecko nr 1 czeka na zawody judo.
Udało mi się zajechać pod dom o 9.30. Dziecię z tatusiem oddaliło się na Turniej.
Tam stoczyło dzielnie cztery walki - dwie przegrane, dwie wygrane. Ostatnia trwała bardzo długo, z paroma dogrywkami; moje dziecię walczyło jak lew - i wywalczyło trzecie miejsce w swojej kategorii wagowej

To blond pośrodku - to moje:)


rozgrzewka

 z trenerką


Tu mały kryzys po dwóch porażkach. Głównym powodem były niefortunne pady Wiktora: za pierwszym razem uderzył za mocno głową o matę, za drugim razem wylądował niefortunnie na brzuchu.  Wieczorem już z przejęciem opowiadał o wszystkim, nawet o upadkach i widać było, że bardzo mu się podobało 



Wiktor jakoś pozbierał się w sobie i zaczął bój o trzecie miejsce. Walka trwała...


 ...trwała...
 ...trwała...
...i trwała

I zakończyła się brązowym medalem :)




Tak, tak - wiem, że tytuł bloga to "matka biega". A tu o bieganiu ni hu hu. Ale nie samym bieganiem człowiek żyje - przynajmniej ja. Rzadko - bo rzadko, ale jednak i rower się zdarza i wspinanie czasem też.
Wczoraj zauważyłam, że moje bieganie ma wpływ na kondycję na rowerze - bo wjechałam na wszystkie górki i pagórki jakie miałam na drodze bez zsiadania. A teoretycznie przy mojej częstotliwości jeżdżenia nie miałam prawa na nie podjechać. I  w drugą stronę: na pewno takie rowerowanie przysłuży się też bieganiu.
A dzieci? Cóż - w tytule bloga jest słowo "matka" - więc moje dzieciaki będą się tu od czasu do czasu przewijać.

A wracając do mojej wycieczki: wykręciłam 47 km. Pogubiłam się tylko troszeczkę i tylko raz dzwoniłam do męża po wskazówki ;) O dziwo, tyłek od siodełka mi nie odpadł. Komary mnie dopadły - pomimo psikania się w trakcie offem i unikania zatrzymywania dłuższego niż 10 sekund- dziś doliczyłam się kilkunastu ukąszeń. Było super. Muszę takie poranne rowerowanie powtórzyć - tylko, żeby łatwiej się wstawało...



wtorek, 11 czerwca 2013

Jak pogoda sobie ze mnie zażartowała. I o zaletach kałuż.

Jak pogoda sobie ze mnie zażartowała. I o zaletach kałuż.
Parę tygodni temu mój mąż przylazł do domu z informacją, że zapisał się na 9 czerwca na Półmaraton Jurajski. Ooo - fajne tereny. Może ja też...? Zajrzałam na stronę organizatora, zobaczyłam profil trasy i zrobiło mi się trochę ciepło. 
Moje dylematy zostały szybko rozwiązane. Cóż, życie matki trojga dzieci nie jest łatwe i na ten dzień nie udało się załatwić opieki nad dzieciakami. Małżonek pojechał sam, wykręcając na tych podbiegach, w upale 1:45. Jak dla mnie nieźle!
A ja? A ja wieczorem w piątek wyszłam z zamiarem zrobienia spokojnych 10 km. Muszę w końcu zacząć zwiększać kilometraż - bo Maraton Warszawski i Amsterdam coraz bliżej. I tak sobie truchtam, dobiegłam do końca ulicy - a tu nagle przede mną zaczyna się błyskać. I w świetle błyskawicy widzę kotłujące się czarne niebo. O o! Szybko w głowie przeliczam trasę jakby tu ją skrócić (Swoją drogą to jest fajne - na tyle obiegłam bliższą okolicę, że wiem - że jak polecę prosto, tam zakręcę, pobiegnę tą ulicą - to będzie 5 km, a jak dalej pocisnę i skręcę dopiero dalej - to będzie 8 - i tak dalej). Postanowiłam też przyspieszyć i zdążyć przed burzą.
Jak postanowiłam - tak zrobiłam. Niestety w którymś momencie zaatakowała mnie wystająca kostka bauma - w ciemności nie zauważyłam nierówności. Zanim zdążyłam się zorientować co się dzieje, już leżałam na chodniku jak długa. Garminku? Garminku, nic ci nie jest? Zegarek, którym łupnęłam o chodnik, szczęśliwie działał. Ja miałam obtartą nogę, która bolała zupełnie nieadekwatnie do wielkości obtarcia. Cóż - wstałam i pobiegłam dalej.
I teraz powinnam napisać, że jak dobiegałam do domu  poczułam na twarzy pierwsze krople deszczu. Ha! Nic z tego: pogoda zrobiła mi psikusa. Nad głową miałam niebo z gwiazdami :)) Kotłujące się niebo dotarło do Warszawy dzień później.  
Weekend minął bez biegania, bo zostałam sama z dzieciakami. 
Dzieciom do szczęścia niewiele trzeba: wystarczy jedna wielka kałuża




Chwilę później doszło do katastrofy: dziecko nr 1 i 2 zderzyły się ze sobą na czołówkę.
Jak już przestałam umierać ze śmiechu, poszłam ratować i wyciągać średniaka z kałuży i sprawdzać czemu w rowerze starszaka spadł łańcuch (tu sytuacja okazała się być poważniejsza: brat akurat wcelował w tarczę, która przestała być okrągła).

Skoro jeden rower jest niesprawny i nastąpiło już bliskie spotkanie z kałużą to.... bawmy się dalej!


Trochę mam po tych zabawach prania i suszenia ;)

Wczoraj wyszłam znów biegać. Cel: 10 km.  Było jeszcze jasno, więc bardzo dobrze było widać niebo, które nie wyglądało dobrze. Ohoho - nie dam znów się nabrać! Miało być 10 km - będzie 10 km!
Po drodze rurka mi miękła co i rusz. Niebo przybrało niepokojąco krwisto - granatowy kolor. Za to zachód słońca: obłędny! Szczególnie w połączeniu z soczystą, zieloną trawą. Nie po raz pierwszy żałowałam, że nie mam aparatu w oczach. Człowiek by mrugnął - i już! Ulotne chwile, obrazy utrwalone. 
Biegłam zastanawiając się w którym momencie to całe granatowe COŚ znajdzie się nade mną i dupnie. W miarę posuwania się do przodu, w głowie analizowałam alternatywne drogi ucieczki. I dalej podziwiałam zachód słońca. I upajałam się zapachami. Bo pomimo, że to środek miasta co i rusz coś pachniało: a to wielki krzak jaśminu, a to szpaler dzikich róż z pięknymi  ciemnoróżowymi kwiatami.
Zrobiłam dychę. I tu by pasował wpis, że na ostatnich kilometrach zaczęło lać i wróciłam ociekając wodą. Nic z tego, pogoda podroczyła się ze mną odrobinkę, pokazując, że jakby chciała to by było groźnie. Ale tym razem nie chciała. 
A ja z niejakim zdziwieniem stwierdziłam, że z całej trasy mam średnią poniżej 5 min/km i że znów pobiłam swój osobisty rekord na 10 km.  Jakoś nie mogę się jeszcze przyzwyczaić, że zaczęłam biegać szybciej i wskazania Garmina są dla mnie za każdym razem zaskoczeniem.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Hm, chyba złamałam 50 minut na dychę...

Jestem tym faktem nieco zaskoczona. I to tak znienacka - nie na żadnych Poważnych Zawodach. tylko - ot - wyszłam pobiegać. Jeszcze na antybiotyku. I postanowiłam obiec dookoła lotnisko, co to raz w lutym próbowałam, ale zagubiony Pan Andrzej stanął na przeszkodzie ( może to i dobrze, bo wtedy byłam na etapie wmawiania sobie, że nie mam żadnej kontuzji i że piszczel boli mniej, a tak naprawdę to wcale nie boli. A bolało). Więc sobie ruszyłam -  kolejne wskazania Garmina wprawiły mnie w osłupienie: zegarek wskazywał, że oprócz dwóch pierwszych ciutkę wolniejszych, każdy kilometr pokonuję w mniej niż 5 min/km! Co ja żarłam?? To ten augmentin??
No dobra - skoro tak mi się dobrze biegnie - to lecę dalej. I tak sobie leciałam do 7 km. A na siódmym kilometrze złapał mnie kryzys. Nogi jakoś przestały przebierać, głowa zaczęła złośliwie namawiać do odpoczynku - a ja zaczęłam wynajdować preteksty do zwolnienia i przystanięcie. Oj, chyba coś mnie ugryzło. Oj, chyba siusiu - może tu zatrzymam się i spojrzę czy te krzaczki się nadają. Oj, coś mnie tu kłuje.
Pod koniec kilometra jakoś zebrałam się w sobie i przestałam bumelować. Żeby odwrócić swoją uwagę od zmęczenia zaczęłam upajać się okolicznościami przyrody - bo truchtałam przez las wilgotny zielony pachnący niedawnymi deszczami (wiatr był łaskawy i od pobliskiej góry śmieciowej nie waliło;) i ptaszki tak ładnie śpiewały. I byłam totalnie sama. Parę kilometrów wcześniej minęłam jednego biegacza, pozdrowiliśmy się - a teraz nic: ani piechurów, ani rowerzystów.
Nogami przebierałam - ale głowa znów zaczęła mnie kusić. Nic z tego - nie zatrzymam się, aż nie dobiegnę do szosy. Do szosy dobiegłam i... pobiegłam dalej. To teraz do tego skrzyżowania... Ale na skrzyżowaniu nie zatrzymałam się, tylko wyznaczyłam sobie następną granicę i następną - i tak dalej jakoś pykało mi poniżej 5 min/km. Wow! dla mnie - to naprawdę wow!.
Ostatnia granica, którą sobie wyznaczyłam - że po 10 km na chwilę się zatrzymam - była zbyt kuszące i już nie zdołałam jej przesunąć. Spojrzałam na zegarek: wskazywał 50:23. A to oznaczało,że najprawdopodobniej złamałam te magiczne pięćdziesiąt minut. Kilka sekund oddechu i... to był błąd. Ponowne ruszenie było bardzo trudne. Czułam się jak źle naoliwiona maszyna. Oj, jak ciężko było zrobić krok i jeszcze następny. Zastosowałam znów metodę sprzed zatrzymania: to do tego skrzyżowania, to do tamtego bloku, to do....
I tak dobiegłam.
W domu rzuciłam się do zgrywania trasy. Yessss! 49:56! Czas jak najbardziej nieoficjalny, tylko dla mnie - ale, kurczę - jak cieszy!

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger