wtorek, 12 czerwca 2018

Karkonoszman - jak supportowałam męża

Karkonoszman - jak supportowałam męża
Karkonoszman czyli Triathlon Karkonoski. Tri trochę bardziej ekstremalne :) 1900 metrów pływania w Jeziorze Leśniańskim u stóp Zamku Czocha, prawie 86 km roweru z masą ciężkich podjazdów, a na koniec bieg z Karpacza Górnego na Śnieżkę, 22 km. Brzmi grubo? Bo moim zdaniem tak jest.

Regulamin imprezy narzuca obowiązkowy support dla zawodnika - stąd moja obecność. Czemu taki wymóg - postaram się wytłumaczyć.

Triathlon, jak sama nazwa wskazuje, składa się z trzech dyscyplin: pływania, roweru i biegu. Taki zawodnik musi gdzieś się przebrać po wyskoczeniu z wody, czy po skończonej jeździe na rowerze. To wszystko odbywa się w strefie zmian. Zazwyczaj wszystko jest w miarę blisko siebie, znaczy start, strefa zmian i meta. Zawodnicy dzień wcześniej, albo raniutko przed startem zanoszą wszystkie rzeczy do strefy: rowery, buty kolarskie i biegowe i inne rzeczy, które będą im potrzebne. Zazwyczaj organizator zapewnia na trasie rowerowej jakieś bufety - szczególnie na dłuższych trasach. 
Karkonoszman nie jest typowym triathlonem. Tu zawodnicy startują na Zamku Czocha, w Leśnej, a finiszują dobre pięćdziesiąt kilometrów dalej, licząc w linii prostej, na Śnieżce. Tu nie ma strefy zmian w jednym miejscu, są dwie. Jedna na Zamku Czocha, gdzie zawodnicy zdejmują pianki i wskakują na rowery, a druga w Karpaczu - gdzie rowery zostawiają i ruszają na trasę biegową. To osoby supportujące są odpowiedzialne za zabranie mokrych pianek i innych rzeczy z T1, bo  Ttiathlon przenosi się dalej, nikt już do Leśnej nie wraca przecież. Po za tym  dziedziniec zamku musi być czyściutki zanim otworzy swoje podwoje dla zwiedzających. 


T1, Zamek Czocha


I to support musi dotrzeć do T2 przed zawodnikiem, żeby dostarczyć mu rzeczy na bieg. Część rowerowa na Karkonoszmanie odbywa się przy ruchu otwartym. Organizator nie zapewnia również bufetu. Bufet to my, support. Na trasie są dwa miejsca, w których może naraz zaparkować kilkadziesiąt samochodów, a ruch jest na tyle mały, że kilkadziesiąt osób stojących na poboczu nie będzie nikomu przeszkadzać. I w tych dwóch miejscach jest dozwolona pomoc zawodnikom. Co z częścią biegową? Zawodnik nie musi cały czas biec z osobą towarzyszącą. Ale może. Obowiązkowy support jest na ostatnim odcinku, od Domu Śląskiego. To jest naprawdę wymagająca impreza i na tym ostatnim odcinku uczestnicy są już bardzo zmęczeni. Podejście na Śnieżkę jest bardzo strome, dodatkowo szlak jest pełen turystów. To do mnie należało niejako torowanie drogi. To ja na plecach wnosiłam picie, jedzenie, ubrania. 
Mam nadzieję, że wyjaśniłam obszernie dlaczego zawodnicy muszą mieć oficjalnych "pomagaczy".


To nie było pierwsze spotkanie mojego męża z tą imprezą. Startował tu rok temu, na trasie pomagał mu wtedy kolega. Zeszłoroczny start poszedł mu nieźle, był trzydziesty drugi, z czasem 06:45. Nie wiem na co dokładnie liczył teraz, wiedząc, że tegoroczne treningi niekoniecznie były do końca ukierunkowane na triathlon, ale myślę, że liczył na podobny czas. Co z tego wyszło? Wszystko w swoim czasie :)

A co ze mną? Ja się  z lekka stresowałam. 
Bałam się, że gdzieś się zgubię i nie dotrę na czas na punkty. Pal diabli, gdybym wpadkę zaliczyła na trasie rowerowej. Ale gdybym nie dotarła na czas do drugiej strefy zmian - to już byłaby wtopa roku.
Tibor w gps wbił mi oba punkty, ale i tak stresa miałam. Jakiś zator, korek, wypadek, mógł spowodować, że mogłam utknąć gdzieś na trasie.
Głowiliśmy się też jakie ciuchy zabrać. Prognozy mówiły o deszczu, który miał zacząć padać już na części rowerowej. W plecak, z którym miałam biec włożyłam getry, skarpetki na zmianę, swoją przeciwdeszczówkę, dwie cienkie puchówki, czapkę i rękawiczki dla Tibora. Swojej przeciwdeszczówki nie pozwolił schować, włożył ją do rzeczy do T2, twierdząc, że i tak będzie ją zakładał, więc po co ją chować do mojego plecaka. Ta decyzja, jak się potem okazało, miała swoje konsekwencje :)

Karkonoszman wystartował o 7 rano. 



Przejęłam Tibora po wyjściu z wody, pomogłam zdjąć mu piankę, założyć koszulkę kolarską, zgarnęłam ciuchy, życzyłam powodzenia i pognałam do auta. 
Dojazd do pierwszego punktu żywieniowego przebiegł bez zakłóceń. Jedyne na co musiałam uważać, to na zawodników. Moja trasa częściowo pokrywała się z trasą triathlonu - więc przy wyprzedzaniu trzeba było bardzo uważać. Małżonek wyglądał świeżutko, banana wziął, zażyczył sobie uzupełnienia bidonu na następny punkt i poleciał dalej.



Dojazd na drugie miejsce już nie był taki prosty. Przede wszystkim zbliżaliśmy się do Karkonoszy, do Karpacza i droga zrobiła się bardzo kręta. Wyprzedzanie rowerów często było niemożliwe, jechało się w takim pociągu razem z innymi supportami. Z kolei na fragmentach ze zjazdami, zawodnicy jechali bardzo szybko, powyżej 60 km/h - i tak samo, trzeba było bardzo, bardzo uważać. Z ulgą powitałam dyspozycję gps o skręceniu i zjechaniu z trasy zawodów.
A potem okazało się, że Tibor źle mi wbił następny punkt w GPS i wylądowałam na przedmieściach Jeleniej Góry nie wiedząc gdzie jest trasa, ani gdzie jest poszukiwany parking. Przez chwilę miałam mały panic mode, ale potem stwierdziłam, że priorytetem jest dostanie się na czas do T2. Wbiłam sobie adres drugiej strefy zmian. Po drodze postanowiłam po pierwsze rozglądać się za innymi autami supportującymi (dedykowane naklejki na szybę ułatwiały sprawę), a po drugie liczyłam, że jadąc w kierunku Karpacza będę musiała minąć ten właściwy parking i drugi punkt odżywczy. 
Tak też się stało i zdążyłam Tiborowi podać bidon.
Do T2 zdążyłam bez problemu, ze sporym zapasem. Zastanawiałam się jak idzie mężowi. Przy podawaniu bidonu dalej wyglądał świeżutko - ale najcięższe podjazdy, w tym do Karpacza dopiero były przed nim. Robiło się coraz goręcej, było duszno. Zapowiadane opady nie nadeszły. Ta duchota była trochę niepokojąca - ale wygląd nieba, przejrzystość powietrza była normalna, nie burzowa. 

Wreszcie pojawił się. Widać było, że końcówka roweru dała mu popalić. Zaczęłam wyciągać z worka ciuchy na przebranie. Na szybko uznaliśmy, że z mojego plecaka wyciągamy puchówki - bo wyglądało, że żadnych niespodzianek pogodowych nie będzie (ha!). Pomimo zmęczenia, mój zawodnik miał zakodowane w głowie, że w strefie zmian należy przebywać jak najkrócej. Uciekł z niej tak szybko, że leciałam za nim, dopiero w locie zapinając plecak i zakładając go na plecy, walcząc z majtającymi kijkami (tak - wzięliśmy kijki). To wszystko spowodowało, że nie miałam czasu przypomnieć sobie i dokopać się do drugiej przeciwdeszczówki, tej, której nie pozwolił mi od razu schować do plecaka. Ale wtedy żadne z nas o tym nie wiedziało :)
No wyleciał mi chłop z T2 jak Filip z Konopii, po to, żeby kilkaset metrów później stwierdzić, że nie czuje się dobrze. I rzeczywiście nie wyglądał najlepiej. Cóż - miał za sobą 2 kilometry pływania i prawie 90 kilometrów na rowerze, w upale, z podjazdami. Jedyne co mogłam to podać żel, picie i być obok. Trochę szliśmy, trochę nawet podbiegaliśmy, ale widać było, że szybsze tempo Tibora męczy i że ten etap będzie go drogo kosztował. Jak bardzo było w tym momencie niedobrze przekonałam się, gdy nasza trasa zaczęła iść w dół. Fragment - marzenie. Łatwa szutrówka, z lekkiej górki. Nic tylko puścić nogi i biec. Ale małżonek odmówił współpracy. Trochę się wtedy zaniepokoiłam. Przed nami był jeszcze kawał drogi, wszystko co trudne jeszcze przed nami. Zastanawiałam się czy nie powinniśmy się gdzieś zatrzymać, odpocząć solidniej - ale pacjent stwierdził, że będzie umierać w marszu :)
No i szliśmy tak. Szutrówka się skończyła, zaczął się asflat. Tibor od czasu do czasu wściekał się na własną niemoc i biadolił, że rok temu tędy biegł. Potem skręciliśmy na podejście na Przełęcz Karkonoską. Tu po prostu asfalt stawał dęba i kijki były pomocne. Tibor dalej rzęził - ale powiem szczerze, że tempo marszu mieliśmy pod tą górę bardzo w porządku. Natomiast bardzo nie w porządku był pomruk burzy, który nagle usłyszeliśmy... 
Na Przełęczy już kropiło. Uzupełnienie wody w bukłaku na punkcie (skromniutkim: woda, izo i pokrojone batoniki) i dalej w drogę. 
Chwila oddechu na Przełęczy plus obniżenie temperatury przez krążącą burzę spowodowały, że Tibor  trochę odżył. Burza zamiotła nas końcówką ogona. Zmoczyła, pogroziła i poszła dalej. Nie wyciągnęliśmy przeciwdeszczówek, ale idąc i podbiegając zaczęliśmy podsychać. 



Tibor owszem odżył - ale w jakiś chwilami pokręcony sposób. Zaczął się bawić w Emila Zatopka, normalnie:). Nagle dostawał świngu, gnał po szlaku, przez kamienie, ledwo za nim nadążałam. Po czym nagle przechodził do marszu. Zaczynałam w tym marszu nadawać tempo, a on mi krzyczy, że za szybko. Dobra, zwalniamy. Znów mi trochę szkoda, bo fragment akurat łatwiejszy do truchtania. Chwila przerwy, zaczynają się kamienie - a chłop znów mi leci :) Pytałam się go później czemu tak gnał. A bo mu się dobrze biegło... Weź tu supportuj takiego i się nie stresuj ;)

Pogoda nie powiedziała jeszcze ostatniego zdania, bo dogoniła nas burza nr 2. No, tu już było ciekawiej. Przeszła o wiele bliżej, już porządniej strasząc grzmotami i w jednej chwili mocząc nas do suchej nitki. Przeciwdeszczówek znów nie było sensu wyciągać - bo i tak byliśmy ociekający wodą. Gnaliśmy po prostu - raz biegnąc, raz maszerując do przodu, w kierunku Śnieżki, która majaczyła już przed nami. Burza po jakimś czasie znów przeszła, a ja odetchnęłam z ulgą. Bo powiem szczerze, że w głowie różne myśli zaczęły się przewijać. Czy na moim identyfikatorze dla supportu mam wpisany numer do GOPR. Jaka jest szansa, że ta burza przechodząca kilka kilometrów obok jednak łupnie nas piorunem. Jakie są zasady sztucznego oddychania...Zresztą w głowie Tibora podobne myśli kłębiły się w głowie - a to znaczy, że zaczynało być groźnie. Nie mieliśmy wyjścia: trzeba było lecieć dalej. Najbliższe schronienie, gdyby zrobiło się gorzej to był Dom Śląski u stóp Śnieżki.
Przebiegając obok Samotni, niestety zobaczyliśmy, że to nie koniec atrakcji. Z dołu, szła następna chmura. Szła prosto na Śnieżkę. Zdążymy czy nie zdążymy? Tymczasem przed nami rosła w oczach Ona. Górująca. Wielka. Coraz większa. Strasząca  zygzakiem podejścia. 
Koło Domu Śląskiego mój mąż znów dostał przyspieszenia. E! Czekaj na swój support! Chwilę później tradycyjnie znów zwolnił. Rozpoczęliśmy podejście i wyścig z burzą. I tym razem portki ze strachu to już naprawdę miałam pełne. Szłam pierwsza, bijąc chyba jakieś rekordy podchodzenia. Powiem szczerze, miałam w głowie tylko jedno: trzeba stąd spie*dalać jak najszybciej. Tylko nie dotykać łańcuchów! Od Domu Śląskiego na szczyt podeszliśmy w 14 minut.  Mijaliśmy turystów ubranych w kolorowe pelerynki przeciwdeszczowe (kurczę, po co oni się pchają na górę, jak widać, że w takim tempie nie zdążą przed burzą?? A po co pcha się tam wycieczka dzieci??)
Niestety chmury były szybsze. W połowie drogi znów zaczęło lać. Lewa wolna! Lewa wolna! 

Już pada. Fot. Marcin Mondorowicz

Po Tiborze bardziej widać jak bardzo byliśmy przemoczeni
fot. Marcin Mondorowicz


Grzejemy. Już widzę koniec, już szczyt, jeszcze tylko paręnaście kroków. 
I w tym momencie dupnęło na maksa.
Nad głowami rozszalał nam się Armagedon, w twarz sypnęło gradem. Nawet nie zauważyłam, że już minęliśmy metę, 15 minut przed upływem limitu.
Szybko polecieliśmy schować się. Nie było czasu na celebrowanie.
Wtedy mąż poprosił o kurtkę przeciwdeszczową. I mocno się zdziwiliśmy, gdy wyciągnęliśmy tylko moją...

Meta :)

Dwie bardzo zmokłe kury


Pomimo gorszej niż rok temu dyspozycji, pomimo dłuższej niż rok temu trasy rowerowej, pomimo krótszego limitu, pomimo atrakcji pogodowych na trasie - zrobił to! 
I ja tam byłam miód i wino piłam :) Albo jakoś tak :)

Po nas na Śnieżce finiszowały jeszcze trzy osoby, resztę osób zatrzymywano przy Domu Śląskim. 
Wystartowało 87 osób, było 11 DNF
Chłop czuje niedosyt i odgraża się, że za rok chce tu znów wrócić. Zobaczymy czy się uda, ale jakby co z miłą chęcią znów mu potowarzyszę.


Zła pogoda? Ale o sso chodzi?






Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger