Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzieci. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzieci. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 listopada 2016

Drugi miesiąc

Drugi miesiąc
Życie z trójką dzieci wymaga czasami  wspinania się na wyżyny organizacji i planowania. Opracowywania planów A, planów B, planów C. Improwizacji i ...czasami odpuszczania.
Wydawało nam się, że osiągnęliśmy jakie - tako status quo. Nawet jeśli zdarzały się niespodzianki (a zdarzały) - były to przeszkody już jakby oswojone. Mieliśmy wypracowany mniej więcej plan działania, organizacji. Kto kiedy idzie biegać i takie tam.

I wtedy dołożyliśmy sobie następny element. Matyldę.

Z dzieckiem nr 4 mija nam właśnie drugi miesiąc. I na razie w dalszym ciągu jest to okres szalony, chaotyczny i absolutnie nieprzewidywalny. Teoretycznie przewinięte, nakarmione po korek i głęboko śpiące dziecko jest w stanie obudzić się z dzikim rykiem pięć minut po moim nieopatrznym samotnym wyjściu z domu. Bo wiecie - jako matka - polka wyjście do osiedlowego Rossmana traktuję aktualnie niemalże jako mega - balangę :)
Albo takie wyjście na bieganie.
No właśnie. Minęło 8 tygodni od pojawienia się małego Babiszona na świecie - i dostałam zielone światło na powrót do aktywności fizycznej.
Jak ono wygląda?
Cóż... Wiele osób wiedząc, że nie najlepiej znosiłam uziemienie w czasie ciąży, pocieszało mnie, że 2017 rok będzie mój.
Nic z tego, moi drodzy. Na razie potruchtałam cztery razy i już wiem. Ten rok będzie zdecydowanie Matyldy.
To ona tu jest Królową, Pępkiem Świata, Słońcem. Ona jest priorytetem i dopóki jest mała i na moim cycu - tak zostanie. I brutalnie to egzekwuje :))

Kiedy zaczynałam biegać cztery lata temu, miałam w domu sześciolatka, czterolatka i dwulatka. Mieszanka wybuchowa. Dawali popalić. Również dlatego, że starsza dwójka znosiła z przedszkola wszystkie możliwe bakterie i sprzedawała je mnie. Oni szczęśliwie byli w miarę zdrowi - ja non stop kolor chorowałam. Bieganie wtedy było próbą podreperowania odporności, ale i chwilami tylko dla mnie. Biegnąć mogłam oczyścić się po całym dniu, wyciszyć, pomyśleć. W miarę upływu czasu, wzrostu formy i wciągania się w biegowy świat, bieganie stało się dla mnie bardziej narzędziem treningowym.
Teraz znów wracam do początków.

Gdy większość dnia spędzam nosząc Matyldę. Usypiając Matyldę. Przewijając Matyldę. Siedząc ze śpiącą Matyldą na kanapie, bo odłożona do łóżeczka od razu płacze. Karmiąc Matyldę. Czasem tak bardzo karmiąc,że mamwrażenie, że mi biust wynicowało na lewo :) Gdy 90% dnia wygląda tak jak wyżej - możliwość wyjścia na bieganie jest dla mnie zbawieniem.
Nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo co z tym bieganiem. Na razie miałam cztery "treningi". Żaden nie przekroczył czterech i pół kilometra. Po pierwszym wyjściu zakwasy dostałam już tego samego dnia. A przetruchtałam bardzo powoli, z przechodzeniem do marszu,  zaledwie 3,5 km.
Nie ma mowy o dłuższych dystansach - bo po pierwsze na razie fizycznie nie dałabym rady (dziwnie się człowiek z tym czuje. Tu kilka maratonów na koncie, jakieś ultra - a tu nagle męczę się po przebiegnięciu trzech kilometrów). A po drugie - muszę być w takiej odległości od domu, żeby w wypadku telefonu być w stanie szybko wrócić i ratować Biednego i Opuszczonego Niemowlaczka ;) Na te cztery wyjścia tylko raz się zdarzyło, że po powrocie Matylda spała (za to wcześniej przez dwie godziny uniemożliwiała mi wyjście :)

Wracam do biegania po... najpierw liczyłam, że po pół roku przerwy. Ale zdałam sobie sprawę, że nieprawda. Owszem - do połowy ciąży biegałam. Ale przecież były to biegi na miarę mojego stanu. Czyli mało intensywne, wolne. Od czasów mojej wysokiej formy minęło o wiele więcej miesięcy. Plus dodatkowo zostało mi  parę pociążowych kilogramów. To wszystko do kupy zebrane sprawia, że w tej chwili jestem zwykła truchtaczką przebierającą nogami po osiedlowych uliczkach. Ale biorę z radością i to:)





środa, 9 listopada 2016

Tu Matylda :)

Tu Matylda :)
Cześć, to znów ja,  Matylda:)

Zmieniłam ksywę, wiecie? Już nie jestem Calineczka i Kieszonkowa Księżniczka. Mama woła teraz na mnie Pyza. A tata mówi, że mój drugi podbródek przegania ten pierwszy. Czy to ma coś wspólnego z bieganiem?



Dużo różnych ubrań zrobiło się na mnie za ciasnych i mama cieszy się, że jestem taką dużą dziewczynką. Niech mi tylko ktoś wytłumaczy, bo ja niemowlaczek jestem i wielu rzeczy nie wiem, czemu moja mama się nie cieszy, że sama nie mieści się w swoje rzeczy? Smutno wzdycha próbując wcisnąć się w jakieś spodnie. A przecież powinna być zadowolona,że jest taka duża jak ja.

Ostatnio byłyśmy razem na wizycie u takiej miłej pani. Podobno opiekowała się mamą, gdy siedziałam u niej w brzuchu. Mama usiłowała się dowiedzieć czy może zacząć biegać, ale okazało się, że jeszcze musi poczekać. I bardzo dobrze. Jeszcze gdzieś by mi uciekła! Na wszelki wypadek staram się być cały czas przy niej. Albo wołam, że jestem głodna, albo płaczę, że chcę na rączki. Jak mnie będzie cały czas trzymać na rękach, to nigdzie nie zniknie, nie?





Ale na spacery jej pozwalam. Miło się wtedy śpi w moim wózku, bo fajnie kołysze. Byle nie za długo. Bo ostatnio moja mama zaczyna trochę przesadzać. Już nie sprawia wrażenia jakby miała zamiar zasnąć ze zmęczenia. Czasem idzie ze mną tak szybko jakby ktoś ją gonił. I coraz dłuższe te spacery robi. Mówi, że pokazuje mi swoje biegowe ścieżki.



Ostatnio strasznie długo byłyśmy w jakimś lesie. Tak długo, że się zbuntowałam. Znudziło mi się to leżenie no i głodna się zrobiłam.
Po obżarciu się mleczkiem mamy (a mówię wam, że ma je naprawdę pyyyyszne) już nie chciałam wracać do wózka i wracałam na rękach mamy. Ale w sumie fajnie było. Może kiedyś pozwolę jej biegać.
To na razie, idę spać!





poniedziałek, 24 października 2016

Pierwszy miesiąc z dzieckiem nr 4

Pierwszy miesiąc z dzieckiem nr 4
Jak mi idzie życie z nowym elementem na pokładzie?
Cóż...ten wpis miał się pojawić tydzień temu ;) Nawet teraz nie mam gwarancji, że uda mi się go napisać w ciągu. Jednym słowem: standard z niemowlakiem w domu.

Cały czas powtarzam, że Matyldzia jest grzeczniutka. Marudzi tylko wtedy gdy chce jeść, ma pełną pieluszkę, trzeba ją odbeknąć po jedzeniu, ulało się, męczą gazy w brzuszku, nie może zasnąć, chce zasnąć na moich rękach, chce zasnąć na moich rękach, ale nie wie w jakiej pozycji, nudzi jej się i nie chce leżeć. A tak poza tym to śpi :))

Ot, choćby tydzień temu. w niedzielę. Wracam do domu z dzieckiem nr 3 i 4 przeraźliwie przemarznięta. Tylko gorąca woda w wannie może mnie uratować. Napusczam wodę i od razu się do niej ładuję. O, jak dobrze. Na razie woda ledwo zakrywa mi nogi, ale jeszcze trochę i się całą w niej zanurzę.
Moje spa trwa jakieś 15 sekund, gdy z pokoju obok zaczynają mnie dobiegać popłakiwania Matyldy. O, nie! Może zaśnie? Nie, nie zaśnie. Może się tak szybciutko zanurzyć, choć przez chwileczkę poczuć miłe ciepełko? Bez sensu - będzie mi jeszcze bardziej zimno jak wyjdę.
Szczękając zębami gramolę się z wanny, wycieram i drepczę do łóżeczka. Beeeeek! No tak - wydanie z siebie dźwięku rodem jak spod budki z piwem przez moją subtelną dziewczyneczkę ma zdecydowanie pierwszeństwo przed kąpielą.
Odkładam do łóżeczka. Śpi. Śpi. Śpi. Idę do łazienki i dalej puszczam wodę. Śpi. Śpi. Śpi. Wchodzę ponownie do wanny. Śpi. Śpi. Nie śpi.
Po raz drugi gramolę się z ciepłej wody, zawijam w koc i idę do sypialni tym razem nakarmić.
Trzeciej próby nie dokonuję, więc zgodnie z przewidywaniami Matyldziątko śpi przez następne 3 godziny.

Czemu byłam tak przemarznięta? Wracałam z urodzin kolegi z klasy dziecka nr 3. Urodziny odbywały się w Centrum Olimpijskim, kawał drogi od mojego domu. Musieliśmy się tam dostać komunikacją miejską, gdyż małżonek z resztą dzieciarni pojechał autem na weekend w Góry Stołowe.
Po urodzinach postanowiłam wrócić innym autobusem niż przyjechałam i powrót połączyć z krótkim spacerkiem po Kępie Potockiej, w pobliżu której się znajdowałam.
Niestety, chyba postanowiłam nadrobić brak ciążowego prostowania zwojów mózgowych i po raz drugi w ciągu tego weekendu wyłączyłam myślenie. Zapomniałam, że znajduję się dokładnie z drugiej strony parku, niż interesujący mnie przystanek autobusowy. Zafundowałam  dzieciom nadprogramowy blisko 3 kilometrowy spacer, a sobie dygotki po powrocie do domu.
A co odwaliłam za pierwszym razem? Cóż... pomyliłam dni urodzin. Pierwszy raz w Centrum Olimpijskim pojawiliśmy się dzień wcześniej... Tyle z tego mam, że w to miejsce spod swojego domu umiem dojechać co najmniej na cztery różne sposoby: z przesiadką, bez przesiadki, z krótki, długim spacerem. Do wyboru, do koloru.

Jak w tym wszystkim będę w stanie wygospodarować czas na bieganie - nie wiem, szczerze mówiąc :) Mam nadzieję, że do tego czasu całą rodzina dotrze się jakoś. Mnie mózg wróci na swoje miejsce, Matylda stanie się bardziej przewidywalna, ja dojdę do siebie po cesarce, zaczniemy bardziej ogarniać resztę dzieciaków i nie padać na przysłowiowy ryj wieczorem.
Na biegowe relacje i fotki będziecie musieli jeszcze trochę poczekać.


poniedziałek, 18 lipca 2016

Bieg Wulkanów

Bieg Wulkanów
Oj, ciężko zebrać się do relacji z imprezy, którą mogłam obserwować tylko i wyłącznie jako widz. Tym bardziej, że oczywiście na tytułowy Bieg Wulkanów byłam zapisana ;) Dlatego zamiast kwiecistych opisów, wyszła mi z tego raczej fotorelacja.
Rodzinę Kochaniaków reprezentował mój mąż oraz dzieci nr 1 i 2. Dziecko nr 3 oświadczyło, że nie chce się ubrudzić. Ponieważ jakby główną atrakcją wszystkich biegów odbywanych w ramach Wulkanów jest ubrudzenie się, więc, cóż...;)

Pierwszy startował Jasiek, dziecko nr 2







Zdjęcia pochodzą tylko z fragmentu trasy, generalnie obstawiłam okolice startu i mety. W drugiej części trasy urzędował mój mąż.

Po Jaśku , w swojej grupie wiekowej, startował Wiktor, dziecko nr 1. W przeciwieństwie do młodszego brata, zaliczył mała tremę przedstartową :)


Mały stresik :)




Bracia dopingują



Czekając w okolicach mety, wypatrywałam blondasa w zielonych spodenkach w kratkę. No blondas leci. Tylko kolor spodenek mi się nie zgadzał....







Po południu mój mąż zmierzył się z ekstremalnym triatlonem. Pogoda wsparła organizatorów i część rowerowa odbywała się w burzy, deszczu i gradzie.


Już zaczyna padać






A na drugi dzień powtórka z rozrywki, tym razem w biegu głównym na 13 kilometrów.






Mycie w Zalewie. Dziecko nr 2 myje tacie buty :))


Impreza bardzo fajna, aczkolwiek nie dla osób, które lubią mieć wszystko zapięte na ostatni guzik. Bieg Wulkanów jest organizowany z pasją, ale sporo rzeczy nie jest do końca dograne na 100 procent. Jeśli cały bieg weźmiemy z dobrodziejstwem inwentarza i z pewnym dystansem - będziemy świetnie się bawić. Jeśli będziemy liczyć na mega - organizację - będziemy się niepotrzebnie frustrować ;) Choć w przypadku triatlonu, który był debiutantem wulkanicznym, myślę, że Mirek- org, wyciągnie odpowiednie wnioski i za rok poprawi różne niedociągnięcia.
Dzieci nr 1 i 2 chyba się wkręciły w tego typu imprezy. W każdym razie zażądały startu w runmageddonie :)


A co u mnie? Cóż... toczę się :) Zmagania męża i dzieci obserwowałam ze spokojem. Weszłam już w taki etap ciąży, że moja mobilność zaczyna być coraz mocniej ograniczona, a postronni ludzie nie wiedząc, że ja z tych wielkobrzusznych, pytają się mnie kiedy rodzę. No, za 3 miesiące rodzę.
Z drugiej strony brakuje mi normalnej aktywności. Chciałabym wsiąść na szosówkę, pobiec do lasu. Ba, wejść na moje trzecie piętro bez zadyszki i przystanku po drodze.
Jeszcze muszę na to poczekać:)

czwartek, 21 kwietnia 2016

Harpuś po raz drugi

Harpuś po raz drugi
Harpagan to jedna z wielu zaplanowanych aktywności, którą chwilowo muszę odłożyć na półkę i przesunąć na bliżej nieokreśloną przyszłość. To był jeden z naszych - moich i Tibora celów na ten rok. Zmierzyć się z trasą 50 km pieszo plus 100 km na rowerze w ramach jednej z największych, jeśli nie największej imprezy BnO.
Na 51 Harpaganie jednak się pojawiliśmy. Tibor postanowił spróbować sam, a ja z dzieckiem nr 2 i 3 (najstarszy wybrał zawody judo i urodziny koleżanki, więc został w domu z babcią) zapisaliśmy się ponownie na Harpusia - czyli 10 kilometrowy spacer z mapą po lasach, tym razem w okolicach Bytowa (kto chce wiedzieć jak było poprzednim razem - zapraszam TU)
Wyjazd był na totalnego wariata. Trasa 150 startowała 15 kwietnia w piątek o 21. Problem w tym, że mieszkamy ładnych parę godzin jazdy od Kaszub; małżonek pracuje, dzieciaki mają szkołę.
Latorośle z placówek zgarnęłam w trybie ekspresowym, prawie że równo z dzwonkiem oznajmiającym koniec lekcji, szybko pod pracę męża i rura w kierunku Bytowa.
Dotarliśmy o 20.30. W sam raz, żeby Tibor zdołał odebrać pakiet, przygotować się i popędzić na start, a dziecko nr 2  zdążyło bratu przytrzasnąć palce drzwiami samochodu...(na szczęście skończyło się tylko na ryku na cały parking i pół miasteczka, i zdartą skórą na palcu).



Po wszystkim czekała mnie jeszcze godzinna jazda do znajomych, gdzie spaliśmy.
Harpuś ruszał w sobotę o 11.30. I cóż zrobiłam z tą informacją, wiedząc, że od Bytowa jestem oddalona o 70 kilometrów, że na Harpagana zapisało się 1,5 tysiąca osób, że miasteczko jest małe i ilość miejsc do parkowania ma ograniczoną, że muszę jeszcze dopełnić formalności przedstartowych? Oczywiście wyruszyłam spod domu znajomych dopiero o godzinie 10. Co oznaczało, że przy baaardzo sprzyjających wiatrach zdążymy na start na styk. A przy mniej sprzyjających po prostu się spóźnimy.
No i się spóźniliśmy :)) Oczywiście z miejscami do parkowania był problem, formalności w biurze zawodów trwały dłużej niż zakładałam (nie zna pani numeru startowego? Proszę wyjść na korytarz i poszukać po lewej stronie. Podpisała pani oświadczenie? Proszę wyjść na korytarz, na stoliku są formularze). Do tego wszystkiego zdołałam zatrzasnąć się w toalecie. Drzwi po krótkiej szarpaninie puściły, ale jak się później okazało tylko przesunęłam swoje przeznaczenie. Po południu zatrzasnęłam się już na amen :))
Wreszcie po pokonaniu wszystkich przeciwności losu dotarliśmy na zamek, gdzie był start i odebraliśmy mapy. Grupa na ten dystans oczywiście już ruszyła, byliśmy jednymi z ostatnich maruderów.
Początek drogi to była walka z oporem dziecka nr 2.  Dzieciaki zostały zgarnięte do auta prosto z trampoliny i szczególnie Jasiek okazywał z tego powodu jawne niezadowolenie. Nic mu nie pasowało. Słońce świeciło za mocno, wiatr wiał za bardzo, mapa mu przeszkadzała, nogi go bolały już po kilkuset metrach, a tak w ogóle mamo, przecież ci mówiłem, że ja biegów na orientację nienawidzę.

Buntownik


Na szczęście po zejściu z chodnika idącego wzdłuż szosy w polną drogę, humor trochę się poprawił. W okolicach 3 punktu Johny zainteresował się mapą, którą dzierżył w dłoni. Zainteresował się na tyle skutecznie, że przez cały las przenawigował nas praktycznie sam. Pod koniec nawet stwierdził, że uwielbia takie biegi :) Dziecko nr 3, które pół roku przedtem na koniec było już marudzące, tym razem bez mrugnięcia okiem przeszło prawie 12 km.



w kolejce do podbicia punktu

Jest! Jest!




Tym razem ani razu nie zabłądziliśmy. Nie wiem czy to wynikało z moich marudzeń na blogu (a relację z jesieni orgowie czytali) czy to był przypadek, ale trasa była o niebo łatwiejsza niż z jesieni zeszłego roku. Moim zdaniem to bardzo dobrze. Bo to ma być zabawa dla całej rodziny, również dla tych najmłodszych. A emocje związane z błądzeniem i zastanawianiem się gdzie jest ten cholerny punkt - zostawmy na dłuższe trasy.


Bułka mocy. I kijaszek..yyyyy, bazuka, znaczy :)

Którędy teraz?


Na pewno organizatorzy wyciągnęli wnioski w sprawie pamiątkowych dyplomów. Tym razem nie trzeba było czekać na nie godzinami. Harpusie miały dyplomy wypisywane od ręki na linii mety. Brawo!
Kaszuby jak zwykle nie zawiodły i jestem nimi coraz bardziej zauroczona. Pagórkami, lasami, tajemniczymi jeziorkami ukrytymi wśród drzew. Piękne tereny.






A co z moim harpaganem? Małżonek trasę biegową ukończył w całkiem niezłym czasie, w bazie zameldował się jako czwarty zawodnik. Niestety na rowerze nie poszło już tak dobrze. Udało mu się zaliczyć wszystkie punkty (podobno tylko jako jedna z trzech osób), niestety nie zmieścił się w limicie czasowym przewidzianym na trasę rowerową. Nie zmieścił się właściwie z powodu jednego punktu, którego nie chciał (nie potrafił?) odpuścić. Poszukiwania, choć zakończone ostatecznie sukcesem, kosztowały go przekroczeniem dopuszczalnego czasu. Niedosyt jest, porachunki trzeba wyrównać.
We'll be back!




sobota, 9 maja 2015

Weekend

Weekend
Z reguły w weekendy albo jesteśmy w rozjazdach, albo ja mam pracującą sobotę. Ale ten weekend akurat spędzamy w domu. Według prognoz pogody niedziela ma upłynąć pod znakiem deszczu, więc trzeba było upchnąć wszelkie atrakcje outdoorowe dziś: coś z dziećmi plus własne plany treningowe. Dodatkowo nie wiadomo było co do końca z tego wyjdzie, bo dzień wcześniej oboje zaliczyliśmy tajemniczy zgon. Podejrzane są szparagi, albo dzieci, które parę dni wcześniej również tajemniczo zaniemogły na jeden dzień.
Po przespaniu połowy piątku jakoś doszliśmy do siebie i zaczęło się sobotnie planowanie rodzinnych zakładek.
Na pierwszy ogień poszło dziecko nr 1, które razem z tatusiem zrobiło na rowerze 23 km. Odstawienie do domu i zmiana: tym razem jazda z dzieckiem nr 2.
Ja w tym czasie odwalałam kuring domowy - mycie okien, obiad i takie tam. (tak, wiem, wiem, że dla niektórych to dowód na pomiatanie moją osobą, że dlaczego ja te okna i obiad. Spoko: jutro kolej męża w odwalaniu domowych obowiązków)
Maż wrócił z drugim potomakiem i zaczęła się dyskusja co teraz? Moje bieganie, jego bieganie czy jego rowerowy trening. Stanęło wstępnie na moim bieganiu - choć początek zmodyfikowany, bo w kolejce na rower czekał jeszcze najmłodszy.
Przypomniałam sobie, że mój zegarek nie jest naładowany (ach, to uzależnienie od technologii). Szybka zmiana planów: Tibor idzie biegać , a przez ten czas garmin się podładuje.
Wreszcie wychodzimy. Cóż - najmłodsze dziecię jest wierną kopią swojego najstarszego brata jeśli chodzi o gadanie: buzia mu się nie zamyka:) Mamo, a gdzie jedziemy? A teraz w prawo czy w lewo? A w którą  stronę to prawo? Mamo, a słyszałaś to? A gdzie teraz? A będziemy jechać ulicą? Popatrz, mamo jaka kałuża! Czy to już Lasek na Kole? A kiedy będzie? A dlaczego nie jedziemy górą tylko dołem?
Do tego wszystkiego gostka trzeba było od czasu do czasu popychać - bo na naszej trasie było parę podbiegów i krótkie nóżki czterolatka na szesnastocalowym rowerku nie dawały sobie rady.
Po drodze postraszyła nas jeszcze chmura wyglądająca na burzową. Dziecko nr 3 oczywiście musiało się na ten temat wypowiedzieć: Popatrz mamo, spoko- loko, wcale nie padało. Jest jeszcze drugie powiedzenie, spokojna głowa, wiesz mamo?



Po sześciu kilometrach odprowadziłam dziecię do domu, trzy łyki picia, trzy ciasteczka na drogę i poleciałam z powrotem robić pętlę dookoła lotniska.
Biegnę Ci ja już w lesie bemowskim, ślicznie dookoła, zielono, kwiatki rosną. Zatrzymałam się i wyciągnęłam z saszetki komórkę, żeby zdjęcie cyknąć. A ta cała...w piasku?
Pierwsza moja myśl, że ten piasek to został po czwartkowym Power Trainigu (bo team Jaskółka&Tartanus zarządzili czołganie przez piach. I przysięgam, po wszystkim miałam więcej piasku w butach niż moje dzieci razem wzięte:). Ale zaraz się zreflektowałam, że przecież nie miałam wtedy saszetki...
WTEM olśnienie: ciasteczka!

Moi drodzy. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie Wam do głowy pakowanie sobie na drogę kruchych rogalików - nie róbcie tego;)

Cóż, zatrzymałam się, wytrzepałam resztki prowiantu, jako tako oczyściłam telefon i pobiegłam dalej.
Powrót do cywilizacji był zapowiedziany ciągnącym się zapachem z grillów.
Jak bardzo Polacy rzucili się na grillowanie, przekonałam się, gdy wbiegłam na Fort Bema, gdzie postanowiłam dorżnąć się podbiegami na zakończenie. Wszędzie czuć było zapach podpałki/zapach dymu z węgla drzewnego/zapach żarcia. Po blisko dwudziestu kilometrach w nogach te wszystkie zapachy potwornie mi przeszkadzały. Ale nie tak bardzo jak fura śmieci...
Jeszcze tydzień temu tego nie było - a dziś Forty tonęły w resztkach po biesiadowaniu na trawce :( Nie macie pojęcia jak leniwi mogą być ludzie, jak bardzo pomysłowi w zostawianiu śmieci i jak bardzo bezmyślni - tu nagrodę główną wygrywa ktoś, kto do kosza na śmieci wsadził jednorazowego grilla z jeszcze palącym się węglem...
Po 21 kilometrach wróciłam do domu. Tibor czekał już w blokach i poszedł na basen.
Jutro też będzie żonglerka, choć tym razem to mąż będzie wciskał swoje bieganie i rowerowanie pomiędzy życie codzienne.


PS. Za niecały miesiąc Rzeźnik, aaaaaaaaaaa!



wtorek, 3 marca 2015

Karkonosze

Karkonosze
Wiosna za pasem (choć aktualnie za oknami widzę padający śnieg) - ale u mnie trochę zimą zawieje :)
Tak jakoś się złożyło, że w ostatnim czasie nasze różne wyjazdy były samodzielne, bez dzieci.
Ciężko jest dla trójki dzieci w różnym wieku znaleźć takie atrakcje, żeby nikt się nie nudził i nikt nie był poszkodowany.
Pod koniec lutego zostawiliśmy najmłodsze dziecię na weekend  u babci, a ze starszymi ruszyliśmy w Karkonosze. Miało być trochę jeżdżenia na nartach i trochę chodzenia.
W narty trochę zwątpiłam, gdy dojechawszy pod Jelenią Górę, naszym oczom ukazał się taki oto widok.


Gdzie jest ten śnieg??


Na szczęście po dojechaniu po wyciąg na Szrenicę, zaczęło to wyglądać bardziej optymistycznie.
Dzieciakom wypożyczyliśmy narty, a dla dziecka nr 2 wynajęliśmy dodatkowo instruktora.



O ile o najstarszego nie trzeba się było martwić - bo na nartach jeździ i lubi to - ma za sobą i pierwsze próby z nami i dwa obozy w ramach sekcji judo, na których również była jazda na nartach, o tyle średniak był jedną wielką niewiadomą.
Jasiek lubi chadzać własnymi drogami. Do różnych rzeczy dochodzi w swoim tempie, średnio znosi niepowodzenia. Co będzie jak zacznie się wkurzać przy wywrotkach?
Na razie młody został zostawiony na godzinę instruktorowi, a my ze starszakiem ruszyliśmy w kierunku sąsiedniego wyciągu.




Wiktor zrobił duże postępy od ostatniego razu, gdy go widziałam jeżdżącego. I naprawdę to tylko kwestia czasu, kiedy będzie odstawiał swoją matkę daleko w tyle - która wcale tip- top nie jeździ:)

Mieliśmy parę małych przygód, na szczęście nie groźnych. Raz Wiktor lekko stracił panowanie nad nartami, z pełną prędkością wjechał w wał z boku trasy, co oczywiście zakończyło się szczupakiem głową do przodu.
Drugi raz, niespodziewanie zmienił tor jazdy i  nasze drogi się skrzyżowały. Usiłowałam uniknąć zderzenia i w sumie się udało, ale Wiktor oberwał ode mnie w środek czoła kijkiem. (Następnego dnia wywrócił się na lodzie i dla symetrii nabił sobie guza z tyłu głowy).

A Jasiek? A Jasiek po pierwszej godzinie nauki zażyczył sobie drugiej. Po dwóch godzinach zareagował entuzjazmem na wieść, że może jeszcze z miłym panem instruktorem pojeździć kolejne dwie godziny w ramach szkółki narciarskiej.  Następnego dnia z trudem przekonaliśmy go, że na dzisiejszy dzień planowana jest wycieczka do schroniska, a nie narty:)



Drugiego dnia przenieśliśmy się ze Szklarskiej Poręby do Karpacza i ruszyliśmy szlakiem w kierunku schroniska Samotnia.
Było ciekawie, bo cały szlak był bardzo mocno wyślizgany, miejscami wręcz oblodzony. Mijaliśmy turystów schodzących w rakach - i nie była to przesada. Sama żałowałam, że nie mam choćby nakładek antypoślizgowych.
Oczywiście taki stan rzeczy powodował dziką radość u chłopaków. Zresztą oni ogólnie wybrali eeeee... styl oblężniczy i alpejski:), utrudniając sobie podejście jak tylko się dało.





Obiadek w schronisku, krótkie podejście pod Strzechę Akademicką i w dół z powrotem do Karpacza.

Dziecko nr 2 rzekło, że to był jego najlepszy wyjazd, nawet lepszy niż Legoland - a to już oznacza komplement najwyższej klasy :)










A gdzie bieganie w tym wszystkim, ktoś się spyta?
No cóż - wzięłam ciuchy do biegania, Garmina.
Tylko butów zapomniałam :)





Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger