Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bieganie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bieganie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 1 sierpnia 2019

Wieści z frontu :)

Wieści z frontu :)
Właśnie się zorientowałam, że sierpień powiedział "dzień dobry, państwu", a ja blogaska zostawiłam z czerwcowym wpisem. Wpisem, w którym informuję, że cholernie boję się wyskakiwać ze sprawnego lecącego samolotu (co jakby jest zrozumiałe), ale mam zamiar robić to nadal (co pewnie jest już zrozumiałe mniej).

Od tamtego czasu poziom stresu i strachu zdecydowanie mi się obniżył. 
Już nie dostaję migotania przedsionków po usłyszeniu charakterystycznego sygnału, po którym można otworzyć roletę w samolocie. 
Nie potrzebuję reanimacji jak widzę kolejnych skoczków zabieranych przez powietrze (a to też wiąże się z jedynym swoim rodzaju dźwiękiem, takim szumem). 
Widok chmur pode mną zaczyna wydawać mi się całkiem naturalny, a na huk i hałas na zewnątrz przestałam zwracać uwagę. 
Jestem o wiele bardziej świadoma swojego ciała w przestrzeni i umiem lepiej nad nim panować. 
Ale w dalszym ciągu jestem żółtodziobem, który uczy się i poznaje ten spadochronowy świat.

fot. Olga Wiewiórka Żaglewska


fot. Przemysław Bocianek Lech


Oczywiście biegam jeszcze :) Choć nie jestem już tak pilną wykonawczynią Planu ;) No, nie da się po prostu. 
Z jednej strony wychodzi mi, że tragicznie nie jest, bo pomimo omijania prawie wszystkich treningów weekendowych, lipiec zakończyłam z 180 kilometrami na liczniku, ale z drugiej strony....

No właśnie: już za tydzień z kawałkiem czeka mnie i męża bieganie w Norwegii w ramach Stranda Fjord Trail Race. Niby jak na ultra, dystans raczej krótki, bo 48 km. Należy jednak pamiętać, że skandynawskie biegi są mocno techniczne. A jak jeszcze swoje grosze dołoży pogoda, to może być ciekawie.
Stranda to jednak mały pikuś ;)

Jak pamiętacie (a jak nie pamiętacie, albo gucio to Was obchodziło - to właśnie informuję), że w tym roku zamarzył mi się start w Biegu Ultra Granią Tatr. Punkty kwalifikacyjne, które umożliwiały mi spróbowanie szczęścia w losowaniu miałam. No i cóż. Mój mąż dostał się na upragnioną listę, a ja znalazłam się na 22 miejscu listy rezerwowej. Postanowiłam jednak traktować się jako startującą.
Na miesiąc przed biegiem trochę zwątpiłam, bo pomimo, że przesunęłam się w górę, to dalej okupowałam listę rezerwową. Aż tu parę dni temu dostałam upragniony telefon od organizatorów!
Tak więc Stranda to mały pikuś, bo tydzień później stanę na starcie jednego z trudniejszych biegów w Polsce. Będę miała 17,5 godziny na pokonanie 71 km po tatrzańskich szlakach  z 5 tys. metrów przewyższeń. I powiem szczerze, że rurka mi lekko mięknie i przed oczami mam wszystkie treningi, których nie zrobiłam ;)



Cóż, pozostaje mi liczyć, że baza zrobiona zimą i w ubiegłych sezonach, treningi uzupełniające (czyli kettle) plus to, że schudłam, wystarczą, żeby nie umrzeć, dobrze się bawić i zmieścić w limicie czasu. Bo szczerze mówiąc, nie oddałabym żadnego ze skoków, które zrobiłam zamiast biegania;)

wtorek, 10 lipca 2018

Lato czyli co u Matki słychać

Lato czyli co u Matki słychać
Co u mnie słychać? Zależy gdzie się ucho przyłoży :) I właściwie nie wiem od czego zacząć, bo to znowu będzie wpis wszystkomający.
Zacznę może od imprezy, do której przygotowania mniej lub bardziej intensywnie toczą się już od jakiego czasu. Wspominałam już zresztą o niej. Mowa o Adventure Trophy, imprezie AR. I wydaje mi się oraz bardziej, że to kurna będzie rajd przez bardzo duże A i przez bardzo duże R.



Nie pamiętam, kiedy Paweł zagadał do nas, że szuka dwóch osób do czterosobowego zespołu na długą trasę. Chyba jeszcze przed Transgrancanarią. Oczywiście radośnie się zgodziliśmy - bo rajdy przygodowe są fajne. Chyba nie do końca wtedy zastanawiając się do czego się przymierzamy. Zaczyna to do mnie dochodzić coraz bardziej teraz - gdy zostały dwa tygodnie (w chwili, gdy kończę ten wpis już tylko dziewięć dni!!) do startu, a my coraz bardziej wgryzamy się w szczegóły logistyczne i obowiązkowy sprzęt. I powiem szczerze, że jestem z lekka spękana. Rajd zaczyna się i kończy w Krakowie, trasę poznamy tuż przed startem, ale już teraz czujemy, że orgowie przeczołgają zespoły przez Tatry. To będzie 400 km trasy, z 72 godzinnym limitem. Będzie bieganie, trekking, rowery mtb (dwa etapy stu kilometrowe), kajak, rolki, pływanie, zadania z liną, jaskinie i pewnie jeszcze parę rzeczy, które są niespodzianką. Teraz rozumiecie skąd u mnie tyle rolek, roweru, ogólnorozwojówki, a samo bieganie zeszło na plan dalszy.

Samo urozmaicenie treningowe bardzo mi się podoba i stanowi miłą odmianę po wielomiesięcznym klepaniu kilometrów pod Transgrancanarię czy przygotowaniach do maratonu. Z jednej strony w porównaniu z pierwszą połową roku biegam mało, z drugiej strony tych kilometrów miesięcznie wcale nie wychodzą jakieś mikroskopijne ilości. Czerwiec zamknęłam 137 km. Ta cała ogólnorozwojówka też jakoś trzyma jako tako w ryzach moją formę - o czym przekonałam się ostatnio startując w sztafecie, Nocnym Biegu Sztafetowym im. Janusza Kusocińskiego, zwanym pieszczotliwie Nocnym Kusym.
Skąd pomysł na udział? I tu przechodzę do następnej, bardzo miłej dla mnie rzeczy. Chwaliłam się już i na Instagramie i na Fejsbuku, ale pochwalę się i tu.

Polka Sport, której spódniczki biegowe bardzo lubię i noszę, ogłosiła konkurs na ambasadorkę marki. Wzięłam w nim udział i jako jedna z czterech dziewczyn zostałam wybrana! 
W Nocnym Kusym zebrało się nas w sumie osiem dziewczyn, dwa Polkowe zespoły. Ścigałyśmy się uliczkami warszawskiego AWF-u. Zabawa była przednia, a ja przy okazji przekonałam się, że pomimo zmniejszonych treningów stricte biegowych, wcale strasznie wolno nie biegam. Ok, to nie był oszałamiający dystans, dwa i pół kilometra. Ale trzeba było grzać, bez taktyki, bo nie było na nią czasu. Pędzić do mety i nóg nie pogubić, bo biega się już po ciemku. Średnie tempo 4,12 min/kilometr zrobiło na mnie wrażenie. To jakby dobrze wróży na jesień, gdzie będę robiła znowu przymiarkę do maratonu i próby łamania 3:30.

Spódniczki rządzą!


Tymczasem nadeszły wakacje a my zaliczyliśmy  pierwszy, tygodniowy całorodzinny urlopik.
Gdzie nas wywiało? A do Niemiec i Danii. A czemu tam? A bo mój małżonek szanowny zakwalifikował się na OCR European Championships w duńskim Esbjergu - czyli Mistrzostwa Europy w biegach OCR. Ten tajemniczy trzyliterowy skrót oznacza obstacle cource race. Czyli biegi z przeszkodami. Do Danii postanowiliśmy dojechać na rowerach. Spokojnie - aż tak hardcorowi nie jesteśmy. Zapakowaliśmy się z rowerami, betami i dziećmi w samochód i przez Mazury (gdzie odbieraliśmy dziecko nr 1 z rejsu z dziadkami), przez Polskę w poprzek (z przystankiem na Kaszubach u znajomych), ruszyliśmy w kierunku Lubeki.

Podczas jazdy przez Polskę w kierunku Niemiec przejeżdżaliśmy koło eksponatów z czasów II wojny światowej (Wał Pomorski). MUSIELIŚMY się zatrzymać :)


Kilkanaście kilometrów za Lubeką rozpoczęliśmy nasz wyjazd rowerowy, w naszym stylu. Czyli auto zostaje na campingu, my jedziemy na rowerach do następnego miejsca noclegu. Następnie ja zostaję z dziećmi, rozbijam namiot, a Tibor rowerem wraca się po samochód. 
Dni rowerowych nie wyszło nam dużo, bo raptem trzy, plus jedna wycieczka w samym Esbjergu, ale powiem szczerze, że po tych trzech dniach oboje mieliśmy wrażenie jakby to była miesięczna wyprawa co najmniej :) Niewątpliwie wpływ na to miało nasze tempo poruszania się, co tu dużo mówić - niezbyt szybkie. Najmłodszy syn, lat niecałe osiem miał najmniejszy rower. W dodatku ciężko mu się zmieniało biegi (bo nie oszukujmy się,  manetki, nawet typu grip shift,  nie są dostosowane do dziecięcych rączek) i odmówił ich zmiany. Tak więc niezależnie czy było z górki czy pod górkę, Szymon jechał na jednym przełożeniu. Uważam, że był bardzo dzielny - bo pierwszego dnia zrobił sześdziesiąt kilometrów!

Przystanek na boisku wiejskiej szkoły





I tu będzie śmiesznotka -anegdotka.  Pierwszego dnia chcieliśmy dotrzeć nad Kanał Kiloński, tam małżonek wypatrzył camping. Dzieci już pod koniec były zmęczone, my zresztą też, ale na wieczór udało się dotrzeć. Pierwsze co mnie zaskoczyło to zamknięta brama. Zamknięte? Nie, trzeba zadzwonić domofonem. Gdy Tibor wyjaśniał, że szukamy noclegu, ja ze zdziwieniem wpatrywałam się w tablicę informującą o campingu, na którym wyrysowana była goła pani. Hm.....
Tak, dobrze się domyśliliście: trafiliśmy na camping dla nudystów :)) Tego dnia było chłodno, więc ludzie łazili ubrani (no, małżonek spotkał jednego nagusa). Za to nie powiem, wrażenie zrobiły na nas prysznice. I nie chodzi mi tu o piktogramy, którymi były oznaczone, ale o fakt, że były koedukacyjne, bez żadnych kabin. Tego dnia kąpiel zaryzykował tylko mój mąż, przezornie wyczekawszy do późnych godzin nocnych :)

O, tak te piktogramy dostarczyły nam trochę radości :)


Ale oprócz tych niecodziennych atrakcji, camping był bardzo fajny, z bogatym zapleczem.
W kolejne dni dystanse rowerowe były już krótsze, około 46-47 km. W czasie naszego posuwania się ku granicy duńskiej zmieniła się pogoda i zaczęło nam towarzyszyć słońce bez ani jednej chmurki. Było bardzo gorąco. Ponieważ kolejny camping był oddalony znów o około 60 km, uznaliśmy, że przy takiej temperaturze to będzie zbyt męczące dla wszystkich dzieci. Do Danii dojechaliśmy już dalej autem.


Przeprawa promowa na drugą stronę Kanału Kilońskiego

Odpoczynek w cieniu. Pogoda zrobiła nam się aż za dobra





Camping nr 3 z widokiem na Szlezwik

Samego rowerowania wyszło więc trzy dni. Ale powiem Wam, że i ja i mąż mieliśmy wrażenie jakbyśmy w podróży byli od dwóch tygodni co najmniej :) wpływ na to miało po pierwsze tempo. A po drugie...jakby to ująć dyplomatycznie... Zdecydowanie łatwiej, a na pewno ciszej,  podróżuje się z mniejszymi dziećmi ;)



Camping nr 4. Powyższe zdjęcia stanowią koronny dowód, że dzieciom do szczęścia potrzeba którejś z tych rzeczy: piachu, wody, błota. A najlepiej wszystkiego na raz. Pełnia szczęścia!


Same Mistrzostwa to impreza zorganizowana z wielką pompą, będąca sporym wydarzeniem dla zawodników. Owszem, były osoby ubrane w stroje startowe, nazwę to: prywatne, ale przeważały jednolite narodowe stroje.
Same przeszkody... Cóż, ja się nie znam. Dla mnie wszystkie wyglądały kosmicznie, niektóre bardzo kosmicznie. Z tego co mówił mój mąż i inni startujący - było trudno i bardzo ciężko było zakończyć te zawody z opaską, (opaska na ręku była dowodem na to, że pokonało się wszystkie przeszkody na trasie)
Powiem jeszcze, że w przyszłym roku Mistrzostwa Europy będą w Polsce, w Gdyni, więc będzie można obejrzeć jak to całe OCR wygląda.




malusieńki wycinek przeszkód, których na 15 km trasie było kilkadziesiąt



Uśmiech na pół gwizdka, bo opaski nie udało się dowieźć do mety. 

Cóż - zaczynając pisać tą relację, myślałam, że w najbliższym czasie czeka nas tylko rajd przygodowy. W tak zwanym międzyczasie wpadł nam niespodziewanie udział w triatlonowej sztafecie w Bydgoszczy. Ale skąd, jak to i dlaczego, opowiem w następnym odcinku :)

środa, 9 maja 2018

Wiosna u Matki

Wiosna u Matki
Matka biega jest w strasznym niedoczasie i nie ma kiedy na dłużej przy komputerze zasiąść. Ostatnio jakoś ciągle albo w rozjazdach, albo szykuje się do następnego, albo ogarnia po poprzednim. A tu śmignęły i odlatują powoli w niebyt Harpagan (w moim przypadku Harpuś) i majówka, którą spędziłam z mężem i połową dzieci we Włoszech. Szkoda, że tak średnio słonecznych ;)
Wielkimi, naprawdę wielkimi krokami zbliża się maraton w Kopenhadze (to już w ten weekend, aaaaa!) i głupio byłoby łączyć relacje z trzech różnych wydarzeń.  Połączę więc dwie :P

Harpagan. Prawie jak w zegarku dwa razy do roku pojawiamy się na Kaszubach korzystając z gościny dobrych znajomych. I tradycyjnie - ja ruszam z dziećmi na trasę rodzinną, dziesięciokilometrową, a mąż mój usiłuje zdobyć tytuł Harpagana na trasie mieszanej 150. Czyli 50 kim na nogach i setunia na rowerze. Co trzeba zrobić, żeby ten tytuł zdobyć pisałam już w przeszłości, ale wspomnę jeszcze raz: trzeba w limicie czasu zaliczyć wszystkie punkty kontrolne (bo Harpagan jest imprezą na orientację, lata się z mapą generalnie). Nie jest to łatwe, o czym mój mąż przekonał się już trzykrotnie. Tu musi się zagrać wszystko: pogoda, trasa, orientacja w terenie i szybkość. I do tej pory zawsze zdarzało się coś, co decydowało o niepowodzeniu. A to lejący przez całą noc deszcz, który spowalniał i wyziębiał. A to wiatr, który powodował, że jazda na rowerze była mordęgą. A to jakieś błędy w nawigacji. Tym razem zagrało wszystko, Choczewo okazało się szczęśliwe i mój mąż wreszcie uzyskał upragniony tytuł:) A przez te wszystkie edycje moje chłopaki na tyle wciągnęli się w to latanie po lesie, że najstarsi na jesieni zażyczyli sobie ruszyć z tatą na najkrótszą trasę rowerową.
Gdy mój mąż z powodzeniem odhaczał kolejne punkty, my rozpoczynaliśmy kolejne spotkanie z Harpusiem. Tym razem udało nam się nie spóźnić (co ostatnio było normą), numery startowe i karty odebraliśmy o czasie (czujnie nie dałam się wpakować, tak jak pół roku wcześniej do gigant- kolejki dla osób nowozapisujących się). Ruszyliśmy większą grupką, z koleżankami i ich dziećmi, ale w miarę posuwania się, rozdzieliliśmy się i ostatecznie każdy szedł swoim tempem.




Trasa Harpusia wiodła głównie dookoła bardzo malowniczego Jeziora Choczewskiego



Powiem, że chłopaki dziarsko już maszerują. Pamiętam edycję sprzed dwóch lat, kiedy non stop chcieli się zatrzymywać a to na picie, a to na jedzenie - a teraz większość kanapek, które zrobiłam przeniosłam przez całą trasę. Pierwszy raz udało nam się ukończyć Harpusia poniżej 3 godzin (a przypomnę, że na przykład rok wcześniej nie zmieściliśmy się w pięciogodzinnym limicie). To, że chłopaki są coraz starsze i tuptanie przez las idzie nam coraz sprawniej, nawet z wózkiem, to jedno. Ale dużo też zależy od trasy. A ta w tej edycji była mało wymagająca nawigacyjnie, właśnie taka rodzinna. Starszaki ogarniały mapę, całkiem sprawnie nawigując do kolejnych punktów. Do mety dotarliśmy akurat, żeby chwilę później bić brawo wjeżdżającemu na metę Tiborowi :)

powitanie Harpagana :)


I tylko jedno mam znów do zarzucenia orgom: czemu zarzucili dobry zwyczaj wypisywania harpusiom dyplomów od razu na mecie?? Znów naczekaliśmy się na ich odbiór.





Ledwo wróciliśmy do domu z Kaszub, ogarnęliśmy ciuchy do prania, a tu majówka zaczęła się zbliżać wielkimi krokami. Pierwotne plany obejmowały wyjazd ze znajomymi na wspinanie do Włoch. Niestety znajomi w ostatniej chwili musieli wyjazd odwołać. Do tego dołożyły się prognozy pogody, z których wynikało, że najcieplej i najsłoneczniej to będzie w...Warszawie. Wszędzie indziej być raczej mokro łamane przez bardzo mokro. Zostać? Rozczarowane byłoby dziecko nr 1, które miało z nami jechać jako następne w kolejce (tak, od jakiegoś czasy zabieramy dzieciaki na tego typu wypady pojedynczo. I my wtedy lepiej z takiego wyjazdu skorzystamy i dziecko ma rodziców bardziej na wyłączność). Mój mąż chyba by jajko zniósł siedząc w domu, bo też marzył mu się odpoczynek od kieratu pracowo - domowego. Tylko ta pogoda... Burza mózgów była straszna i rozważane były różne kierunki, włącznie z Norwegią. Ostatecznie stanęło na pierwotnie planowanych Włoszech, tylko inny rejon. Prognozy były co prawda średnie, no ale jak mąż chce poczuć włoski klimat w deszczu i uważa, że będzie szczęśliwy - to niech ma ;) Zapakowałam do toreb więcej ciuchów przeciwdeszczowych i dokupiłam Matyldzie w ostatniej chwili kalosze. I ruszyliśmy. W kierunku Arco - miejsca, w którym byliśmy dwa lata wcześniej.

Przerwa w drodze. W dole Innsbruck, przed nami Alpy. Chmury zwiastują deszcz - i tak rzeczywiście było. Arco również przywitało nas deszczem.


Jak było? Cóż... Pogoda w Warszawie była zdecydowanie lepsza :) Ale tragicznie nie było. Mieliśmy jeden dzień naprawdę słoneczny i dwa znośne. Potem pogoda zaczęła się psuć, zaczęły nas wykurzać burze, przelotne opady, aż wreszcie zlewa bez perspektyw na poprawę wykurzyła nas na dobre dzień wcześniej niż planowaliśmy.
Pobiegałam sobie troszeczkę - trochę rozjeżdżając się z moim Planem. Powypadały biegania przez dojazd, który trwał przecież kilkanaście godzin. Jeden trening samowolnie sobie skróciłam  (za to nie było po płaskim i o wiele szybciej niż trener kazał), jedno bieganie wyszło nadprogramowe. Ale to było rodzinne truchtanie, to się nie liczy :)). To wszystko działo się na niecałe dwa tygodnie przed maratonem, właściwie na etapie wchodzenia w tapering - więc mam nadzieję, że za dużo zmiany i samowolki nie namieszały i uda mi się nabiegać wymarzony czas.






Było trochę wspinania - choć najbardziej owspinane wyjechało dziecko nr 1. Tu jednak karty rozdawała Matylda i większość rzeczy było robionych tak, żeby jej było dobrze.


Jezioro Garda

Autoportret wspinaczkowy :))

a tu zostałam "złapana" przez dziecko nr 1








Arco żegnało nas deszczem

Zrobiliśmy sobie też wycieczkę do Wenecji. I po niej - pomimo, że Wenecja jest bardzo malowniczym miastem - wiem jedno: małe miasteczka tak, duże turystyczne metropolie, niekoniecznie. Ilość ludzi na miejscu poraża. A przecież to nie była pełnia sezonu.
Cena za trzy godziny parkowania również porażała ;) 29 euro...
Tak, wiem, na zdjęciach poniżej tłumów aż tak bardzo nie widać, ale to moje celowe zabiegi :)










Tyle w wielkim skrócie ostatnio się u nas działo. Zostawiam Was z widoczkami z Wenecji.
A ja zaczynam stresować się  przed maratonem :)

wtorek, 13 czerwca 2017

Węgry cz. 3 Salomon Visegrad Trail

Węgry cz. 3 Salomon Visegrad Trail
Punkt jedenasta ruszyliśmy. Dwieście czterdzieści cztery osoby, z czego połowa to płeć piękna. Ustawiłam się gdzieś bardziej z przodu - ale na pierwszych kilku kilometrach parę dziewczyn wciągnęło mnie nosem. Prawie od razu zrobiło się pod górkę.
Trasa szczęśliwie szła głównie lasami. Fragmenty na otwartej przestrzeni były straszne ze względu na bezlitosne słońce.

Nie jestem w stanie opowiedzieć kilometra po kilometrze. W głowie zostały mi obrazy, fragmenty. Część z nich nie umiem przypisać do konkretnego momentu biegu. Pamiętam ścieżkę idącą wśród wysokich, potężnych drzew, mam wrażenie, że głównie dębów. Ludzie wyglądali tak nędznie na tle tych konarów i pni, że aż wyciągnęłam telefon i usiłowałam w biegu zrobić zdjęcie.
Pamiętam przeloty polanami, gdzie człowiek od razu przyspieszał, żeby jak najszybciej skryć się pomiędzy drzewami. Pamiętam singletracki przez dzikie, pełne kolorowych kwiatów łąki, albo trawersujące zbocza ścieżki wprowadzające w bieszczadzkie klimaty.

Wiem, nieostre. Bo robione w biegu. 

Trochę bieszczadzkie klimaty, nie?


Mocno zaskoczyły mnie zbiegi. Strome, wąskie. W wielu miejscach o jakimś większym rozpędzeniu mogłam zapomnieć, jeśli życie było mi miłe. Jak tu pędzić, jak trasa na przykład szła ostrymi serpentynami w dół. Ścieżka szeroka akurat na dwie stopy idąca rancikiem. Jakakolwiek pomyłka, potknięcie o korzeń - i lądowanie byłoby z dobre dwadzieścia metrów niżej. Jak się rozpędzić jak single track idzie wśród dzikich róż, których pędy rosną w poprzek i człowiek tylko czeka, które wnyki złapią go za kostki w swoje sidła.

Starałam się nie kalkulować. Po pierwsze to moje pierwsze tak długie bieganie po urodzeniu Matyldy. Po drugie słońce. Trzeba było rozsądnie szafować siłami. Jednak, gdy dobiegałam do pierwszego punktu kontrolnego - a był to jedyny fragment z agrafką - nie mogłam się powstrzymać, żeby nie policzyć dziewczyn, które leciały już w drugą stronę. Wyszło mi, że jestem coś w okolicach dwunastego miejsca (byłam tak naprawdę trzynasta). Kurczę, uznałam, że jest nieźle.
Pomimo upału starałam się nie zmarudzić za bardzo przy napojach. Szybkie dwa kubeczki coli, lód na kark (tak - na punktach był dostępny lód w kostkach: ge - nial - ne!) i dalej w drogę - ale to nie wystarczyło i ze trzy dziołchy i tak mnie potem wzięły.

A potem moim oczom pojawiło się podejście na szczyt Vöröskő. Zobaczyłam mega strome zbocze. Piaszczyste, pełne korzeni drzew. Skrzyżowanie Jasła, Chyrlatej z cholera wie czym jeszcze. Chyba nawet jęknęłam. U podnóża czekał lotny punkt kontrolny, a oprócz tego dziewczyny częstowały wodą. Uwierzcie mi, że wtedy ta zimna zwykła woda smakowała mi najlepiej w życiu. 
A potem trzeba było rozpocząć mozolne skrabanie. Było strasznie. Tempo miałam jakieś gorzej niż żółwie. Stromo było potwornie, nogi chwilami zjeżdżały na suchym piachu. Powoli, pokracznie, krok za krokiem drapałam się w górę w duchu gadając ze sobą. Że chyba mnie powaliło. Że po co mi to. Że za miesiąc wymyśliłam sobie bieg o 20 kilometrów dłuższy od tego i może tak komuś oddać pakiet na te cholerne Góry Stołowe? A może tak szybko wrócić do dziewczyn na punkt i porwać im tą zimną, pyszną wodę? Wodo, wodo, mój sssskarbie :P


Podejście na Vöröskő. Chwilami było stromiej niż widać na tym zdjęciu


I wtedy dziewczyna, która szła przede mną zatrzymała się i mnie przepuściła. To mi jakoś dodało skrzydeł. Mentalnie oczywiście, bo ciężko było frunąć po tym czymś. Zresztą na sam koniec często - gęsto szłam na czworakach po prostu (w domu popatrzyłam na mapkę. Całe podejście miało około kilometra. I na tym kilometrze podchodziło się dwieście metrów w górę. Od miejsca gdzie stał lotny punkt kontrolny było jakieś 500 metrów i ponad 120 metrów w górę. Jakieś pytania?) 
W duchu wiedziałam, że nie mogę się zatrzymać, Powoli, powoli, ale do przodu. Cały czas do przodu. W końcu wyszłam na otwartą przestrzeń. Wychynęłam z lasu, z krzaków i zobaczyłam przed sobą w dole daleko zakręcający Dunaj. To było tak niespodziewane i niesamowite, że przez chwilkę po prostu gapiłam się przed siebie. A potem zniknęłam w następnych krzakach :)
Wiedziałam, że najgorsze podejście w tym biegu mam już za sobą. Było jeszcze jedno, ale już nie tak długie i ciutkę mniej strome. Obydwa jednak dały zdrowo popalić.


Na szczycie Vöröskő, 521 m n.p.m

Na tym etapie bardzo często biegłam już sama. Miało to swoje konsekwencje związane z oznaczeniem trasy. Chwilami musiałam sama podejmować decyzje jak biec. Bo trasa była oznaczona mniej więcej tak jak szlak wokół Balatonu ;) Chwilami było dobrze, a chwilami na odwal się i bez wyobraźni.Trzykrotnie widziałam zawodników biegnących z jakiejś dziwnej strony, ewidentnie po zgubieniu drogi. Sama ze trzy razy o mały włos przegapiłabym jakieś rozgałęzienie. 
O jednym takim ewidentnym źle oznaczonym miejscu opowiem. Biegnę drogą przez las. Od czasu do czasu na gałęziach z prawej strony wiszą taśmy. Dobiegam do skrzyżowania. Droga w poprzek identycznej szerokości jak ta, po której biegnę. Z boku przed skrzyżowaniem wisi taśma, jedna. Gdyby był skręt powinny wisieć dwie - przynajmniej tak do tej pory zauważyłam. A tu jedna. Nie pasowało mi, że byłam tak trochę w głębi powieszona. Stanęłam. Oprócz tej jednej jedynej taśmy nic innego nie widziałam. Ani z przodu, ani z boku. Po chwili wahania skręciłam. I po dobrych dwudziestu metrach zobaczyłam wiszącą następną taśmę. Ile osób pobiegło prosto? Nie wiem. Takich historii miałam kilka po drodze. Na koniec było to strasznie męczące. Kilometry w nogach, mózg się lasuje od słońca - a tu człowiek zmysły musiał mieć maksymalnie wyostrzone, żeby nie przegapić niedokładnie i zbyt rzadko chwilami oznaczonej trasy. Pod koniec zresztą wypatrywać trzeba było nie taśm, a wymalowanych różowym sprayem kropek i strzałek.

Miałam jeszcze jedną przygodę, z bukłakiem z wodą. Biegłam sobie właśnie bardzo fajną ścieżynką w dół, gdy poczułam jak moje plecy robią się dziwnie mokre i zimne...Szybko ściągnęłam plecak. Okazało się, że wysunęło się plastikowe zamknięcie bukłaka i część izotonika wychlapała mi się na plecy. 

Drugi punkt kontrolny był już poza strefą lasu. Obsługa stała z dzbanami z wodą i wylewała całe litry na przybiegających zawodników. Ja też skorzystałam. Potem tradycyjnie: lód, cola, woda, cola i dalej do przodu. Zostało ostatnie pięć kilometrów. Teoretycznie po płaskim, ale cień, który dawały drzewa zostawiliśmy za sobą. Ostatnie kilometry szły już ulicami wiosek otaczających Szentendre. 
Na początku szło mi całkiem żwawo. Do momentu, gdy za zakrętem zobaczyłam przed sobą dziewczynę, która zmęczona upałem maszerowała. I wtedy moja głowa zrobiła mi głupi numer i odmówiła współpracy. Powiedziała "widzisz, można iść!". I moje nogi zatrzymały się. 

Ten ostatni fragment to była moja walka z głową. Walka o te fragmenty pokonane truchtem. Na początku ją przegrywałam. Odcinków przemaszerowanych było więcej. Do momentu, gdy przegoniłam dziewczynę przede mną. Nie byłam już w stanie przejść do ciągłego biegu, ale chociaż starałam się, żeby odcinki biegane były jak najdłuższe. Nie dam się wyprzedzić. Nie teraz na sam koniec. Gdzie to cholerne Szentendre?
Wreszcie rozpoznaję, że jestem na tyłach turystycznej części miasta. Miga mi zresztą zza rogu twarz Tibora. Biegnę.




Powiem szczerze, te kilka czy kilkanaście godzin wysiłku jest warte takich chwil jak ta. Gdy pędzę urokliwymi uliczkami niesiona krzykami widzów i turystów siedzących w ogródkach restauracji. Zrobiłam to! Udało się! Trzy godziny i kwadrans. Czternasta kobieta - więc jak na matkę czwórki dzieci, w tym jedno niemowlę,  całkiem nieźle :)


Ręcznik na moich ramionach to następny po lodzie fajny pomysł organizatorów. Na mecie każdemu wręczano zimny, mokry ręcznik. Jestem pewna, że jak obwinęłam nim głowę słyszałam syk chłodzonej głowy ;)



Matylda nieobecność matki olała cienkim sikiem, przybycie zresztą też;). Była zbyt zajęta swoją zabawką, żeby poświęcić mi więcej czasu ;)




Pakietu na Supermaraton Gór Stołowych jednak nie oddam ;)


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger