niedziela, 24 września 2017

GUR

GUR
W Górach Stołowych miałam się pojawić, owszem, ale w lipcu. Ze startu w Maratonie Gór Stołowych zrezygnowałam ze względu na ból nogi. Gdzieś tam sobie myślałam, żeby zapisać się na jesień na Garminową imprezę, ale jak w końcu zerknęłam na ich stronę, to wpisowe wzrosło już na tyle, że obudziło mi węża w kieszeni :) Trudno - myślałam. Widocznie nie dane mi było. Może za rok.
Okazało się, że ze startu z przyczyn zdrowotnych musi zrezygnować koleżanka, Hania. Nie namyślałam się długo i pakiet przejęłam. Przejęłam i...tradycyjnie wyrzuciłam z głowy, że czeka mnie jakieś ultra.
Obudziłam się z lekka z miesiąc wcześniej, gdy zaczęłam szukać noclegu. Trochę bardziej orzeźwiła mnie Ewa, moja rzeźnicka partnerka, również startująca,  która zaczęła zadawać cała masę pytań. Czy widziałam na stronie organizatora jakie warunki panują. Yyyyyy - wrzesień, nowa szkoła, zebrania, zakupy - nie miałam nawet polubionego fanpage'a orgów. Będzie błoto, dużo błota.
Czy zabrałam ze sobą stuptuty. Yyyyyyy. Ja w ogóle nie mam stuptutów (tu nastała lekka cisza w słuchawce). No, nie mam. Bo myśl o tym, że takie coś właściwie by mi się przydało dopadała mnie na przykład, gdy brnęłam w śniegu do połowy łydki na Rajdzie Czterech Żywiołów. A potem człowiek wracał do domu i zapominał.

I jeszcze tu zrobię taką małą dygresję, że doprawdy nie wiem jakim cudem ja, pani chaos i prowizorka i Ewa - poukładana i zaplanowana, nie tylko nie pozabijałyśmy się biegnąć Rzeźnika, ale śmiem zaryzykować, że stanowiłyśmy całkiem zgrany zespół :)

Wróćmy jednak w Góry Stołowe. Ogarnęłam temat na tyle, że przyjęłam do wiadomości warunki pogodowe. Ogarnęłam (ledwo i prowizorycznie) temat żeli energetycznych i zerknęłam na profil trasy.
A potem jednak zaczęłam się bać. Bo Matylda i jak ona zniesie w sumie najdłuższy  beze mnie czas od swoich narodzin. A jeśli trzeba będzie ją nakarmić w trakcie i się jakoś nie zgramy ze spotkaniem na punkcie? A jeśli umrę, zdechnę gdzieś na trasie i ta rozłąka potrwa o wiele dłużej? Nie wiedziałam jakim terenem dokładnie poprowadzona jest ta trasa. Znany mi sprzed paru lat Maraton Gór Stołowych miał sporo fragmentów dość trudnych technicznie. I co z tego, że teraz mam ciut większe doświadczenie, jak przygotowanie pod przebiegnięcie 53 kilometrów raczej mizerne? Jestem rok po porodzie i do tej pory nie udało mi się wprowadzić do mojego truchtania żadnych długich wybiegań. Tyle co starty w zawodach. Dwa razy 30 kilometrów w maju i sierpniu, no i dwa półmaratony: w marcu i na początku września. Tak w sumie to trochę śmiech na sali, nie?
Mój stres powiększyło dziecię nr 4 odmawiając rano mojego mleka. Na nic moje przekonywanie, że nie wie co czyni, bo matkę jak dobrze pójdzie zobaczy po jakiś siedmiu godzinach. Nie i już.


fot. Tibor


Ruszyłyśmy z Ewa razem, ale po jakimś kilometrze czy dwóch, nie chcąc jej spowalniać, powiedziałam, żeby nie patrzyła się na mnie tylko leciała swoje. Życzyłyśmy sobie powodzenia, do zobaczenia na mecie, Ewa ruszyła i....okazało się, że trzymając swoje tempo jestem cały czas za nią! Czasem to było kilka, czasem kilkadziesiąt metrów - ale generalnie prawie przez cały czas widziałam przed sobą plecy Avy.
Nie mniej zdziwiony był Tibor, który czekał na nas na pierwszym punkcie na siódmym kilometrze. Pozagrzewał Ewę do walki, po czym przeleciałam ja i zobaczyłam jak mąż robi wielkie oczy i duka "ojej! To Ty!". Nie wiedziałam czy mam go walnąć w łeb i strzelić focha, czy zacząć się śmiać widząc jak próbuje szybko wyciągnąć komórkę z kieszeni, żeby zrobić mi zdjęcie :)))

No dobra - ale to dopiero siódmy kilometr. Przede mną było jeszcze 46. Jeszcze tyle rzeczy się może zdarzyć.
Czas mijał i nic strasznego się nie działo. Biegło mi się dobrze. W pewnym momencie nawet wskoczyłam przed Ewę, która nie zauważyła w porę skręcającej trasy. Ja zdążyłam wyhamować i pobiec dobrze. Co prawda nie wierzyłam, że taki stan rzeczy utrzyma się długo - ale na razie dobrze się bawiłam i biegłam.
Ciekawie zrobiło się, gdy zbiegając przez jakąś łąkę ku drodze, kibicująca mi kobieta krzyknęła "brawo, piąta kobieta!"
Ooooo w mordę!. Piąta?? Ja, piąta?? O, ja pierniczę!
Tą pozycją poupajałam się jeszcze przez parę kilometrów. Wtedy dogoniła mnie Ewa, pochwaliła tempo i wyprzedziła. Wyprzedziła, ale...znów cały czas miałam ją w zasięgu wzroku. Na płaskim, szybsza, odskakiwała mi, ale na zbiegach nadrabiałam.
I tak sobie hasając przez lasy, łąki i błotko (rzeczywiście było go sporo), dogoniłyśmy dziewczynę przed nami. Kojarzyłam ją z początku biegu, gdy nas bez problemu wyprzedziła, ale teraz zdawała się mieć kryzys.
Fajnie, znów byłam piąta. Przyzwyczaiłam się do tej cyfry:) Szczególnie miło było mi zobaczyć potwierdzenie mojej pozycji od samego Marcina Świerca, który w kilku miejscach kibicował na trasie.




A potem wyleciawszy zza jakiegoś zakrętu zobaczyłam plecy następnej dziewczyny. Trzeciej dziewczyny. Powiem szczerze, że dreszcz emocji przeleciał mi wtedy po plecach. Kobieto - właśnie biegniesz swoje pierwsze pięćdziesiąt kilometrów od dwóch lat, pierwszy raz od porodu i właśnie ocierasz się o czołówkę kobiet! Nie myślałam o dogonieniu - już sam fakt, że kilkadziesiąt metrów przede mną biegnie trzecia kobiałka był dla mnie czymś fantastycznym.
Ewa natomiast poczuła wiatr w żagle. Poczaiła się, poczaiła i w którymś momencie zobaczyłam, że trzecia już nie jest trzecią, a moja rzeźnicka partnerka zaczęła znikać mi z oczu. Cóż.. taka kolej rzeczy.
Skupiłam się na dziewczynie przede mną. Skoro zaczęłam ją widzieć - to znaczy, że biegnę ciut szybciej od niej. Jest duża szansa, że jak dalej będę robić swoje, to ją w końcu dogonię. I rzeczywiście - powoli, powoli, ale dystans do nas się zmniejszał. Moje dobre samopoczucie zostało przerwane znów przez jakąś kibicującą panią, która tuż po tym jak ją minęłam krzyknęła "brawo, panie!". Ej, zaraz, zaraz. Ja ją minęłam a ona dopiero wtedy zaczęła kibicować? To oznaczało, że jest nas więcej niż dwie. Odwróciłam się. I rzeczywiście, całkiem blisko za mną zobaczyłam dziewczynę, którą jakiś czas temu wyprzedziłam. Niestety, nie wyglądała już jakby miała kryzys :) No, nie! Ale ja naprawdę już się przyzwyczaiłam do tego piątego miejsca:)
Usiłowałam spiąć pośladki i nie dać się. Wyszło mi z tego tyle, że wyprzedziłam kobietę przede mną i....znów zaczęłam doganiać Ewę. Tymczasem dziewczyna za mną bez żadnego problemu wciągnęła na jakimś podbiegu i mnie i Avę nosem i tyle ją widziałyśmy.
Zrównałam się z Ewą, która zaczęła się żalić na kryzys. To był - nie pamiętam dobrze - chyba 45 kilometr. Stwierdziłam w duchu, że skoro niby osobno a i tak prawie że razem robimy tę trasę, to może pobiegnę z nią i ją trochę popodtrzymuję na duchu, razem się popodtrzymujemy. I tak raz ja przodem, raz Ewcia przodem podążałyśmy w kierunku mety.
Wreszcie Pasterka i upragniona przeze mnie cola (picia w bukłaku miałam jak na lekarstwo i po prostu marzyłam o łyku coli). A potem ostatni, długi zbieg. Lubię zbiegi.

fot. maratomania

fot. maratomania

Odwracałam się, próbowałam zachęcać Ewę do wysiłku, ale zaczęła coś napomykać, żeby na nią nie czekać. Wreszcie ostatnie dwa i pół kilometra, niestety, asfaltu. Mały acz intensywny podbieg i już cały czas raczej w dół do mety. Tu Ewa już zdecydowanie stwierdziła, że mam lecieć sama, więc pobiegłam.
Trochę byłam zdezorientowana dystansem. Niby wiedziałam, że to już końcówka - ale zegarek właśnie pokazał mi 53 kilometr - a tu dookoła łąki, lasy i ani widu ani słychu mety. W dodatku w dalszym ciągu biegliśmy po czeskiej stronie.


fot. maratomania


Wreszcie zza drzew wiatr przyniósł echo odgłosów  z mety. Jeszcze tylko okrążyć zalew, sprint przez mostek i.... podbieg na metę. O, powiem Wam, że to iście szatański pomysł :)
Z bananem na ustach po 6 godzinach i 27 minutach jako czwarta kobieta melduję się na mecie. Ewa wpada kilkanaście sekund za mną.

fot. maratomania

Miejsca od 3 do 5. Wielka radość :) fot. maratomania

Nie mogłam - i dalej nie mogę - uwierzyć w to co się stało. Jak? Jakim cudem? Żadnej ściany, żadnego mega kryzysu,  Dużo biegłam jak na bieg górski, dobrze mi się zbiegało. Może moje ciało coś sobie przypomniało. Może pomogło to, że spodziewałam się trudniejszej trasy, więcej schodów, kamieni. Może przebiegnięcie półmaratonu na początku września zrobiło mi dobrze.  Nie wiem. Nikt chyba, włącznie z moim mężem, matko - przede wszystkim włącznie ze mną- nie spodziewał się, że pójdzie mi, kurczę, po prostu dobrze.
Oczywiście nie popadajmy w zbytni samozachwyt. Pierwsza kobieta pojawiła się na mecie półtorej godziny przede mną, druga ponad godzinę. Anna Kącka i Edyta Lewandowska to zdecydowanie inna liga.
Jeszcze trzeba było odczekać na jakże miły punkt programu - czyli dekoracje :) Ewa wskoczyła na najwyższe podium w swojej kategorii wiekowej. Ja w swojej teoretycznie byłam trzecia, ale organizatorzy przyjęli zasadę nie dublowania się nagród open i w kategoriach, więc pod nogami miałam ostatecznie jedynkę :) I jeszcze zgarnęłyśmy nagrody w kategorii blogerów.


fot. maratomania


A Matylda? Przeżyła. Sporo spała. Na mecie oczywiście zażądała cyca. Potem zrobiła się nieodkładalna do wózka. Cóż. Jej zbójeckie prawo. Szczególnie, gdy matka znika na kilka godzin, a potem pojawia się śmierdząca potem i upaprana błockiem :)

fot. Tibor


To nie był koniec atrakcji. Następnego dnia startował mój małżonek na krótszej, 24 kilometrowej trasie. I wybiegał ósme miejsce open i drugie w kategorii wiekowej. Sława i chwała!

Jakieś podsumowanie? Chyba już wszystko napisałam. Cieszę się jak cholera. To dobrze wróży na przyszłość, bo do Transgrancanarii zostało 21 tygodni.

Haniu,  obiecałam, że postaram się godnie przejąć Twój pakiet. Zrobiłam co mogłam:) Wracaj szybko na biegowe ścieżki.

czwartek, 21 września 2017

Rok

Rok
Rok temu o tej porze leżałam już na stole operacyjnym, a przed chwilą lekarz pokazał mi taką małą, chudą glistę. W ten sposób naocznie się przekonałam, że lekarka na izbie przyjęć nie rąbnęła się szacując wagę dziecka i naprawdę urodziłam dziecię o wiele, wiele mniejsze od swoich braci.
Na izbę przyjęć trafiłam za wcześnie - i biorąc pod uwagę mój termin porodu wyliczony przez lekarzy i biorąc wyznaczony termin cesarki. Trafiłam spanikowana, bo przez pół dnia, pomimo licznych zachęt z mojej strony Matylda nie raczyła się poruszyć. Chyba nigdy nie czułam takiej ulgi, jak wtedy, gdy przytknięto do mojego brzucha peloty od KTG i usłyszałam bicie serca dziecka. A jednocześnie usłyszałam, że to bicie jednak nie jest prawidłowe, coś się dzieje i zdecydowanie mnie nie wypuszczą.

Wszystko skończyło się dobrze. Po odczekaniu, niestety, kilku godzin, cały czas na nasłuchu, aż zgodnie z nomenklaturą medyczną zostanę uznana za osobę na czczo (cóż-jednym z pomysłów na rozruszanie dziecka nr 4 było po prostu zjedzenie obiadu), parę minut po dwudziestej drugiej wydobyto mi z brzucha 2610 gram córki.



Musiałam jeszcze uzbroić się w cierpliwość, bo Matylda jednak zapłaciła za lekkie wcześniactwo.
Nie tylko masą badań, ale również kilkudniową solarką, żeby opanować nadmierną żółtaczkę.
Nie byłam zachwycona. Dom, to dom. Bez kręcących się odwiedzających, z własnym łóżkiem. Szpitalne łóżka to złooo. Szczególnie jak się dorobiło odleżyny na tyłku. Tak, moi drodzy. Można się w kilka godzin dorobić czegoś takiego. Wystarczy fałda na prześcieradle i unieruchomienie spowodowane znieczuleniem. Z drugiej strony doceniłam, że przez te kilka dodatkowych dni w szpitalu mogłam zajmować się tylko jednym dzieckiem a nie czwórką. Że miałam czas, żeby bardziej dojść do siebie po cesarskim cięciu. Ze wszystkich, które przeszłam, a było ich cztery, to było najbardziej bolesne. Że nie muszę dodatkowo latać do przychodni na zdjęcie szwów, bo wyjęto mi je w dniu wypisu.

I tak nasza przygoda z Matyldą zaczęła się na dobre. Z Matyldą, która nasze, w jakiś sposób już poukładane życie rodzinno - biegowe, wywróciła do góry nogami i to kilka razy :)

Jak jest po roku? Na pewno nie nudno :) Czas oczywiście nam się skurczył, nie wszystko robimy, nie ze wszystkim zdążamy. Jednocześnie staramy się nie rezygnować z biegania.
No właśnie. Bieganie. Przez ten rok od trzech kilometrów bardzo wolnym truchto - marszem przeczłapanych osiem tygodni po porodzie (miałam zakwasy jak po niezłym ultra), doszłam do przebiegniętych kilka dni temu 53 kilometrów po Górach Stołowych. I to chyba w nie najgorszym stylu.

W ciągu roku wróciłam do swoich przedciążowych gabarytów. A było co tracić. Cokolwiek nie robiłam i jakkolwiek się nie starałam w każdej ciąży przybierałam na wadze. Dużo przybierałam. Zawsze powyżej 20 kilogramów. Rekord pobiłam w pierwszej ciąży, gdzie niebezpiecznie blisko zbliżyłam się do trzydziestki (28,5 kg).

Karmię piersią. Dalej. I nie wiem ile to jeszcze będzie trwać, ale na razie nie zanosi się na szybki koniec :) Trochę to dla mnie nowość, bo synowie odstawiali się od piersi w okolicach roku.

Czemu to wszystko piszę? Nie wiem. Może po to, żeby powiedzieć, że nie należy się bać. Zmian. Ciąży, nawet tej nie do końca planowanej. Nadprogramowych kilogramów. Braku formy.
Że można biegać mając trójkę dzieci i do tego biegania wrócić po urodzeniu czwartego.
Że bieganie i karmienie piersią się nie wyklucza (dobry stanik to podstawa)
Że trzeba dać sobie czas i uzbroić się w cierpliwość (o, jakże często mi jej brakowało)
A wszystko się ułoży. Niekoniecznie tak, jak wcześniej, ale wszystko znów wskoczy na swoje miejsce - nawet jeśli to będzie nowe miejsce.



Wszystkiego najlepszego, córeczko!





środa, 13 września 2017

Wrzesień

Wrzesień
W piątek na Fejsbuku przeżywałam Plan Treningowy i powrót z piątego treningu biegowego w tygodniu. Pewnie są takie osoby, które wzruszą ramionami i nie będą widzieć w tym nic niezwykłego, bo same biegają podobnie, albo i więcej. Dla mnie to wielkie WOW. Ludzie, ja do tej pory biegałam trzy razy w tygodniu. Jak dobrze szło. A tu pięć. I żyję :)

  W dodatku poprzedni tydzień, szczególnie końcówka, obfitował w wydarzenia z serii "codzienne życie rodziny z czwórką dzieci". A w tym codziennym życiu może wydarzyć się WSZYSTKO. I pierwotnie o tym "wszystkim"miał być ten wpis. Ale stwierdziłam, że nie będę Was zanudzać opisami jak to postanowiłam zgodnie z życzeniem najstarszego syna pomalować mu dwie ściany w pokoju na szaro. Łatwa robótka na dwie godziny przerodziła się w wielki bałagan, gdy okazało się, że razem z taśmą maskującą odeszła farba z sufitu. 
  I że nie będę pisać jak to w ramach prezentu urodzinowego kupiłam młodszym hulajnogi, z którymi od razu popędzili do osiedlowego skateparku, a pięć minut później leciałam do nich, w myślach przypominając sobie gdzie jest w okolicy najbliższy szpital i czym do niego dojadę (mąż z naszym samochodem był w Austrii na Spartan Race). Bo średniak przyleciał z informacją, że dziecko nr 3 miało poważny wypadek. Na szczęście "poważny wypadek" okazał się być tylko guzem, a Szymona zastałam w wianuszku kolegów z przyłożonym do głowy kubkiem z shake'em z pobliskiego McDonald's.
  I nie będę również opisywać jak to wieczór i ranek, zamiast szpachlując dziury po odleźniętej farbie na suficie, spędziłam w łazience z odpowiednim szamponem, maszynką do golenia i gęstym grzebieniem, po radosnym tekście średniaka, że chyba wie dlaczego swędzi go głowa...
O zatkanym na amen zlewie też Wam nie będę pisać. O poszukiwaniach prezentu urodzinowego dla kolegi dziecka nr 1 również (to, mamo, to jest idealne - powiedział jedenastoletni syn wciskając mi w ręce grę od lat 16, która polegała na czyszczeniu miejsc zbrodni. Po. Moim. Trupie. Wybieranie prezentu akceptowalnego dla mnie trwało następne dwie godziny) Parę innych rzeczy również przemilczę.
 A do tego wszystkiego po mieszkaniu szalało tornado Matylda, które jeńców nie brało.
Nie, nie będę Wam o tym wszystkim opowiadać :)



Opowiem o Półmaratonie Praskim, który przetoczył się przez prawobrzeżną Warszawę na początku września i w którym to pobiegłam razem z mężem. Tak naprawdę razem. W sensie, że nie "każdy sobie rzepkę skrobie" - tylko noga przy nodze.

Pierwotnie planowałam przebiec to sama. Ba, był nawet taki moment parę miesięcy temu, że przez chwilkę przemknęło mi przez głowę walka o nową życiówkę. Organizm przypomniał mi jednak, że na takie harce to jeszcze za wcześnie. To nie jest rok życiówek. To jest rok wracania do biegania i budowania jako takiej formy. Przeciążenie nogi, a potem jakiś wirus, który powalił mnie 40 stopniową gorączką, skutecznie przekreślił moje głupiutkie pomysły :).
No to jak nie życiówka to co? I wyszedł z tego bieg bez założeń. Bieg bez stresu, bez pilnowania tempa. Szybko, jak na moje aktualne możliwości, ale bez ściany, która dopadła mnie w marcu, z fajnym długim finiszem.

Po raz pierwszy w swojej historii tegoroczny Półmaraton Praski startował wieczorem. Organizatorzy chcieli uniknąć upałów, które bezlitośnie towarzyszyły poprzednim edycjom. Decyzja bardzo dobra, choć, o ironio, w tym roku upałów nie było. 
Muzyka, światła, lasery i start. Start i....kilkadziesiąt metrów dalej zator taki, że wszyscy stanęli. Współczułam ludziom, którzy szykowali się na życiówki. Nam ten pierwszy kilometr wyszedł wolniejszy od reszty o dobre 40 sekund.
A potem... a potem biegłam. Na zegarek przestałam zerkać po trzecim kilometrze. Starałam się tylko pilnować męża, co z reguły mi się udawało. Tibor też starał się trzymać tempo na miarę moich możliwości. Byłam bardzo ciekawa jaki czas nam z tego wyjdzie, czy utrzymam w miarę równe tempo do końca i czy organizm nie powie, że pier*oli, nie jedzie. Moje obawy były o tyle uzasadnione, że kochane dzieci sprzedały mi jakiegoś wirusa jelitowego. Na szczęście w porównaniu z tym, jak kilka dni wcześniej czuły się dzieciaki, u mnie poszło lajtowo. Ot, raz na kilkanaście minut łapał mnie gwałtowny, zginający ból brzucha. Dolegliwość w sam raz na przebiegnięcie dwudziestu jeden kilometrów ;). Z tej przyczyny na punktach żywieniowych nie brałam nic oprócz wody. Raz, na 13 kilometrze skusiłam się na łyka izotoniku i od razu tego pożałowałam, bo żołądek przywołał mnie do porządku. Tubki żelu spoczywającego w kieszonce spodenek nie odważyłam się otworzyć. Miałam nadzieję, że glikogenu i wytrzymałości wystarczy mi do mety, a bólowe dolegliwości nie nasilą się.
Poczułam, że mam zmęczone nogi po nawrotce na Wale Miedzeszyńskim. Nawrotka niestety oznaczała bieg pod wiatr, ale jakoś dawałam radę. Starałam się chować za plecami współbiegaczy. (za mężowskie plecy nie dało rady, bo jak tylko orientował się, że biegnę tuż za nim, uznawał, że biegnie za wolno i przyspieszał - o powodach jego zwiewania dowiedziałam się po biegu, gdy wymienialiśmy wrażenia).
Koło 19 kilometra zaczęliśmy przyspieszać. Jaka to była fajna końcówka! Z jednej strony czułam, że tempo jest jak dla mnie bardzo mocne i pojęcia nie miałam czy takie utrzymam. Ale biegłam. Chłop gdzieś mi migał z przodu, od czasu od czasu niestety wykrzykując w moją stronę hasła motywujące.
Piszę "niestety", bo ja nie cierpię jak się do mnie gada w trakcie dużego wysiłku. Co prawda do tej pory ta zasada działała podczas podjazdów na rowerze - ale okazało się, że na bieganie też się przekłada.
Utrzymałam tempo. Na ostatnim kilometrze wyprzedziliśmy jeszcze ponad pięćdziesiąt osób. 
Na błoniach Narodowego, w świetle pochodni, po godzinie i czterdziestu siedmiu minutach przekroczyliśmy linię mety.



O, jakże inne było moje samopoczucie od tego z Półmaratonu Warszawskiego. Wtedy byłam wykończona. Ostatnie siedem kilometrów umierałam, nie było żadnego finiszu, bo nie miałam siły. Wszystko mnie bolało: mięśnie, ścięgna, stawy, szczególnie w okolicach miednicy. To było pół roku po cesarce, 4 miesiące od rozpoczęcia biegania po porodzie. Mój organizm dostał wtedy w dupę mocno. Teraz blisko rok od porodu, wszystko wyglądało inaczej. Nie tylko czas był lepszy, ale czułam się o wiele mniej zmęczona. Powiem więcej: chyba pierwszy raz nie miałam żadnych zakwasów po biegu.
Na wszystko potrzeba czasu i cierpliwości jak widać.



A do Transgrancanarii zostały 23 tygodnie...
Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger