poniedziałek, 26 października 2015

Bieg Szakala

Bieg Szakala
Bieg Szakala od Ultramaratonu Bieszczadzkiego dzieliły dwa tygodnie. Przez te 14 dni wyszłam pobiegać dwa razy. Więcej mi się nie chciało :)
Ten rok był jak dla mnie bardzo intensywny i czuję się już zmęczona. Dlatego nie było żadnego nastawiania się, przygotowań, super taktyki. Po prostu chciałam pobiegać w rodzinnych stronach.
No, może trochę zaplanowane było ustawienie się na starcie.
 Z opowieści małżonka, który w tej imprezie właśnie startował po raz trzeci, wynikało, że trasa obfituje w "single- traczki", na których ciężko się wyprzedza. To, plus moje przemyślenia co do ewentualnego czasu na jaki zdołam pobiec, plus to, że klasyfikacja odbywała się według czasu brutto,  spowodowały, że ustawiłam się na początku stawki kobiecej.
Miałam tylko nadzieję, że nie przeceniłam swoich możliwości i że zaraz tabun dziewczyn nie zacznie mnie wyprzedzać psiocząc na zawalidrogę:)
Pierwszy raz stałam tak blisko linii startu. Na tyle blisko, że czekając na początek biegu, rękę trzymałam na guziku odpalającym Garmina. Bo ruszenie się oznaczało praktycznie od razu przekroczenie linii startu.

fot. Łukasz Głowacki

Pierwszy kilometr z groszami to był asfalt.  Tak, wiedziałam, że dobrze byłoby się nie zagotować, że jeszcze 20 kilometrów w terenie mocno zróżnicowanym (bo Łódź i okolice wcale nie są płaskie, o nie!  Las Łagiewnicki leży na terenie Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich i te Wzniesienia da się odczuć, oj da).
No ale jak się wystrzeliło z najlepszymi - to się ma.
Gdy zerknęłam po pierwszym kilometrze na zegarek i zobaczyłam, że mi wszedł w tempie 4:38 i to pod górkę, już więcej się na niego nie spojrzałam. Stwierdziłam, że to zbyt stresujące :)).
Potem wbiegliśmy w las i już prawie z niego nie wybiegaliśmy. Były fragmenty chodnikiem, przekraczaliśmy też asfalt w poprzek - ale większość biegu to były ścieżki, ścieżynki, dróżki, drogi leśne, czasem bez ścieżek. Góra, dół, góra, dół.
Czasem trasa była "wredna", człowiek po dłuższym czasie odkrywał, że wcale nie jest płasko i dlatego tak mu się ciężko nogami przebiera.

Bieg Szakala daje mocno popalić. Bo niby cross, ale to nie góry, więc trzeba zap...ać. Ale jak się zap...ala - to prędzej czy później zaczyna boleć.
Trasa jest mocno zróżnicowana. Oprócz mniejszych wzniesień, oferuje trzy konkretne podbiegi. W tym największy, między 10 a 11 kilometrem, gdzie po prostu trzeba na łeb na szyję zbiec do głębokiego jaru i prawie od razu podejść to pod górę. Ciężko się było zmobilizować, żeby po podbiegach, które pokonywałam marszem, od razu przejść w bieg. Oj, głowa się buntowała, podpowiadała, że może jeszcze kawałeczek powoli, żeby trochę oddech się uspokoił, żeby mięśnie odpoczęły.  Raz się trochę poddałam i zrobiłam parę kroków więcej, zanim znów zaczęłam truchtać.

fot. Beata Oleksiewicz


Jak mi szło? Źle nie było - gdzieś tam trzymałam się w okolicach pierwszej dziesiątki kobiet lub tuż za. Z trzema dziewczynami non stop się tasowałam na trasie. Raz one mnie wyprzedzały, potem ja odrabiałam na zbiegach, potem któraś mnie brała pod górkę i tak prawie do końca.

fot. Łukasz Głowacki


Około 13 kilometra zaczęła mnie wyprzedzać czołówka panów (panowie byli puszczani za nami w dwóch falach, pierwsza tura 15 minut po nas). W miarę upływu dystansu zaczynałam coraz bardziej odczuwać zmęczenie, a zgon zaczęłam zaliczać po ostatnim solidnym podbiegu na 14 kilometrze. Mocno zwolniłam. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że po tym ostatnim podbiegu prawie cały czas biegło się lekko pod górkę.
Gdzieś pod koniec, chcąc zrobić miejsce dla wyprzedzającego mnie faceta, zbiegłam na bok i...zaliczyłam glebę. Oczywiście od razu pojawił się skurcz w łydce. Na szczęście nie tak mocny jak w Bieszczadach, poradziłam sobie dość szybko sama i dalej pobiegłam.
Rozczuliła mnie przypadkowa pani, która akurat była świadkiem mojego kozła. Widząc moje czarne od ziemi kolana zaproponowała mi chusteczkę :) Cóż - ostatnia rzecz, o której wtedy myślałam, to, żeby wytrzeć sobie brudne nogi :)
To spowolnienie plus gleba na ostatnich kilometrach kosztowało mnie 2 miejsca, ale powiem szczerze, że miałam to wtedy w głębokim poważaniu :)
Ostatni kilometr biegło się wzdłuż stawu, po drugiej stronie była meta. Słychać było spikera zapowiadającego kolejnych zawodników, ale ja bardziej słyszałam jak z drugiej strony stawu moje dziecko nr 1 drze się na pół lasu: maaaaaamaaaa! Maaaaaamaaaa! Maaaaamaaaa!
Podniosłam rękę do góry na znak, że słyszę i biegłam dalej. 
Metę przekroczyłam po godzinie, czterdziestu pięciu minutach i dziesięciu sekundach.
Gdyby nie ta gleba, pewnie byłyby dwie czwórki w wyniku.


fot. Marika Kochaniak



Według organizatorów przybiegłam jako trzynasta kobieta i siódma w kategorii wiekowej. Ponieważ i tu przyjęto zasadę, że miejsca open i w kategoriach się nie dublują, zastanawiałam się czy uda się wskoczyć na pudło wśród "trzydziestek". Niestety, nie tym razem - byłam czwarta :) Ale przegrałam trzecie miejsce z nie byle kim - bo samą Agatą Matejczuk.
Mąż poprawił ubiegłoroczny wynik i dobiegł z czasem 1:39:20. Jak  się potem okazało - zdychaliśmy w tych samych momentach :)

Odczucia po biegu miałam mieszane. Z jednej strony dałam z siebie chyba wszystko. Miesiąc temu był maraton w Berlinie, dwa tygodnie temu Ultramaraton Bieszczadzki, byłam na bank zmęczona. Z drugiej strony to spowolnienie po 14 kilometrze mnie zniesmaczyło.

A potem stwierdziłam, że w dupie mi się poprzewracało:)

Jeszcze w styczniu tego roku za  1:45 na ulicznym półmaratonie dałabym się pokroić. A pod koniec roku kręcę nosem na taki czas na tym dystansie w terenie :)
Więc nie marudzę :)

Impreza jest bardzo fajna i jeśli ktoś myśli o spróbowaniu czegoś innego niż bieg uliczny, Bieg Szakala jest bardzo dobrą propozycją. Można  powąchać cień tego jak może wyglądać bieganie w górach. Poza tym Półmaraton Szakala organizowany jest o genialnej porze. Las Łagiewnicki wygląda obłędnie! Jesień w pełnej krasie, z masą złotych i czerwonych liści. Biegnie się i po szerszych duktach leśnych i po wąskich ścieżynkach kluczących wśród drzew, przekracza się kładki, a za moment człowiek wraca do cywilizacji, gdy trasa zbliża się do szosy.

Choć lojalnie ostrzegam, że z pogodą może być różnie. Trzy lata temu w dzień startu Łagiewniki wyglądały tak:









poniedziałek, 19 października 2015

Harpagan i Harpusie

Harpagan i Harpusie
Nie planowaliśmy żadnych ekstremalnych eskapad na ten weekend.
Wszystko zaczęło się od tego, że mój małżonek wyhaczył tanie bilety lotnicze do Gdańska. 19 zł od łebka. Niedaleko Gdańska mamy znajomych. Dzieciaki by miały atrakcję pod postacią lotu samolotem, a przy okazji spotkalibyśmy się z W. i P. Tylko tyle było w planach.
Ale po wysłaniu smsa do koleżanki czy będą w tym terminie w domu, przyszła odpowiedź czy wybieramy się na Harpagana. A niedługo potem znajomy zadzwonił do mojego męża i zaczął go namawiać na start w rowerowej wersji tego rajdu na orientację, na dystansie 50 km.
Cóż - namowy nie trwały długo:)
Przy wertowaniu strony internetowej organizatora, okazało się, że jest też rodzinny, dziesięciokilometrowy dystans, Harpuś. Zapisaliśmy na niego dzieciaki.
Plan zrobił się napięty jak baranie jaja. W piątek ja miałam ruszyć w kierunku Kaszub autem z rowerem męża, robiąc przerwę na pogaduchy i nocowanie u innej koleżanki mieszkającej w okolicach Malborka. Moje chłopaki pobudka w sobotę skoro świt i przejazd taksówką do Modlina, gdzie o siódmej z minutami mieli swój lot. Ja również pobudka raniutko w sobotę, żeby zdążyć na 8.40 na lotnisko w Gdańsku. Potem sprawne przemieszczenie się 50 kilometrów dalej, w serce Szwajcarii Kaszubskiej, do Sierakowic. Tam Tibor miał jakieś 30-40 minut na przygotowanie roweru, odbiór pakietu startowego i stawienie się na linii startu. Ja z chłopakami miałam trochę więcej czasu, bo Harpuś ruszał o 11.30.
Wyszło!!!


Brygada gotowa do lotu!
Harpusie na starcie


Małżonek pognał na rowerze, a my czekaliśmy na krótkie szkolenie z mapy i start.
Nie powiem, miałam obawy czy chłopaki dadzą radę przejść dziesięć kilometrów. Tym bardziej, że ta dycha to była bardzo optymistyczna wersja, przy założeniu, że nigdzie się nie zgubimy. Pocieszałam się, że skoro ma to być impreza rodzinna, również dla dzieci, to trasa nie może być jakaś trudna.

Ruszyliśmy w sporym tłumie. Pierwsze dwa punkty usytuowano na terenie Sierakowic i były łatwe do znalezienia. Kolejny był już na skraju lasu, ale też był prosty w nawigowaniu i chłopaki mieli dużo radochy w szukaniu drogi z mapą.

Kolejka do dziurkacza



Czwarty punkt też udało nam się znaleźć bez problemu.
A potem zaczęła się przygoda :) Bo najpierw widząc, że następny punkt według opisu ma być na skrzyżowaniu przecinek, wpadłam na pomysł, żeby pójść taką oznaczoną na mapie przecinką. Miała nas jak po sznurku doprowadzadzić do następnego punktu. Cóż, miałam w głowie przeciwpożarowe drogi w Kampinosie, które są szerokie jak autostrady. Niestety rzeczywistość zaskrzeczała, bo przecinka istniała tylko wirtualnie :) Pocieszałam się, że nie tylko ja dałam się nabrać. W końcu zabraliśmy się ze sporą grupką innych uczestników i poszliśmy innym wariantem, który do pewnego momentu zgadzał nam się mapą...



...A potem przestał się zgadzać i przedzieraliśmy się przez jakieś totalne chaszcze :)



Na szczęście dotarliśmy do właściwej drogi i punkt został znaleziony. Teoretycznie na przecięciu przecinek. Praktycznie trzeba było mocno wysilić wyobraźnię. Może i Harpuś jest rodzinny, ale powiem szczerze, że niektóre punkty były tak umiejscowione, że samo dziecko moim zdaniem w życiu by go nie znalazło.

OK. cztery punkty za nami. Teraz piąty. Według mapy trzeba było przejść kawałek drogą i na skrzyżowaniu skręcić w lewo. Doszliśmy do skrzyżowania. Ale droga miała dochodzić z dwóch stron, a tu była tylko z jednej. Yyyyy? Poszliśmy jeszcze kawałek do przodu. Tam znaleźliśmy następną odnogę, ale też tylko z jednej strony. Wróciliśmy się z powrotem. Skręciłam z chłopakami w tą pierwszą drogę, ale zaczęła odbijać w zupełnie inną stronę. Niedobrze. Z powrotem wróciliśmy do głównej drogi. Morale spadło. Na szczęście miałam coś na taką okoliczność: czekoladę:) Czekolada poprawiła wszystkim humory, a ja postanowiłam wrócić się do poprzedniego punktu.
I wtedy znalazłam właściwe skrzyżowanie... Przegapiliśmy je. Z tych krzaczorów czy tam skrzyżowania przecinek, musieliśmy wyjść na drogę kawałek dalej niż mi się wydawało i skrzyżowanie przegapiłam. Nie zwróciłam na nie uwagi, bo było w moim odczuciu za blisko.
Tym razem bez problemów znaleźliśmy punkt numer sześć.

Gdzie to cholerne skrzyżowanie!

Jest! Szósty punkt

Siódemka teoretycznie wydawała się prosta, a praktycznie udało nam się zrobić kółko i wrócić na drogę, którą szliśmy przed chwilą :) Po pierwsze za mało czasu poświęciłam, żeby popatrzeć na odległości, a po drugie dałam się nabrać na przecinkę w lesie, która tym razem była tak szeroka, że z powodzeniem podszyła się pod drogę. Nie byliśmy na szczęście sami, przy pomocy innego tatusia idącego ze swoją pociechą, ogarnęliśmy się i punkt siódmy został odnaleziony.
Następny nasz cel był znowu oznaczony na przecięciu dwóch przecinek - ale tłumek zmierzających ku niemu osób był na tyle duży, że znaleźliśmy go bez problemu.
To już była końcówka leśnej przygody, bo powoli wychodziliśmy z terenów Kaszubskiego Parku Krajobrazowego. Przedostatni punkt był już usytuowany wśród łąk i pól uprawnych, a ostatni znowu na terenie Sierakowic.



Jest punkt! Przedostatni


Pogoda zaczęła się psuć i ostatni etap przeszliśmy już w deszczu. Na szczęście to była już końcówka i nie zmokliśmy za bardzo.
Byłam z chłopaków mega dumna! Zebraliśmy wszystkie punkty. Zrobiliśmy oczywiście więcej niż 10 kilometrów - około 13-14. Nie wiem dokładnie ile, bo o włączeniu Garmina przypomniałam sobie na trzecim punkcie. Zegarek od tego momentu zliczył nam 11 kilometrów.
Chłopaki były dzielne, mało marudzili i widać, że szukanie punktów sprawiało im radochę. Najmłodszy, Szymuś zaczął się tak poważnie skarżyć, że bolą go nogi na ostatnich metrach, gdy widzieliśmy już metę.

Zasłużone ciacho

Generalnie fajna przygoda i dość sprawnie zorganizowana. Jedyny minus to kwestia dyplomów. Każdemu uczestnikowi przysługiwał dyplom za ukończenie rajdu. Dorośli za swoje dystanse odbierali je od ręki, a przy Harpusiu przez półtorej godziny (!!) czekania cały czas słyszeliśmy, że będą za chwilkę. Dzieciaki zmęczone chodziły po ścianach i odjechaliśmy nie doczekawszy się ich.
To było bardzo słabe moim zdaniem - bo dla dzieciaków to była mega ważna pamiątka i dyplomy dla nich powinny być drukowane w pierwszej kolejności. Będziemy pisać do organizatora, żeby wysłał nam je pocztą, ale to nie tak powinno wyglądać.

To teraz o mężu :) Mąż na trasie też pogubił się kilka razy, w tym raz bardzo dokładnie zwiedził okolice pewnego skrzyżowania dróg. Ale pomimo tych wpadek, ukończył swój dystans na czwartym miejscu !

Z Sierakowic odjeżdżaliśmy już po zmroku, w mega zlewie. Po drodze mijaliśmy uczestników i pieszych i rowerowych jeszcze na trasie. O jak im współczułam. Pogoda zrobiła się naprawdę paskudna. Chłopaki w samochodzie odpłynęli w ciągu kilku minut. To był dla nich mega długi dzień pełen atrakcji.

A my? A my, cóż...zastanawiamy się czy nie spróbować w przyszłości swoich sił w Harpaganie na pełnym dystansie czyli trasie pieszo - rowerowej 150 km.

środa, 14 października 2015

Ultra Maraton Bieszczadzki

Ultra Maraton Bieszczadzki
Jak to się dziwnie życie plecie.
W Bieszczady po raz pierwszy zabrał mnie mój - wtedy jeszcze nie mąż- jakieś 10 czy 11 lat temu. Wybraliśmy się bodajże na trzy dni, pochodzić trochę turystycznie, wdrapać się na połoniny. Pamiętam, że było wtedy bardzo wietrznie.

To ja trochę młodsza i trochę mniej dzieciata. Kto by przypuszczał, że 11 lat później będę ten szlak pokonywać biegiem :)


Od tamtej pory nie zawitaliśmy w te rejony. Aż do tego roku. Parę dni temu pojawiłam się tam po raz trzeci w przeciągu ostatnich 5 miesięcy :)
Była mała ekwilibrystyka z dzieciakami. Prognozy zapowiadały nieciekawą aurę - nie chcieliśmy ciągać ze sobą dzieciarni - tym bardziej, że wystartować chcieliśmy oboje z mężem. Moja teściowa w podobnym terminie startowała w zawodach Nordic Walking w Polańczyku (wywalczyła II miejsce w swojej kategorii wiekowej!) - ale dzielnie zaraz po zawodach wsiadła w autokar i wróciła do Warszawy, żeby przejąc chłopaków od moich rodziców powracających z działki.
Była z nami Ewa, moja rzeźnicka partnerka, która pomimo kontuzji postanowiła wystartować. A na miejscu kilkoro znajomych, w tym spora grupka Pąpkinsów.



fot. Tibor


Jaki miałam plan? Też pytanie! Jaki ja mogę mieć plan? I co to słowo w ogóle znaczy :))
Oczywiście, że nie wiedziałam co mi z tego wyjdzie. Dwa tygodnie wcześniej był przecież maraton w Berlinie i cholera wie jak tam te moje nogi będą się czuć po 52 km po górach.  Może mi się zbuntują, stwierdza, że pier..lą, dalej nie jadą - i tyle będzie zabawy.
Jedyny mglisty zamysł jaki miałam, to taki, że dobrze byłoby uwinąć się przed godziną 14 - albowiem mniej więcej od tej godziny serwisy pogodowe wróżyły załamanie pogodowe i opady - również śniegu. Dziękuję bardzo - nie chciałabym wtedy znajdować się na trasie. Już i tak wystarczało mi krakanie mojego męża, który bezlitośnie odczytywał wykresy z ICM i podawał prędkość wiatru jaka będzie nam towarzyszyć w trakcie biegu.

I tak o siódmej rano, w zimny, październikowy poranek pojawiliśmy się na linii startu Ultra Maratonu Bieszczadzkiego.

Czipa do buta miałam przypiętego gumkami do włosów (zapomniałam, że w salomonach nie da się wyjąć sznurówek), wbrew pierwotnym planom, długie getry na nogach (ten prognozowany wiatr i odczuwalna temperatura poniżej zera z lekka mnie zmroziła). Postanowiłam biec na lekko, z pasem biodrowym i jednym bidonem. Numer startowy miałam przypięty do pasa  z piciem (tak, paska na numer też zapomniałam). Pięć żeli w środku. I jedna paczka nigdy nie próbowanych cocacolowych żelków z kofeiną, które dodawali do pakietów w Berlinie. Tak na wszelki wypadek.
Z mężem uzgodniliśmy, że biegniemy osobno. Znaczy jak się okaże, że biegniemy tempem podobnym - to biegniemy razem, ale jak się zgubimy - to każdy leci na własny rachunek. Ale jakoś dość szybko w tym początkowym tłumie zawieruszyliśmy się.

Nie pamiętam kilometr po kilometrze co się działo na trasie. Pierwszy etap trasy wiódł szutrem i asfaltem. Nie mam stamtąd jakiś specjalnych wrażeń.

Początkowe skrabanie w górę nie było jeszcze jakieś wykańczające. Pierwszy zbieg to była czysta radość. I- ha! Bo ja barrdzo lubię zbiegi. A tu jeszcze nogi były na tyle świeże, że człowiek nie potykał się o własne stopy, nie bał się, że ze zmęczenia fiknie kozła. Więc leciałam sobie w dół, tu i ówdzie wyprzedzając innych ludków. Nawet udało mi się dogonić znajomą, bardziej doświadczoną w biegach górskich  i trochę pobiec za nią "na pilota". Za sobą też czułam cały czas  innego zawodnika - podobnie korzystał z mojego zbiegania. Zresztą skomplementował mnie potem parę razy, że dobrze cisnę :)
Na dole postanowiłam zatrzymać się przy punkcie żywnościowym i przełożyć część żeli ze środka pasa do zewnętrznej kieszonki, żeby łatwiej było mi wyjmować. Niby rękawiczki miałam, ale ten dzień był wyjątkowo zimny i wiatr dawał popalić. Zgrabiałe palce działały nie do końca tak jakbym chciała, chwila nieuwagi i trrrrach! Mocno nadrywam numer startowy. Jeszcze się trochę utrzymał - ale przy następnym punkcie za radą wyżej wspomnianej znajomej, odpinam go i chowam do kieszeni.

Podejście pod Berdo i  Hyrlatą. Dało popalić. Starałam się za bardzo nie myśleć. Rączki na kolana, zgięta w pół po prostu dreptałam w górę, Prawa, lewa, prawa , lewa.

Nie wiem czy to było na tym podejściu, czy na jakimś innym. Jedno z nielicznych zdjęć na które się załapałam.
Fot. Jacek Deneka


Gdzieś na tym etapie, w okolicach 30 kilometra zaliczyłam glebę. Potknęłam się o jakiś korzeń. Jak się potknęłam to stopa została mi z tyłu. Jak została z tyłu, to pięknie napięła łydkę. Jak ją napięła to ta postanowiła zamienić się w kamień. Nie miałam szans w takiej sytuacji wybronić się. Poleciałam do przodu, jęcząc jednocześnie z bólu. Szczęśliwie za mną dreptało kilku panów. Rozmowa była krótka:
- Wszystko ok?
- Nie!
- Skurcz?
- Tak!
- Rozmasować?
- Tak!

I doprowadzono mi łydę do porządku tak, że po chwili wstałam i trochę kuśtykając na początku, potruchtałam dalej.
Dziękuję Ci jeszcze raz dobry człowieku!

Drugie zbieganie też było fajne - choć nogi już czuły kilometry i trochę bałam się powtórnego skurczu.
Zdecydowanie najgorzej wspominam ponowny fragment asfaltem. Dłuugi fragment pod górę. Coś tam usiłowałam podbiegać, ale głównie maszerowałam. Jak większość osób wokół mnie.
Pamiętam też fragment szosą - ale on chyba musiał być wcześniej-  pod potworny wiatr (towarzyszył nam zresztą cały czas). Był tak silny, że zatykał, uniemożliwiał wydychanie powietrza, wtłaczając wszystko z powrotem do płuc, zatrzymywał w miejscu.

Gdzieś po 40 kilometrze zaczęłam solidnie odczuwać zmęczenie. Chwilami kręciło mi się w głowie. Czasem ze zmęczenia zatoczyłam się na bok. Ale to był dziwny stan, taki trochę nierealny. Wiedziałam, że byłam zmęczona, parę razy wymamrotałam pod nosem, że mnie powaliło, że by w taką pogodę bawić się w bieganie po górach, ale jakiejś klasycznej ściany, zniechęcenia, nienawiści, chęci przerwania nie miałam. Po prostu uznałam ten stan za normalny.
Zataczając się po raz kolejny, doszłam do wniosku, że czas dać sobie kopa. Wyciągnęłam moje żelki.  Trochę ryzykowałam, bo nigdy wcześniej ich nie jadłam - ale czułam, że ta kofeina mi pomoże. Musiałam wykrzesać z siebie jeszcze trochę energii na podejście na Jasło i ostatni zbieg w kierunku Cisnej.
Żelki pomogły i przestałam aż tak bardzo odczuwać zmęczenie. Trochę podbudowali mnie następni panowie zdziwieni, że widzą przed sobą kobietę. Ha, ha - dziwili się, komplementowali i wyprzedzali bez problemu :) Ale za moment rozpoczynał się ostatni zbieg. I to wtedy ja byłam Sprite :P
- Lewa wooolna!
- ? Wolna?? Ale lewa czy prawa?
- Wszystko jedno! Po prostu zejdź! Poradzę sobie!
Taki oto zabawny dialog przeprowadziłam z jednym z panów, z którym wcześniej na podejściu musiałam się mijać. Po przebiegnięciu usłyszałam za plecami:
- Aaa! Agnieszka!
Zdecydowanie musieli mnie wcześniej wyprzedzać, bo skojarzyli imię z pleców koszulki :)

Ale ja zbiegi lubię. Nawet jak mam blisko 50 kilometrów w nogach. Nawet jak biegnę na granicy skurczu i proszę moje nogi, żeby wytrzymały jeszcze przez te ostatnie cztery, trzy, dwa kilometry.
Matko! Jakbym wtedy na tym zbiegu z Jasła wywinęła kozła z powodu skurczu, to pewnie by mnie z jakiegoś drzewa zdrapywali...
Pomimo zmęczenia sporo ludzi wtedy wyprzedziłam. Jeszcze tylko jedna stokówka, którą trzeba przekroczyć. O - już strumień. Jeszcze tory. Za torami pani usiłuje mnie namówić, żebym dogoniła dwóch panów przede mną, ale patrzę się na nią takim wzrokiem, że zaczyna mnie przepraszać.
Po sześciu godzinach i dziewięciu minutach melduję się na mecie. Jako 126 zawodnik (na ponad 640) i 9 kobieta!

Nie dosyć, że japa mi się śmiała, że udało się zdążyć przed czternastą, że nie było jakiejś ściany, że dałam sobie radę na podejściach bez kijków, że miałam całkiem niezłe tempo (tak mi się wydaje), to jeszcze okazało się, że wskoczyłam na podium z kategorii wiekowej. Wskoczyłam tak trochę fartem - bo naprawdę byłam czwarta - ale ponieważ regulamin nie przewidywał dublowania miejsc open i w kategoriach - Ultra Maraton Bieszczadzki skończył się dla mnie tak:


Pierwsze miejsce K-30 fot. Tibor



Tak to wyglądało mniej więcej od strony biegowo- sportowej.

Ale są też rzeczy ulotne. Obrazy, momenty, sytuacje.
Las, cały żółty. Wściekły wiatr buszujący wśród drzew i te żółte liście lecące wszędzie, uderzające w twarz.
Nagłe wybiegnięcie z lasu na łąkę i z boku oszałamiający widok na góry, hen, aż po horyzont.
Jakiś gość w kapturze stojący obok drogi, którą biegliśmy. Dzwonił mega czerwonymi dzwonkami. Dopiero na mecie zostałam uświadomiona, że to sam Marcin Świerc.
Facet ubrany w smoking i brzdąkający na kontrabasie w krzakach, obok szlaku, na 30 kilometrze
Bieg w morzu wyschniętej, białej jak śnieg, trawy sięgającej ramion
Wiatr non stop wyciskający łzy z oczu.
Gile po pas, które przy tej temperaturze mój nos produkował w jakiejś strasznej ilości.
Podchodzący do mnie za linią mety panowie, podający rękę i dziękujący za dobry bieg.

No i tutaj by się przydało jakieś zakończenie, spinające cała moją trochę chaotyczną opowieść. Ale nic nie przychodzi mi do głowy - więc na koniec będzie zdjęcie. Sprzed 11 lat - ale Bieszczady dalej są równie piękne :)






wtorek, 6 października 2015

Berlin is yours! Część 3

Berlin is yours! Część 3


Było jaksię znalazłam w Berlinie, było o przygotowaniach - a raczej "przygotowaniach" - bo jak zwykle wyszła z tego jedna wielka prowizorka. To teraz trochę będzie o sprawach bardziej technicznych.
Na starcie berlińskiego maratonu można się pojawić - albo dzięki udziałowi w losowaniu, albo po skorzystaniu z pomocy biur lub organizacji charytatywnych. Pełna lista takich partnerów znajduje się na stronie organizatora. Trzeba wtedy szykować się na większy wydatek, niestety.
Jeśli ktoś będzie korzystał z tej opcji - dopytajcie się o koszulkę, jeśli komuś zależy. Generalnie w Berlinie za koszulkę finiszera trzeba osobno zapłacić. Przy wypełnianiu formularza na stronie organizatora opcję kupna koszulki można zaznaczyć. Ja swój start opłacałam przy pomocy pośrednika, o koszulce zapomniałam i na miejscu okazało się, że mi nie przysługuje. Niby nic straconego - obok było wielkie stoisko Adidasa, gdzie była wystawiona cała okolicznościowa kolekcja, ale akurat koszulki finiszerów zostały już tylko L. Na pocieszenie kupiłam różową, z logo maratonu (niby koszulek z rożnych biegów trochę się uzbierało. Ale rozumiecie: to był Berlin. Po prostu musiałam mieć koszulkę)

Sam odbiór pakietów odbywał się na terenie nieczynnego lotniska Tempelhof. Idealnie dobrane miejsce! Bez problemu, pomieściło biegaczy przybywających po odbiór numerów, W dawnych hangarach umieszczono stoiska targowe. I jeszcze człowiek ocierał się o historię przez duże H. To na to lotnisko, pamiętające lata 20 XX wieku,  w czasach zimnej wojny i blokady Berlina zachodniego, docierały mostem powietrznym dostawy dóbr wszelakich dla mieszkańców. Można zresztą było wyjść na płytę lotniska i z bliska obejrzeć jeden z takich samolotów transportowych.




Po odbiór pakietów zgłosiliśmy się w sobotę po południu, ale wszystko przebiegło szybko i sprawnie, bez żadnych kolejek. Jako ciekawostkę podam, że numery startowe były drukowane na miejscu, na poczekaniu. Punkty odbioru osobno dla kobiet, osobno dla mężczyzn (ten podział utrzymał się również przy depozytach, co akurat średnio mi się podobało. Ale pewnie dlatego, że musiałam się nachodzić, bo mój namiot z depozytami był sporo oddalony od namiotu Tibora).

Teren Expo. Jeden z kilki hangarów oddany biegaczom


Na starcie stanęło blisko 40 tysięcy ludzi. Liczba ogromna.
Niemcy oczywiście przypisali ludzi do różnych stref startowych w zależności od czasu. Trzy pierwsze sektory były dość krótkie - bo i czasy przysługujące na znalezienie się w nich dość wyśrubowane. Ja z Tiborem staliśmy w sektorach F i G - chyba najbardziej popularnych. O ile w pierwszych sektorach widełki czasowe zmieniały się co 10 minut, tak w naszych już co 20. Oznaczało to naprawdę sporo ludzi, delikatnie mówiąc.

to zdjęcie ze strony organizatora już pokazywałam. Ale dobrze na nim widać tłumy ludzi
 Start odbywał się trzema falami. Najpierw elita z najszybszymi, potem nasze sektory i na koniec sektor najwolniejszy. Moim zdaniem to nie do końca się sprawdziło. IMHO sektorów powinno być więcej i więcej fal. Bo przez większość dystansu biegło się mało komfortowo. Ludzi było po prostu za dużo, a na trasie było parę przewężeń i zakrętów, na których trzeba było chwilami mocno zwalniać. Powiem szczerze, że po Niemcach i po maratonie należących do wielkiej szóstki, spodziewałam się jednak perfekcyjnej organizacji. A były momenty, że było zaledwie dobrze.
Punkty z wodą moim zdaniem też do lekkiej poprawy. Po pierwsze nie było tabliczek zapowiadających, że biegacze zbliżają się do wody i jedzenia. Informacja, na przykład, że za 300 metrów będzie wodopój bardzo by pomogła.
Gdy na trasie biegu są tego typu informacje, ludzie odpowiednio wcześniej zaczynają odpowiednio się ustawiać: Ci co będą korzystać zbiegają na odpowiednią stronę. Tu takie wędrówki zaczynały się w trakcie przebiegania przez strefy z wodą, często totalnie na skos, z jednej strony ulicy na drugą.
Punkty, jak na taką ilość ludzi, były zdecydowanie za krótkie. Pewnie gdybym startowała w którymś z szybszych sektorów, nie zauważyłabym takiego problemu, ale przy tej masie ludzi, która biegła dookoła mnie, ciężko było się dopchać do kubków z piciem. Zdarzyło mi się ze dwa razy, że nie zdążyłam przed końcem strefy napić się. Jedynym mega długi punktem był ten sponsorowany przez producenta żeli Power Bar. O tu można było się tarzać wręcz w ich produktach ;)

Ale żeby nie było, że tylko marudzę :) Trasa w Berlinie jest płaska, na życiówki zdecydowanie. Na trasie zarejestrowałam dwa podbiegi - ale nie były one jakieś wybitne. Nie było nielubianych przeze mnie agrafek, zakręty na trasie nie przekraczały 90 stopni, a jedyny na którym robiło się "zawrotkę", odbywał się po wielkim rondzie.
No i kibice. Berlin zdecydowanie rozwala system jeśli chodzi o doping na trasie. Praktycznie całe 42 kilometry biegnie się w szpalerze ludzi. Były i zorganizowane punkty kibicowania, z muzyką, zespołami, ale w wielu miejscach ludzie sami spontanicznie  coś organizowali. A już finisz po Unter den Linden i przebiegnięcie przez Bramę Brandenburską - to ciary na plecach i wzruszenie gwarantowane.

Czyli warto czy nie warto pchać się do Berlina?
Warto.
Ale maraton w Paryżu ładniejszy :)



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger