czwartek, 16 lutego 2017

Co tam u nas

Co tam u nas
Za moment minie miesiąc od ostatniego wpisu, a ja totalnie nie mogę się zebrać, żeby coś skrobnąć. Zupełnie nie zamilkłam - na Facebooku się odzywam. Ale jakoś nie mogę się zebrać, żeby wszystko ładnie podsumować w jednym miejscu.
Biegam. Wypuszczam się na dalsze wycieczki. Matylda rośnie i jej rozkład dnia stał się bardziej przewidywalny. Po kąpieli i wieczornym karmieniu wiem, że mogę bez stresu wyjść i nie muszę krążyć dookoła bloku. Spokojnie swoje zrobię i zdążę na następne karmienie. Ostatnio nawet wyszłam w ciągu dnia, gdy Matylda nie spała. Przeżyła, mój mąż też :) Ale po powrocie przyssała mi się do biustu tak, jakbym głodziła ją przez tydzień co najmniej :)

Zwiększyłam trochę kilometraż (w sumie już za miesiąc z kawałkiem półmaraton - aaaaaa!). Mam za sobą trzy biegi leciutko przekraczające 10 kilometrów, ale staram się nie szarżować za bardzo. Niech to moje ciało ma czas na przypomnienie sobie wszystkiego.

Postanowiłam wziąć się również za resztę mojego organizmusa.
Przed ciążą regularnie chadzałam na treningi w ramach Power Training. Pozwalało mi to wzmocnić resztę ciała: nogi, brzuch, cały core.
Na powrót do "Powerków" jest jeszcze za wcześnie. Po pierwsze tryb dnia Matyldy mi to uniemożliwia. Po drugie - myślę, że na dzień dzisiejszy mogłabym się po prostu uszkodzić ;) Chciałam ambitnie sama ćwiczyć w domu  - ale leń jest ze mnie taki, że nic z tego nie wychodziło.
Ja muszę mieć bat nad głową, kogoś kto mi powie "jeszcze osiem powtórzeń!" - i nie ma że boli, trzeba robić. Jednym słowem przeprosiłam się z osiedlowym klubem fitness :).



Z dostępnego grafiku poszukałam czegoś co zaczynało się przynajmniej o godzinie dwudziestej i nie było aerobikiem (usiłowałam kiedyś chodzić na aerobik. Okazało się, że jestem antytalenciem, jeśli chodzi o zapamiętywanie choreografii. Gdy tylko układy wyszły poza "step touch" - czyli przestępowanie z nogi na nogę, pogubiłam się totalnie. Robiłam nie to co trzeba i nie w tą stronę co trzeba. Wpadałam na inne uczestniczki- jednym słowem to była porażka).
Z tego grafiku wyszły mi zajęcia, których opis wydawał się zachęcający. ("proste kroki, proste ćwiczenia")  na których można rozruszać wszystkie mięśnie. Jest trochę skakania, różnych przysiadów, są zabawy ze sztangami, ćwiczenie brzucha.
No właśnie. Brzuch. Dość brutalnie przekonałam się, że na dzień dzisiejszy moje mięśnie brzucha nie istnieją. Gdy padło hasło, żeby leżąc na plecach z podniesionymi nogami, unieść do góry samą pupę, odkryłam, że równie dobrze można by mnie poprosić o pomachanie ogonem. Efekt byłby taki sam. Czyli żaden ;) Jeszcze duużo wody w Wiśle upłynie zanim moja forma zacznie przypominać tę przedciążową:)
Pomimo, że skakanie w dusznej salce nie jest szczytem moich marzeń (jednak wolę ćwiczyć na powietrzu), widzę, że zapisanie się na takie zajęcia, to było dobre posunięcie, szczególnie, że Półmaraton Warszawski zbliża się coraz większymi krokami.

A skoro już przy Półmaratonie jesteśmy to przypominam, że dalej można wspomóc Fundację Wcześniak, dla której będę biegła.




Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger