poniedziałek, 8 czerwca 2015

Ku górze, ku niebu, w dolinę, ku mecie- XII Bieg Rzeźnika część 3

Ku górze, ku niebu
w dolinę, ku mecie
medal co tam czeka,
co najdroższy na świecie.


I teraz, proszę państwa zaczyna się Rzeźnik. Ponad pięćdziesiąt kilometrów w nogach, a tu trzeba wdrapać się na Połoninę Wetlińską, zbiec i znów wdrapać na Połoninę Caryńską.
Czułam już zmęczenie. Czułam w żołądku colę, ser, burna, wodę. Dlatego żelu nawet nie próbowałam wciągać, bo ewidentnie byłby tym miętowym opłatkiem z Monty Pythona :)
Zmęczone szłyśmy jak automaty. Tam gdzie się dało truchtałyśmy. A czasem nie, bo żadna z nas nie miała już siły. Zresztą nie tylko my. Coraz częściej się zdarzało, że nasze uprzejme przepuszczanie zespołów, które wlokły się za nami w ogonie i wydawało nam się, że są szybsze, nie wywoływało entuzjazmu :) Rozmów, dowcipkowania, które słychać było na początku już też nie ma. Każdy walczył ze sobą, ze słońcem, z podejściem.
Wreszcie końcówka podejścia pod Smerek. Podnoszę głowę i ze zdziwieniem jakieś 30 metrów przed nami znów widzę dziewczyny z trzeciej pozycji.  Zdobywają grzbiet i znikają mi z oczu. My mamy jeszcze trochę wdrapywania się po kamieniach.
Wreszcie jesteśmy na górze. Dookoła piękne widoki na Bieszczady. Zaczynam biec, bo przez podejście zaczyna spadać nam średnie tempo. Zmęczona i chyba lekko już otępiała robię krok za krokiem wpatrując się w kamienie, żeby się nie wywalić. Kątem oka rejestruję jakiś zespół na poboczu, który mijamy. Mój zmęczony umysł potrzebuje kilku chwil, żeby przetworzyć obraz i wypluć dane.
To była Agnieszka z Gośką! Jesteśmy trzecie! Ranyboskie, trzeba uciekać, uciekać!
Chyba podkręciłam tempo. Chyba Ewa chwilami nawet protestowała. Wzdłuż szlaku masa ludzi. Część to przypadkowi turyści nie do końca zorientowani co się dzieje, ale część wdrapała się na górę tylko dla nas. Kolejny kibic informuje nas, że jesteśmy trzecie. Ewa z tyłu protestuje, że raczej nie. Odwracam się i informuję ją, że tak, jesteśmy, bo jakiś czas temu wyprzedziłyśmy dziewczyny.
Ewa dostaje oczu jak pięć złotych i już nie narzeka na tempo.
Nie mam pojęcia czy zorientowały się, że je wyprzedziłyśmy, ale wiem, że będą gonić. Uciekać, trzeba uciekać!
Przed nami Chatka Puchatka, słychać doping ludzi, gdy kolejne zespoły przebiegają koło schroniska.
Wreszcie jesteśmy i my. Na górze znów widzę dzieciaki i męża. O, kurczę! Moje dzieci się tu wdrapały?







 Za schroniskiem zaczyna się zbieg. Robię co mogę, ale zmęczone nogi są dziwnie sztywne. Często przechodzę do marszu w miejscach, w których trzy tygodnie temu zbiegałam bez problemu. Ale dalej przemy do przodu, w dół, w dół, do ostatniego punktu w Berehach.
Na punkcie wlewam w siebie jakieś straszne ilości izotoniku - suszy mnie strasznie. Ewa znajduje ratownika, który zamraża jej stopę lodem w sprayu - coś na zbiegu ją kłuło i zaczyna pobolewać.
Jeszcze ma w planach uzupełnienie wody, gdy widzę jak ścieżką z góry zbiegają dziewczyny, przed którymi zwiewamy.
 Szybka decyzja żeby zwinąć się z punktu bez uzupełniania wody. Ja mam na plecach 3 litrowy bukłak, wody mam więcej niż Ewa. Jakby co - będziemy się dzielić.
Wylatujemy nadal na trzeciej pozycji i jako 128 zespół w generalce.
Krok za krokiem zaczynamy podchodzić pod Caryńską. Mordercze podejście. Czuję się jak zombie. Przez tą ucieczkę z Berehów znów nie łyknęłam żelu. Ewa ponownie wychodzi na prowadzenie, ja wlokę się za nią. Ale nie zatrzymujemy się. Uciekać trzeba. Gdzieś w połowie drogi robimy przerwę może na 30 sekund. Na tyle, żebym jednak coś zjadła i popiła.
Nie wiem czy to dlatego, że żel zaczął działać czy dlatego, że droga zaczyna się robić mniej stroma - a może i jedno i drugie, ale nasze tempo przestaje być aż tak ślimacze. Jest tylko ślimacze :)
Wreszcie góra. Tam gdzie się da staram się truchtać, tam gdzie nie mam siły staram się, żeby ten marsz był energiczny.
Na razie dziewczyn nie ma za nami, ale nie popuszczamy. Wreszcie zbieg. Pamietam go - trudny, stromy i długi. Ostatni wysiłek. I znów - w wielu miejscach przez które trzy tygodnie temu biegłam, tu przechodzę w marsz. W dół, w dół.
Zerkam na zegarek. Niecałe cztery kilometry do mety. I dwadzieścia minut do 12 godzin. Czy damy radę? Czy damy radę tak szybko zbiegać? Liczę trochę na to, że wskazania Garmina są nieprecyzyjne, że w rzeczywistości mamy bliżej do mety.  Informuję Ewę, że ocieramy się o złamanie dwunastu godzin, ale musimy dać z siebie wszystko. Zaczynamy szaleńczy zbieg. No dobra - przynajmniej nam się tak wydaje :) Od kibiców słyszymy, że jeszcze 1,5 kilometra do mety. Garmin zaniżył dystans, jak dobrze! Zdążymy!
Wreszcie koniec lasu, jeszcze ostatni stromy zbieg przez łakę. Już lecimy wzdłuż strumienia. Mijamy tabliczkę 500 metrów do mety. Mostek, ten mityczny mostek prawie na samym końcu.
W tym roku trasa została trochę zmieniona i meta jest 300 metrów dalej. Jeszcze kawałek szosą, łapię Ewę za rękę i wpadamy na metę. Płaczę. Udało się, nie wiem jak- ale się udało. Jesteśmy trzecie! Dobiegłyśmy poniżej 12 godzin!


A dzieciaki za nami :)


Ewa - dziękuję Ci! Byłaś wspaniałą towarzyszką. Udało nam się! Wskoczyłyśmy na pudło! Zrobiłyśmy czas o którym mi się nie śniło. I powiem Ci jeszcze, że z pierwszej trójki kobiecych zespołów tylko nam udała się sztuka, że z punktu na punkt poprawiałyśmy swoją pozycję: zaczęłyśmy jako 310, skończyłyśmy 122. Z dumą mogę powiedzieć, że rozpierdoliłyśmy kiosk, o!




Dzień później Agnieszka z Gośką umówiły się ze mną na spacer i spytki:) Oprócz wymieniania wrażeń z biegu i pytań kiedy je wyprzedziłyśmy (ha! Jednak nie zauważyły) i dlaczego nic nie zawołałam (nawet, gdybym od razu zauważyła, że je wyprzedzamy, też bym się nie odezwała:P), padło pytanie jak się przygotowywałam.
Zaczynam mówić, że biegałam po Fortach Bema i robiłam podbiegi na górce na Moczydle i nagle przerywam i zaczynam sobie zdawać sprawę jak to brzmi.
Stoją przede mną dwie dziołchy: jedna twarda skiturówka, wygrywająca zawody narciarskie, druga wspinacz górski, mająca za sobą pierwsze polskie przejście drogi na Fitz Royu, mająca o wiele większe doświadczenie w biegach górskich, a trzecie miejsce zwinęła im matka trójki dzieci, która do biegu ultra przygotowywała się w parku pod domem...



A TU relacja mojej partnerki


19 komentarzy:

  1. No i po trzeciej części się pobeczałam :) Było mega, i masz rację - wreszcie rozpierdoliłyśmy kiosk!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, Ewa. Dałyśmy trochę czadu :)

      Usuń
  2. Wielkie gratulacje. Az sie wzruszylam czytajac. Jestescie niesamowite. Brawo dziewczyny :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Faktycznie ciarki przechodza jak sie czyta ta trzecia czesc. Ciarki zachwytu, podziwu i zazdrosci! Wielkie gratulacje!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Nawet nie wiesz jakie to były emocje, po prawie 80 km wielkiego skupienia

      Usuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratulację! Jesteście wielkie!Podziwiam za upór, siłę i odwagę! Przeczytałam wszystkie trzy części jednym tchem-oby więcej takich relacji! Życzę kolejnych miejsc na podium:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Końcówka tekstu doskonała. Pisałam to już u Ewy, dla mnie, początkującej matki jednego dziecka jesteście niesamowicie pozytywnym przykładem tego, ile można mieć w sobie energii, zapału i samozaparcia, by spełniać marzenia. Jak dorosnę, chcę być taka jak Wy :-)
    I gratuluję wyniku!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Jakby ktoś te trzy lata temu z kawałkiem, gdy wypluwałam płuca po przebiegnięciu kilometra powiedział mi, że zajmę trzecie miejsce KK w Biegu Rzeźnika - to bym go wysłała do psychiatry

      Usuń
  7. Napisz coś jeżeli możesz o tym co robiłaś przez te trzy lata żeby osiągnąć tak wspaniały efekt.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Yyyy... biegałam? ;)
      Początki były bardzo skromne - listopad 2012 rok, 2-3 km po parku i tyle. Gdy mąż zapisał mnie na zawody na 5 km byłam przerażona. Ale złapałam bakcyla, starałam się biegać więcej, dłużej (z reguły w jakiś dziwnych godzinach, gdy dzieci poszły spać). W 2013 przebiegłam pierwszy maraton. Do Rzeźnika naprawdę głównie przygotowywałam się biegając po górkach i dołkach w warszawskim parku Fort Bema i w parku Moczydło na tamtejszej górce. Można się tam zmachać, choć daleko tym podbiegom do takiej Caryńskiej:) Raz w tygodniu starałam się dotrzeć na treningi Power Training (to trening funkcjonalny. Człowiek czuje się jakby cofnął się do podstawówki i lekcji w-fu chwilami:)). Na trzy tygodnie przed startem pojawiłam się z moją partnerką i znajomymi w Bieszczadach na 2,5 dnia i zrobiliśmy rekonesans trasy od Cisnej do Ustrzyk. Myślę, że pomogły mi też trzy starty uliczne: Półmaraton Warszawski w marcu, maraton w Paryżu w kwietniu i Wings for Life w maju.
      Cieszę się, że ten bieg nam wyszedł:)

      Usuń
  8. Ja nie mogę czytać takich relacji. Zaraz tez chcę startować w Rzeźnikach i innych takich. A Ty jeszcze takie zdjęcia wstawiasz...
    A ostatnim zdaniem rozwaliłaś system ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doświadczenie w biegach górskich mam mikre (to był mój drugi bieg) - ale góry są fajne :) Może kiedyś się skusisz :)

      Usuń
  9. Brawo dziewczyny, brawo mamy!!!
    Biegłem w tym samym Rzeźniku i na metę wpadłem jakieś 3,5 godziny po was! Wielki szacun i szczere gratulacje dla waszego teamu, bo taka trasa w 12 godzin i w dodatku uplasowanie się na podium, to duża rzecz, wspaniały sukces!!! Pozdrowienia! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Myślę, że każdy kto dotarł do mety może czuć się dumny

      Usuń
  10. Przeczytałem 3 części jednym tchem. Świetny, dowcipny tekst i wspaniały wynik. Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger