piątek, 24 marca 2017

Relaks przed biegiem

Relaks przed biegiem
Pojutrze półmaraton. Zgodnie z zasadami powinnam już powoli leżeć i pachnieć :) No, miałam zamiar jutro naprawdę na króciutko wyjść i przewietrzyć nogi.
Ale jak to u mnie już bywa: zasady zasadami, a życie swoje.

Parę dni temu okazało się, że chłop mi wybywa na cały dzień służbowo do Katowic. To oznaczało, że coś koło 5.30 rano znika na pociąg, a pojawi się po dwudziestej. A to oznaczało, że całą logistyką dzieciową muszę zająć się ja.

Na co dzień odprowadzaniem dzieciaków do szkoły zajmuje się mój mąż, ja jestem zarządzającą wszystkim co przed wyjściem - czyli budzeniem, popędzaniem, robieniem kanapek. I przyznaję się bez bicia-  robię to jeszcze piżamie :) Dopiero po zamknięciu się drzwi za mężem i dzieciarnią, po nakarmieniu Matyldy, odłożeniu jej na poranną drzemkę - biorę się za swoje ubieranie.
Teraz musiałam się spiąć - ubrać siebie, Matyldę, rozwiązać kwestię zaginionych skarpetek najstarszego, zająć się "nie mam spodni mamo!" Zrobić kanapki, zlokalizować porzucone dzienniczki, podręczniki, kredki, gdzieś w tym wszystkim nakarmić Matyldę i nie pozwolić jej odpłynąć. Wyjść z domu,biorąc poprawkę na potrzebny dodatkowy czas na  zapakowanie do wózka panny.
Pierwsza część poranka odhaczona.

Miesiąc temu umówiłam sobie wizytę u dermatologa w związku z moimi wypadającymi po porodzie włosami. Godzina wizyty nie pozwoliła mi na długi pobyt w domu. Zdążyłam zjeść kanapkę i popić kawą. Znów - ubieranie dziecka nr 4, po raz kolejny w dół po schodach z trzeciego piętra.
Od lekarza wyszłam z listą różnych specyfików do kupienia i z myślą, że chyba bardziej ekonomicznie wyjdzie mi jednak wyłysieć :].
Ponieważ znalazłam się w stosunkowo bliskiej odległości od biura zawodów, które za godzinę miało otworzyć swe podwoje - postanowiłam odebrać swój pakiet. Wybrałam dojazd drugą linią metra. Ominę niezliczoną ilość wind, którymi musiałam zjeżdżać i wjeżdżać, ominę te kilka, które akurat były "chwilowo nieczynne, przepraszamy", ominę moje odkrycie, że na powierzchnię wychynęłam z nie z tej strony jezdni.
W końcu znalazłam się koło Stadionu Narodowego, w którego trzewiach mieściło się biuro zawodów. Stadion musiałam obejść prawie cały, bo z metra wylazłam dokładnie  drugiej strony.
Kto okolice tego przybytku zna, ten wie, że dookoła najeżony jest licznymi schodami. O, ale ja chciałam być sprytna i gdy tylko pojawiały się podjazdy/rampy, korzystałam z nich, żeby jak najszybciej znaleźć się jak najwyżej. Pamiętałam odbieranie pakietów sprzed dwóch lat bodajże i wejście na górę po schodach.
No i cóż. Gdy już obeszłam cały ten stadion, gdy już znalazłam się na samej górze, dostrzegłam balony reklamowe przy wejściu do biura.

Dwa poziomy niżej.

Nie chcecie wiedzieć co mełłam pod nosem szarpiąc się z wózkiem na schodach - bo obchodzić stadion po raz drugi w poszukiwaniu ramp już mi się nie chciało.
Potem okazało się,że nie tylko ja wpadłam na pomysł, żeby pakiet odebrać tuż po otwarciu biura. Dużo osób tak pomyślało. Zaskakująco dużo :) Na szczęście biegacze to ludek życzliwy i w kolejce stać nie musiałam :)

To teraz do domu. Przecież mam bezpośredni tramwaj. Niestety okazało się, że oddzielało mnie od niego przejście podziemne, takie klasyczne: ze schodami i bez windy. Miałam dość schodów - wybrałam podwózkę autobusem i przesiadkę.
A potem Matylda zaczęła coraz bardziej oznajmiać, że jest głodna. Wytrwałyśmy jeszcze parę przystanków, wysiadłam na szczęście już jakby w mojej okolicy, na wysokości Lasku na Kole. Z przystanku popędziłam  w jego kierunku szukać jakiejś miłej ławeczki.
Na przystanek nie wróciłam. W tym miejscu wsiadanie i wysiadanie z tramwaju odbywa się na jezdni. Nawet przy niskopodłogowym pojeździe manewry z wózkiem są mocno utrudnione. Przeszłam przez cały Lasek ku bardziej przyjaznemu przystankowi i już bez dalszych przygód dotarłam do domu.
Dotarłam akurat po to, żeby zjeść kanapkę, napić się herbaty, przyszykować rzeczy na basen (bo młodsi po szkole mają zajęcia z nauki pływania), ubrać z powrotem Matyldę i ruszyć po chłopaków do szkoły.

W szkole okazało się, że dziecko nr 2, które dziś miało wycieczkę, jeszcze z niej nie wróciło. W wyniku obsuwy zdałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej na basen nie zdążymy. Gdybym jeszcze te rzeczy miała przy sobie - ale nieopatrznie zostawiłam je w domu, nie przewidziawszy opóźnień.
Z 40 minutowym niedoczasem ruszyliśmy w kierunku przystanku. O dziwo szybko przyjechał tramwaj. Stwierdziłam, że może nie wszystko stracone. Oczywiście znów wszystko odbywało się na wariata. Wystrzeliliśmy z tramwaju w kierunku domu. Chłopcy zostali z wózkiem przed klatką, ja wykonałam mega sprint na górę po rzeczy basenowe. Zdążyliśmy!
Wolną godzinę wykorzystałam na zakupy w pobliskim markecie. Powrót do domu nie był spokojny, bo zmęczona Matylda głośno oznajmiała okolicy swoje niezadowolenie.

I tak o godzinie 18.30 wreszcie mogłam troszkę pomieszkać :)




Nie, nie idę jutro wietrzyć nóg. Dziś je wywietrzyłam wystarczająco.
Nie, nie stresuję się biegiem, nie myślę o tym co będzie. Skoro przeżyłam dzisiejszy dzień - przeżyję i półmaraton :)))




wtorek, 14 marca 2017

Weekend pod znakiem Młocin

Weekend pod znakiem Młocin
Miniony weekend sponsorowała literka M. Jak Młociny. I liczba pięć. Jak pięć kilometrów.
Sobota. Impreza dla kobiet - czyli Kobieta na Piątkę. Panowie mogli pobiec tylko w parach ze swoimi połówkami. W porównaniu z innym znanym mi kobiecym biegiem - czyli Samsung Irena Women's Run - tu mniej było tej całej kobiecej otoczki, co akurat bardzo mnie ucieszyło. Trasa nie była atestowana. Ba - wyniosła więcej niż 5 kilometrów, do czego przyznali się sami organizatorzy, ale za to w przeciwieństwie do Samsungowej mierzono czasy netto.

Właściwie więcej niż z samego biegu do opowiadania jest z szykowania. Bo w chałupie czwórka dzieci. Z czego pierwsze trzeba było przypilnować, żeby w porę wyszło na swoje zajęcia komputerowe i nie zapomniało wziąć kluczy do mieszkania. Drugiemu trzeba było załatwić transport na zawody judo, które w tym samym czasie odbywały się w drugim końcu aglomeracji warszawskiej. Trzeciego trzeba było tylko z lekka popędzać przy ubieraniu, bo aktualnie jest w wieku, w którym dzieci ubierają się baaaaardzoooooo wooooolnoooo. Przy czwartym było krótkie miotanie się czy zakładać jeszcze zimowy kombinezon czy bardziej na lekko. I wreszcie ja. Krótki czy długi rękaw? Trzy stopnie... długi. Getry długie czy krótkie? Trzy stopnie... trzy czwarte. Trzy czwarte.... kur*a! Nogi! Nie ogoliłam nóg! Za pięć minut wychodzimy!
Golę na szybko tylko to co wystaje spod getrów (mam nadzieję, że nikogo nie obrzydziłam tym opisem - ale wybaczcie - życie ;).

Sam start jak podsumuję? Po pierwsze wyrwałam za szybko. Więc po pierwszym kilometrze zaliczyłam lekki zgon. Zwolniłam. A wtedy zaczęły wyprzedzać mnie inne kobiałki. Przyspieszyłam trochę i lekko rzężąc i sapiąc już  w miarę równym tempem dotrwałam do mety. Ba, udało mi się wyprzedzić te panie, które wcześniej mnie przegoniły ;) Ogólnie nie wyszło źle. Dystans prawie trzysta metrów dłuższy niż tytułowe pięć kilomerów, czas 26:25. Dwudziesta trzecia baba na ponad dwieście czterdzieści :)

Mistrzyni pierwszego planu ;)


Wnioski? Nie wyrywać do przodu. I jeszcze dużo wody w Wiśle upłynie, zanim zacznę biegać w miarę swobodnie poniżej 5 minut na kilometr (ten zgon po pierwszym kilometrze zaliczyłam przy tempie 4:50, przy następnych nawet się nie zbliżyłam do tych cyferek). A na mecie medal w kształcie serducha i goździk :)
Do przygód okołobiegowych mogę zaliczyć jeszcze pierwsze postartowe karmienie Matyldy. Gdzie przekonałam się, że stanik biegowy do biegania może i się nadaje, ale, żeby z niego jakoś sensownie i dyskretnie wysunąć zawartość, coby nakarmić głodomorkę - to już nie bardzo. Skończyło się na tym, że pod warstwami ciuchów mąż odpinał mi na plecach zapięcie. Ot - takie problemy biegającej matki karmiącej ;)



Niedziela. Pojawiliśmy się w tym samym miejscu, tym razem na ostatni bieg z cyklu City Trail. Starowali tym razem moi faceci :)

Dziecko nr 3 z numerem 24

Dziecko nr 2 z numerem 19

A tu leci najstarszy syn


Czekamy z niecierpliwością aż orgowie opracują wyniki z biegów dziecięcych, bo dziecko nr 1 gdzieś tam pałęta się w czubie z pewną szansą na podium.
A mąż poleciał jak torpeda robiąc życiówkę 19:05. Aż strach pomyśleć ile wykręci na asfalcie :)

Po biegu - spacer nad Wisłę

Klony :P


A teraz...czas powoli zacząć się stresować Półmaratonem Warszawskim. Start za 12 dni!!!

I nieustająco zachęcam do wpłacania na Fundację Wcześniak: https://rejestracja.maratonwarszawski.com/pl/charity/2042


Matylda też zachęca :)

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger