niedziela, 17 sierpnia 2014

A mnie to zawsze coś ;)

A mnie to zawsze coś ;)
Dobra - koniec tego chorowania! Jeszcze końcówka antybiotyku w użyciu - ale generalnie można mnie uznać za zdrową.
Korzystając z przyjazdu Mariki, mojej teściowej, postanowiliśmy z mężem ruszyć na rowery do Kampinosu.
Ach, jak ja dawno nie jeździłam na rowerze po lesie! Ach, jaki Kampinos jest ładny! Jeszcze wszędzie kipi zielenią - choć tu i ówdzie widać pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni: a tu zawiało liśćmi opadającymi z brzózek, a tu zafioletowiły się pierwsze wrzosy.




Dojechaliśmy w samo serce lasu - czyli do Roztoki. Pogoda od samego początku była w kratkę i co i rusz straszyły nas chmurzyska. Nad Roztoką przeszedł taki solidny "showerek", skutecznie nas zniechęcając do zapuszczania się w dalej las. No dobra - głównie mnie zniechęciły - bo małżonek był zwarty i gotowy. Bałam się poza tym, że gdzieś po drodze umrę. Wracając od razu w stronę domu czekało nas drugie 30 km, a ja jednak w tym roku kontakt z rowerem mam okazjonalny.
Ruszyliśmy. Las zmienił swoje oblicze - wjechaliśmy w część liściastą i bardzo podmokła. Wąski szlak kluczył pomiędzy śliskimi korzeniami. Raz po raz wjeżdżaliśmy w mlaskające błocko. Tylne koło dwa razy na jakimś korzeniu odjechało w mi w bok. Oj, ostrożnie!
Miejscami szlak był w ogóle nieprzejezdny - trzeba było rowery przenosić



W pewnym momencie, nagle, przednim kołem wjechałam na jakiś śliski korzeń. Koło ustawiło się w poprzek. To mogło się skończyć tylko w jeden sposób... Najpierw poleciał rower, ja na niego.
Małżonek, który jechał z przodu momentu upadku nie widział. Odwrócił się i zobaczył mnie gramolącą się z krzaków.
- Co się stało?
Co się stało?? Kurka, jagód szukam! Co za pytanie jak widać, że rower leży i ja leżę. Zaczęłam być nerwowa, bo poczułam, że potwornie boli mnie lewy piszczel.
- Przewróciłam się, nie widać?- odburknęłam
- Ale jak to zrobiłaś?
Kurna - coraz lepsze te pytania. Dookoła błocko, kałuże, wystające korzenie, a ten się pyta jak to zrobiłam?
- No Aleje Jerozolimskie to to nie są!
Chyba nie byłam zbyt miła, ale ból nogi dalej nie odpuszczał. Podniosłam rower, oparłam się o niego i zaczęłam pojękiwać z bólu. Zupełnie nie rozumiałam czemu tak boli, bo na nogę już zerknęłam - i oprócz dwóch zadrapań, z których nawet nie leciała krew nic nie było widać.
Małżonek widząc, że nie wsiądę od razu na rower, wrócił do mnie. Zaczęłam się znów przypatrywać nodze. Na moich oczach nagle goleń zaczęła zmieniać kolor na sino- krwisty. Jednocześnie zaczęła rosnąć mi gula na nodze. Dwa zadrapania wypełniły się krwią.
Aha. No to przyczynę bólu mamy jakby wyjaśnioną...
Postałam chwilkę - ból szczęśliwie zelżał - i dalej ruszyliśmy. Wolniej już - bo jednak nogę czułam.
Wydaje mi się, że upadając musiałam przydzwonić w pedał. Noga jest na pewno mocno stłuczona i chwilowo raczej sobie nie pobiegam...
Wycieczka była super. Las piękny. Zmordowana jestem strasznie - 60 km po lesie pyknęliśmy.
Ale niech mi ktoś powie, czemu wszelkie wypadki zdarzają się tylko mnie??



Jak się człowiek mocno przyjrzy, to widać na mojej lewej nodze dorodnego siniora i zadrapania


niedziela, 10 sierpnia 2014

Wakacje z dziećmi Anno Domini 2014 - czyli kawałeczek Danii cz.2

Wakacje z dziećmi Anno Domini 2014 - czyli kawałeczek Danii cz.2
Ponieważ dzieciaki były zmęczone jazdą na rowerze - nic dziwnego, 42 km to naprawdę spory dystans jak dla ośmio i sześciolatka, zarządziliśmy dzień przerwy. Camping był fajny - z dużym placem zabaw, dwoma trampolinami (tego rodzaju trampoliny widzieliśmy po raz pierwszy w Szwecji. To wielkie płachty przez cały czas napełniane powietrzem przez agregat. Jednocześnie może na nich skakać i kilkanaście osób), boiskiem i basenem.






Po południu poleźliśmy na oddaloną o kilometr plażę. Plaża, tradycyjnie - była praktycznie pusta. Z wyjątkiem wejścia na nią...

Pewnych rzeczy nie ogarniam. Na przykład wjeżdżania samochodem na plażę
Było tak ładnie i malowniczo. W oddali majaczyła biała latarnia z oddalonego o około 5km Hirtsans. Nie wiem, kto pierwszy rzucił pomysł pobiegania po plaży, w każdym razie ruszyłam z powrotem do namiotu, żeby przebrać się i przynieść ciuchy mężowi.
Biegło się fajnie. Oczywiście nie mordowałam się z kopnym piaskiem, tylko biegłam na granicy zasięgu fal. W tym miejscu piasek był na tyle twardy, że truchtało się dość komfortowo. Trzeba było tylko od czasu do czasu uciekać przed silniejszą falą i omijać meduzy

Nie ma żadnego punktu odniesienia, żeby ocenić wielkość tej meduzy, ale miała ona około 25 cm średnicy. Była więc spora

Dobiegłam na wysokość latarni, parę fotek. Nie weszłam na nią, postanawiłam ruszyć z powrotem w kierunku czekającego męża. I wtedy okazało się, czemu  tak fantastycznie biegło mi się w tamtą stronę. O ja blondynka mentalna nie zwróciłam uwagi, że biegłam z wiatrem. Powrót - to już była inna para kaloszy i trochę się umordowałam walcząc z podmuchami znad Morza Północnego.
(Mąż po moich opowieściach poszedł po rozum po głowy i po dotarciu do latarni, wrócił ścieżką rowerową)

Radość jest :)

I jak tu nie nabrać ochoty do biegania? Daleko, daleko na horyzoncie widać mały biały punkcik: to latarnia widoczna na zdjęciu poniżej


Wracam, jak widać :)

Następnego dnia ruszyliśmy na drugą i ostatnią naszą wycieczkę rowerową.
Tego dnia dał popalić chłopakom silny wiatr, więc tym bardziej szacun, że pedałowali przez prawie 37 km. Jasiek miał po drodze mały kryzys - ale został opanowany podczas przerwy poświęconej na łażenie po największej ruchomej wydmie w Europie i podziwianie opuszczonej latarni morskiej.
Szlak rowerowy dalej w przeważającej części kluczył bocznymi drogami i ścieżynami, ale dziś, niestety  prowadził również po bardziej uczęszczanej szosie. Stresu się najadłam co niemiara, gdy dojeżdżając do skrzyżowania w miejscowości Lønstrup, Jasiek o mały włos wpakowałby się pod - wolno na szczęście jadący - samochód. Nieszczęśliwie droga tuż przed skrzyżowaniem prowadziła z górki, na skrzyżowaniu nie mieliśmy pierwszeństwa przejazdu, a łapki Jaska zmęczyły się wciskaniem hamulca i ten zamiast się zatrzymać, pojechał dalej...
W celu ochłonięcia zatrzymaliśmy się w centrum miasteczka - i to był koszmar. Było to  bardzo popularne letnisko. Tłum przewalających się w te i nazad ludzi, dookoła samochody, żadnego chodnika ani wydzielonej ścieżki dla rowerów. Czułam jak narasta we mnie agresja. Szybko stamtąd zwialiśmy.
Ruchoma wydma była niesamowita. Rowery musieliśmy zostawić na prowadzącej w jej kierunku ścieżce ze względu na piach. Widok - aż kiczowaty: żółciutki, drobny piasek, biała latarnia i niesamowite morze na tle błękitnego nieba. Tylko wiatr nos stop wiejący i podrywający drobinki piachu powodował, że już po minucie piasek miałam wszędzie: w oczach, ustach, uszach. Ze względu na te podmuchy nie zbawiliśmy tam długo i dopiero w domu oglądając zdjęcia, spostrzegłam, że przegapiliśmy możliwość niesamowitej zabawy perspektywą




tu można było porobić zabawne zdjęcia sugerujące, że jest się większym od latarni. Niestety, spostrzegłam to dopiero w domu;)



W dalszej części zjechaliśmy z głównej szosy, klucząc między innymi po osiedlach domków letniskowych. Wszystkie w podobnym stylu, jednakowe kolorystycznie, wkomponowane w krajobraz. Nie wiem czy ze względu na wiatry wiejące znad morza, czy ze względu na przepisy - a może i jedno i drugie wchodziło w grę, żaden z domów nie górował nad okolicą, żaden nie wyróżniał się w krzykliwy sposób. Wszystko ładnie wtopione w okolicę.
Jasiek po przerwie na latarnię złapał drugi oddech i sam z własnej woli zakomenderował dojazd na dalej położony camping. W końcu do niego nie dotarliśmy, zatrzymaliśmy się na bardzo kameralnym, bez żadnych gwiazdek, urządzonym na miejscu dawnego gospodarstwa rolnego. Miał na pewno jedną zaletę: był tani jak barszcz.
Ja zostałam z chłopakami, T. wrócił się po samochód.
Rozłożenie namiotu w pojedynkę to była niezła sztuka. Dalej wiał dość silny wiatr znad morza i przez moment myślałam, że odlecę razem z namiotem. Po dłuższej walce udało się jednak. Bojąc się tych podmuchów, namiot napięłam bardzo dokładnie, nie omijając ani jednej szpilki. to była bardzo dobra decyzja, jak się potem okazało.
Wieczorem poszłam jeszcze z chłopakami obejrzeć zachód słońca. Trochę smutno mi było, że właściwie nasza przygoda z morzem i rowerami już się zakończyła. Następnego dnia czekał nas przelot samochodem 300 kilometrów do stolicy klockowej rozpusty :)

Nieźle się umordowałam przy rozbijaniu naszego przybytku



Rano, o 6.30 obudziły mnie uderzenia kropel deszczu o namiot. I bynajmniej nie była to mżawka. Deszcz mocno zacinał, waląc w tropik namiotu, a do tego raz po raz podmuchy wiatru szarpały nim na wszystkie strony. Jak dobrze, że tak dokładnie przymocowałam nasze przenośne mieszkanko do podłoża. Szczęśliwie po dwóch godzinach czarne chmurzysko zebrało swoje manele i popędziło w głąb lądu straszyć deszczem, a my mogliśmy na spokojnie zapakować samochód.
Wieczorem wjechaliśmy do Billund. Miasteczko, cóż - mam wrażenie, że wyrosło dookoła siedziby Lego. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby większość mieszkańców pracowało albo w siedzibie firmy, albo na campingu, albo w Legolandzie. A ci co zostali-  na pobliskim lotnisku. A, nie przerpaszam. Obok Legolandu jest jeszcze jeden kompleks, Lalandia. A w nim aquapark, stok narciarski, ścianka wspinaczkowa, kręgle, sklepy, restuaracje...
Wszystkie dotychczasowe atrakcje: morze, latarnie, rowery odeszły w niepamięć. Chłopaki nie mogli się doczekać ranka i rozpoczęcia głównej atrakcji tego wyjazdu:)

Co tu dużo mówić: szał- ciał:) Tradycyjna część - czyli miniaturowe miasteczko zbudowane z lego budzi podziw. Jest w nim wszystko: domy, ulice, lotnisko, wiatraki.samochody, ludzie. Część z eksponatów rusza się. Oprócz tego jest część bardziej wesołomiasteczkowa, mająca na celu głownie przestraszyć/zmoczyć/rozpędzić. Czasem wszystko na raz ;) Nie skorzystaliśmy ze wszystkich atrakcji: do niektórych była bardzo długa kolejka, na niektóre nie wystarczyło nam sił i czasu (dokładnie w takiej kolejności :). Niezapomniane wrażenia dostarczyły nam kolejki, choć nie wszyscy takich oczekiwali...;)
Kolejki góskie w Legolandzie są trzy. Pierwsza, najbardziej ekstremalna to Polar X- proler. Strasznie się na nią napalił najstarszy Wiktor. Postanowiliśmy zacząć od mniej ekstremalnej, X- treme Racers. Przynajmniej tak nam się wydawało... Na pierwszy ogień poszłam ja ze średniakiem. Średniak od razu zamknął oczy i oświadczył, że ma lęk wysokości. Okazało się, że powinnam bardziej przyjrzeć się nazwie tej atrakcji;) Zeszłam z żołądkiem przenicowanym na lewo i z przeświadczeniem, że ja do Polar X-treme na pewno nie wsiądę. Jasiek miał podobne odczucia :) Na drugi ogień poleźli małżonek z Wiktorem, a ja z młodszymi poszliśmy strzelać do piramid. Wszystko było w porządku, do momentu, gdy wagoniki, które spokojnie i statecznie jechały, zaczęły kręcić się dookoła własnej osi. O moja biedna głowo! O mój biedny żołądku!
Wrażenia męża z X-treme Racers były podobne do mojego. Natomiast starszak w był w swoim żywiole:)

Następna kolejka, na którą się wpakowaliśmy to Dragen. Zmyliło nas to, że wpuszczono na nią dziecko nr 3 (na część atrakcji wpuszczali dzieci powyżej określownego wzrostu). Skoro niespełna czteroletniego szkraba wpuszczono - to to na pewno nie będzie nic szybkiego i ekstremalnego. Tak to sprzedałam też Jaśkowi, który po poprzednim doświadczeniu z dużą dozą nieufności podchodził do następnej kolejki.
O święta naiwności! Początek był spokojny - wagoniki w żółwim tempie przemierzały zamkowe lochy, w którym - oczywiście z klocków lego- były przedstawione różne scenki rodzajowe. A potem wagoniki wyjechały z zamku. I ruszyły z kopyta. I zaczęły zakręcać. O mamusiu! Mój żołądek zawiązał się na supełek definitywnie, średniak obok krzyczał, że on nie chce. Na szczęście przejazd był króciutki.

Podsumowanie? Ja z T. stwierdziliśmy, że no way - na pewno nie pójdziemy z Wiktorem na Polar X- proler.
Wiktor uważał, że było czadowo i obraził się na nas, że nie pójdziemy na trzecią kolejkę
Najmłodszy stwierdził, że się bał, ale, że było fajnie.
Średniak oświadczył, że nigdy nie wejdzie na kolejkę górską i że jak będzie dorosły to powie swojemu dziecku, że też z nim nie pójdzie. Nie ma to jak zafundować przez przypadek własnemu dziecku traumę...

Na szczęście dał się namówić na jazdę dwoma kolejkami objeżdżającymi część dla najmłodszych, Duploland. To już była powolna, stateczna jazda, bez żadnych "atrakcji", więc spotkała się z uznaniem Jaśka.
Po tych wszystkich przejściach, byliśmy z mężem tak wypluci, że zaordynowaliśmy koniec zwiedzania. Inna sprawa, że siedzieliśmy tu 5 godzin, zrobiła się piętnasta i trzeba było rozpocząć powrót w kierunku Polski.
Jeszcze tylko obowiązkowa wizyta w sklepie ;) i odjazd!





Jasiek (w środku) pomimo przeżyć na kolejkach, całkiem zadowolony z wizyty :)


K - O - N - I - E- C

Wakacje z dziećmi Anno Domini 2014 - czyli kawałeczek Danii cz.1

Wakacje z dziećmi Anno Domini 2014 - czyli kawałeczek Danii cz.1
Kiedy nie ma dzieci, w kwestii urlopu ograniczają nas tylko trzy rzeczy: długość wolnego w pracy, pieniądze i własna fantazja :)
Gdy potomak zawita na świecie - sprawa się z lekka komplikuje, a gdy pojawiają się trzy...

Odkąd z moim mężem stanowimy parę, staramy się wakacje spędzać rowerowo. (Wyłamaliśmy się cztery razy: trzy ciąże i zeszły rok - bo cała kasa poszła na realizację jednego z większych marzeń mojego męża (ale ja też nie narzekałam) - czyli wyprawę motocyklową na Nordkap).
Z każdym pojawiającym się dzieckiem, musieliśmy modyfikować nasze plany. To co sprawdzało się przy dwójce dorosłych - nie sprawdzało się przy maluchu. To co działało przy jednym dziecku - można było o kant dupy potłuc przy dwójce. Przy trójce podobnie. To co hulało, gdy cała trójka była uziemiona w przyczepce/foteliku, traciło na znaczeniu, gdy najstarszy po raz pierwszy jechał obok nas na swoim własnym jednośladzie.
Generalnie, gdy dzieci były małe i woziliśmy je w przyczepce/foteliku, pchaliśmy się jeszcze na rowerach w góry. Były wakacje w Pirenejach i Alpach. Gdy najstarsze dziecko w naszym odczuciu było gotowe na pedałowanie obok nas, przerzuciliśmy się na kraje bardziej płaskie i co najważniejsze - szukaliśmy takich, gdzie kultura jeżdżenia na rowerze jest wysoka. Dwa lata temu padło na Szwecję, w tym ostatecznie udaliśmy się do Danii.

Czemu ostatecznie? Cóż, w tym roku urlop z mojej winy mieliśmy wyjątkowo krótki. Za późno w pracy o niego poprosiłam i niestety w dwie graniczne soboty musiałam pojawić się w robocie. Zostało nam 6 pełnych dni.
Najpierw z Danii, którą sobie wydumaliśmy, zrezygnowaliśmy. Zamiast tego zaczęliśmy rozważać Austrię i wycieczkę wzdłuż Dunaju. Niestety prognozy pogody nie były korzystne dla tego rejonu, dlatego Dania wróciła na tapetę.
Ostatecznie plan był taki, żeby ruszyć w sobotę, 26 lipca, zaraz po mojej pracy, dojechać na samą północ, do miasteczka Skagen. Stamtąd ruszyć rowerami w dół (tu jeszcze koncepcja nam się zmieniała - czy trzymać się wybrzeża, czy jakiś inny wariant. 1 sierpnia - nieważne czy na rowerach, czy autem, musieliśmy dojechać do Billund, na główną atrakcję tego wyjazdu czyli wizytę w Legolandzie. 2 sierpnia musiałam zameldować się w pracy.
Jak widać plan był napięty, wielką niewiadomą było dziecko nr 2, które po raz pierwszy miało z nami jechać na swoim rowerze.

Tu jeszcze dodam, że na wyjeździe w Szwecji dwa lata temu wypracowaliśmy taką metodę jazdy: do przyczepki pakujemy namiot, jedzeniem picie, jakieś ciuch na zmianę pogody. Samochód zostaje na parkingu, a całą nasza brygada jedzie w kierunku następnego upatrzonego campingu. o ile się da wyznaczonymi szlakami rowerowymi. Tam zostaję ja z dzieciakami, a małżonek najkrótszą trasą wraca po samochód na rowerze. Ja w tym czasie rozbijam namiot, zapycham na szybko jedzeniem dzioby dzieciakom, zanim przyjedzie samochód z grubszym prowiantem.
Taki był plan i teraz. Plus jeszcze oczywiście gdzieś chcieliśmy wcisnąć bieganie.
I co z tego wyszło?

27 sierpnia po południu, umęczeni całonocną jazdą (oczywiście nic nie wyszło z wyruszenia zaraz po mojej pracy :) zameldowaliśmy się w Skagen. T. pierwotnie chciał od razu wyładowywać rowery, przyczepkę i ruszać, ale zaprotestowałam. Miasteczko było malownicze warte obejrzenia. Oprócz tego była latarnia morska, na którą można było wleźć, bunkry z czasów II wojny światowej i największa atrakcja: koniec Danii plus dwa łączące się morza. O co chodzi z tym ostatnim? Dania rzeczywiście kończy się dość spektakularnie: piaszczysty, plażowy cypelek powoli znika w morzu. I jest to chyba najbardziej zatłoczone miejsce na plaży w całej Danii (Polak po prostu poczuje się jak w sezonie nad Bałtykiem :P.) Zatłoczone jest też z innego powodu: można na własne oczy zobaczyć miejsce łączenia się dwóch mórz: Morza Bałtyckiego i Morza Północnego (mój mąż marudził, że tak naprawdę to Skagerrak i Kattegat, ale nie czepiajmy się szczegółów). Wody nie mieszają się, bo mają inną gęstość wynikającą z zasolenia. Linię najlepiej widać z latarni morskiej, na którą jednak ostatecznie nie wleźliśmy z powodu zbliżającej się burzy (jakoś nie miałam ochoty znaleźć się na najwyższej budowli w okolicy, gdy grzmiało). Ale i z wysokości plaży było widać inny kolor wód na styku oraz - co pewnie wynikało z kierunku wiatru i obecności półwyspu - inną wysokość fal. Bałtyk trochę straszył białymi grzywami, a Morze Północne było bardzo spokojne.

Ponieważ burza straszyła (przeszła ostatecznie bokiem, strasząc tylko lekkim deszczykiem), wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy od razu na camping, bez żadnych wycieczek rowerowych.
Małżonek wieczorem poszedł biegać, ja sobie tą przyjemność zostawiłam na rano: praca, nocna jazda samochodem, trójka niewyspanych dzieci, spowodowała, że marzyłam tylko o jednym: spać!


centrum Skagen

latarnia, na którą nie weszliśmy

Ruiny bunkrów. Na innym ktoś dowcipnie umieścił napis:" zimmer frei"

miejsce styku dwóch mórz


tu było dość tłoczno...

...kawałek dalej plaża wyglądała tak :)

a tu jako ciekawostka: tych, którym nie chciało się iść plażą, na koniec cypla dowoziły traktory z doczepionymi wagonikami



Rano założyłam buty biegowe i ruszyłam tą samą trasą co mój T. dzień wcześniej. Właściwie to wyboru dużego nie było: nasz camping było między miejscowościami i oprócz dość ruchliwej szosy miałam do wyboru jeszcze ścieżkę rowerową. Ale jaką! Dwupasmowa i asflatowa! Pusta o tej porze - bo było raniutko. Częściej spotykałam innych biegaczy niż rowerzystów. Ruszyłam w kierunku ronda oddalonego o 5 km. Po drodze mąż zareklamował wysoką wydmę, na którą warto się wdrapać, ale uznałam, że zostawię ją sobie na koniec. I to był błąd. Z powrotem mój organizm stwierdził, że tak właścwie to on potrzebuje toalety. Natychmiast! Tak więc, zamiast wdrapywać się na wydmy i podziwiać widoki, pędziłam z powrotem tak szybko jak tylko się dało, że by dotrzeć do toalety na campingu ;)

A po wszystkich ablucjach, śniadaniu, zwinęliśmy manele, auto odstawiliśmy na parking przed recepcją, a sami ruszyliśmy ścieżką rowerową znaną mi z porannego biegania




Ja z najstarszym Wiktorem jechałam z przodu, mąż z przyczepką z najmłodszym i średniakiem jakoś został z tyłu. Przyczyną był Jaś, który pedałował wolno, coraz wolniej, aż w końcu po ujechaniu 2 kilometrów, zbolałym głosem spytał się:" tatusiu czy jeszcze daleko, bo jestem taaaki zmęczooony..."
Żeby nie było, że męczyliśmy biedne dziecko. To dziecko ze śpiewem na ustach niemalże potrafiło przejechać po Kampinosie 20 km. I założyliśmy, że tyle na pewno ujedzie. A być może i więcej - bo to nie górki, dołki, tylko asfaltowa droga. Została z Jaśkiem przeprowadzona pogadanka motywująca, na późniejszym etapie morale podniosła obietnica lodów.
I tak tego dnia ujechaliśmy 42 km :)
Droga nie wiodła cały czas ścieżką. Na rondzie, do którego dobiegłam rano, odbiliśmy z niej (zresztą przy próbie przejechania przez nie w przeznaczonym do tego miejscu, kierowcy usiłowali nas przejechać. Byłam w dużym szoku. W takiej Norwegii wystarczy pomyśleć tylko o przejściu na drugą stronę ulicy i już wszystkie samochody się zatrzymują - a tu niby kraj z rowerami, ścieżkami, a chcą go przejechać, no). 
Po odbiciu ze ścieżki zrobiło się mniej sympatycznie, bo musieliśmy jechać drogą, która okazała się być bardziej ruchliwa niż zakładaliśmy. Na szczęście spotkaliśmy na swojej drodze rowerzystów, którzy pokazali nam szlak rowerowy oznaczony numerem 1 prowadzący do interesującej nas miejscowości i ogólnie wzdłuż wybrzeża. I tego dnia i podczas naszej następnej wycieczki trzymaliśmy się go. Zaleta była taka, że omijał ruchliwe drogi, wiódł leśnymi duktami, przez łąki, zbliżał się do morza. Bardzo, bardzo malowniczy i dobrze oznaczony.
Późnym popołudniem dotarliśmy do Hirtshals, miejscowości znanej mi z zeszłego roku. Z tego miejsca ruszał nasz prom do Norwegii. 
Krótki postój i jeszcze parę kilometrów pedałowania na camping. 



Ładowanie akumulatorów - czyli żelki w natarciu :)





ciąg dalszy nastąpi :)

czwartek, 7 sierpnia 2014

Brubeck - koszulka termiczna

Brubeck - koszulka termiczna
Pisałam już, że Blogaczy startujących w biegach Ekiden w Warszawie i Poznaniu firma Brubeck wyposażyła w koszulki. Pod moją relacją z biegu znalazło się parę słów na jej temat - ale trochę czasu minęło, koszulka jest w częstym użyciu - czas  na trochę szersze omówienie.

Jak wspominałam Brubeck jest polską firmą - i co najważniejsze szyjącą w Polsce, w Zduńskiej Woli konkretnie. Przyznaję, że bardzo mnie to ujęło. W dzisiejszych czasach  większość firm przenosi produkcję do Chin. Rozumiem, że stoi za tym twarde prawo rynku, ale fajnie, że mamy tu polską firmę, która swoje produkty szyje w kraju.

Koszulka, którą dostałam jest z linii Athletic i producent mówi, że "koszulka idealnie sprawdza się podczas biegania oraz wszelkich aktywności  outdoorowych w wyższych temperaturach."

Skład koszulki to poliamid i poliester. Ale niech nie uciekajcie i nie krzywcie się w duchu myśląc "ale plastik!". Koszulka jest mięciutka, miła w dotyku. taka mięsista i jeśli chodzi o wrażenia dotykowe bije na głowę większość moich t- shirtów do biegania, które posiadam. Niestety ta mięsistość niesie za sobą pewne wady, ale o tym później.
Dwa składowe materiały mają za zadanie ze sobą współpracować: wewnętrzna strona, poliestrowa odprowadza wilgoć od ciała, zewnętrzna, poliamidowa, transportuje ją dalej, na zewnątrz.


Widać budowę materiału: zewnętrzna jaśniejsza strona i ciemniejsza - wewnątrz

Nie rozumiem co prawda stwierdzenia producenta: "(...) luźniejszy krój gwarantują prawidłową wentylację organizmu w trakcie wysiłku", bo mnie zawsze uczono, że żeby bielizna termiczna działała musi do ciała przylegać. Ale może chodzi o to, że założona koszulka nie zrobi z nas totalnego balerona;). Trzeba przyznać, że zmieściłam się w niej zarówno ja jak i mój mąż (dlaczego - można przeczytać z relacji z Ekidenu) - więc ma sensowną tolerancję na zmianę rozmiaru. Nie musimy się martwić, że jak przybędzie nam tu i ówdzie parę kilogramów, w koszulkę przestaniemy się mieścić:)

Koszulka posiada elementy odblaskowe z przodu i tyłu. Jej przeznaczenie do wyższych temperatur sugeruje oczywiście brak rękawów - ale nie tylko. W miejscach najbardziej narażonych na pocenie: pod pachami, na plecach zastosowano dziurkowaną strukturę tkaniny,aby zapewnić przewiewność i aby wilgoć była jeszcze szybciej odprowadzana.


Odblaski


Dziurki dające przewiewność

Czy to wszystko się sprawdza? Koszulka jest leciutka, miękka, szybko schnie, choć panowie, którzy pocą się bardziej muszą się liczyć, że dopóki koszulka nie wyschnie, mokre plamy będą się odznaczać dość wyraźnie na materiale.
Bardzo lubię w niej biegać, zakładam ją również na BootCampowe treningi. Struktura tkaniny, jej mięsistość powoduje, że w paru miejscach widać zmechacenia. Część myślę, że powstała od torebki - biodrówki, z którą często biegam. 


A to nieszczęsne zmechacenia


Pomimo małych wad i w sumie wcale nie małej cenie (choć nie jest ona jakaś wyjątkowa. Pracuję w sklepie turystycznym i produkty innych firm wypadają podobnie cenowo), uważam, że warto się nad nią zastanowić.
W ogóle warto zajrzeć na stronę Brubecka, bo mają wiele fajnych produktów, a kolekcja przeznaczona dla pań jest zachęcająco kolorowa.


koszulka w akcji




Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger