wtorek, 23 kwietnia 2013

28. Telekom Vivicittá - Félmaraton - Półmaraton Budapeszt

28. Telekom Vivicittá - Félmaraton -  Półmaraton Budapeszt
Pomimo przechodzącego przez Polskę frontu i dużego prawdopodobieństwa, że po drodze zostaniemy zmoczeni, decyzja zapadła: jedziemy do Budapesztu na motocyklu. Do ostatniej chwili nie było wiadomo czy jako wsparcie pojedzie również mój teść - bo zdanie zmieniał tak często, że chyba pobił jakiś rekord ;). Ostatecznie ruszyliśmy w trzy osoby.
Dla mnie taka podróż to była nowość. Wcześniej jako pasażerka miałam okazję pojeździć ze 3 razy może i to na bardzo krótkich dystansach. Pogoda rano nie rozpieszczała: było zimno, wietrznie i padał deszcz.Szybko okazało się, że mam na sobie za mało ciuchów. Do Częstochowy dojechałam prawie w charakterze sopla, z dobre 20 minut próbując się ogrzać herbatą w przydrożnym McDonald'sie. Wyglądałam jak rasowy alkoholik na głodzie-  cała się trzęsłam a dodatkowo spektakularnie szczękałam zębami. Z kufrów został wyciągnięty Ciuch Ostatniej Szansy - czyli windstopper. Szczęśliwie pomógł, a w miarę zbliżania się do granicy węgierskiej robiło się cieplej, więc resztę podróży przeżyłam nie marznąc. Zmieniała się nie tylko temperatura: w pewnym momencie stwierdziłam, że otaczający mnie krajobraz jest jakiś inny. O ile w Polsce wiosna na razie była w powijakach i jedynym pewnym jej objawem było to, że w przydrożnych lasach pojawiły się tirówki ;), tu było ZIELONO. Na drzewach były liście, kwitły mlecze, stokrotki, drzewa owocowe, pachniało wiosną!

Największym zagrożeniem na polu bitwy jest oficer z mapą

Wiosna!

Do Budapesztu dotarliśmy koło dwudziestej. Uliczny termometr wskazywał 19 stopni.
Rano trzeba było się streszczać, ponieważ nie mieliśmy odebranych jeszcze pakietów startowych. Włosy umyłam dzień wcześniej, żeby skrócić poranne przygotowania. Rano miałam każdy włos w inną stronę i ogólnie fryzurę z lekka idiotyczną. Trochę sobie w duchu pomarudziłam na mój fryz (zapamiętajcie ten fragment, bo dalej okaże się czemu moje fryzjerskie dylematy były dość zabawne ;)
Jeszcze raz zerkamy na trasę i rozmieszczenie wodopojów. 


Trasa półmaratonu


Podśmiewywujemy się z ostatniego punktu z wodą na 20 kilometrze (o, zemści się to na nas;)). Mąż pakuje mi w łapę dwa batony energetyczne. Nie jestem przekonana: jak tu jeść biegnąc? Ale upycham je do mini kieszonki w spodenkach. W planach jest zjedzenie pierwszego na 5 kilometrze (na szóstym jest woda do popicia), a drugiego w okolicach 15 km.
Szybkie śniadanie i pomaszerowaliśmy jakieś 2,5 km na Wyspę Małgorzaty, gdzie zaczynał i kończył się bieg. Przy odbieraniu pakietów było małe zamieszanie, obsługa nie mogła ich znaleźć (ach, jak dobrze w takich sytuacjach mieć mówiącego po węgiersku męża :). Szczęśliwie po paru minutach staliśmy się posiadaczami dwóch numerów startowych, czipów i okolicznościowych technicznych koszulek. 
Do startu zostało jeszcze trochę czasu, więc spacerkiem ruszyliśmy na zwiedzanie. Ludzi robiło się coraz więcej. 
Organizatorzy wpadli na fajny pomysł: jak się znaleźć ze znajomymi, rodziną w takim tłumie? W paru miejscach stały znaki z różnymi symbolami: słoń, piesek, piłka - takie punkty spotkań. Proste i genialne!

Wyspa Małgorzaty


Punkty spotkań


Ostatnie okolicznościowe fotki


Nadszedł najwyższy czas na zamienienie dżinsów na strój bardziej odpowiedni do biegania. Nie chciało nam się wracać do namiotów - przebieralni. Była piękna pogoda, słonce, błękitne niebo, dookoła zielono. Usiedliśmy na parkowej ławeczce i tam po prostu przebraliśmy się. Rzeczy oddaliśmy do depozytu, rozgrzewka. Byliśmy w różnych strefach czasowych - ostatni buziak, życzenia powodzenia i rozeszliśmy się do swoich sektorów.
Moja strefa miała kolor zielony, zakres tempa od 5:30 do 6:00 i czasy od 1:56 do 2:06. Zobaczyłam zająca z zielonym balonem biegnącym na 2:00 (stref było pięć, każda oznaczona innym kolorem, na każdej był jeden zając z balonem w takim samym kolorze, czasy co 15 minut). Postanawiam próbować utrzymać tempo 5:30. A tam gdzie będzie z górki przyspieszać. I zobaczyć co z tego wyjdzie. Nie miałam żadnego planu co do czasu końcowego, nie umiem też przeliczać tempa na spodziewany wynik, ani tym bardziej robić tego po drodze w biegu. Co wyjdzie - to wyjdzie!
Czekam na start, w nosie kręci charakterystyczny zapach maści rozgrzewającej, mam wrażenie, że wszyscy wokół mnie są nią wysmarowani. 
Wreszcie! Ruszyliśmy! Dookoła tłum, trzeba uważać, żeby nie zarobić łokciem. Kilkadziesiąt metrów przede mną widzę powiewający balon zająca, zapach maści rozgrzewającej robi się coraz bardziej duszący, powariowali z nią! Robimy rundkę po Wyspie. Zdaję sobie szybko sprawę, że piękne wiosenne słońce da biegaczom ostro popalić. Już wiem, że w przeciwieństwie od Półmaratonu Warszawskiego, gdzie nie skorzystałam z żadnego punktu z wodą, tu muszę pić na każdym, bo inaczej będzie ciężko. 4 kilometr - zielony balonik jest coraz bliżej mnie. Tempo na razie zgodne z założeniami. 
Za czwartym kilometrem pierwszy punkt z wodą - pół kubka wypijam, druga połowa ląduje na głowie. I tak jest na każdym punkcie (pamietacie moje marudzenia co do fryzury? No właśnie :))))
Wbiegamy na Margít Híd - czyli Most Małgorzaty. Po lewej stronie widać piękny widok na centrum Budapesztu. Całe miasto lśni w promieniach słońca, Dunaj iskrzy się i niebieszczy. Przechodzą mnie dreszcze i to bynajmniej nie z zimna. Pod koniec mostu mijam się z zającem z mojej strefy. Ciekawa jestem, czy zostanę z przodu do końca. 
Biegniemy wzdłuż Dunaju. Po lewej stronie dumnie prezentuje się sylwetka Parlamentu. Wydłubuję z kieszeni pierwszy batonik i znajduję sposób na bezproblemowe jego zjedzenie: odgryzam po kawałku, ładuję pod policzek i powoli, powoli kawałek po kawałku rozgniatam, rozgryzam, tak, żeby nie stracić oddechu. Potem następny gryz. Kończę tuż przed punktem z wodą, popijam. 
Trasa dalej biegnie wzdłuż Dunaju, zbliżamy się do ścisłego centrum. Dookoła ludzie zatrzymują się i kibicują  klaszczą. Wyłapuję najczęściej jedno słowo: "hajrá", co mi potem mąż tłumaczy jako "tempo! do przodu!"
Wbiegamy na Lánchíd Híd czyli Most Łańcuchowy. Most jest piękny, potężny, robi wrażenie. A dookoła Budapeszt. Kolorowy, schodzący z domami, chodnikami, knajpami nad samą rzekę. Mostem przelewa się druga rzeka: ludzi. Znowu mam dreszcze, a włosy na rękach z wrażenia podnoszą się do góry. 

Choćbym miała paść po drodze, choćbym do mety miała dojść na czworaka, dla tej chwili, tego mostu, tych widoków, tego poczucia jedności z kilkoma tysiącami innych biegaczy, WARTO BYŁO!!

Znów trasa biegnie wzdłuż Dunaju, teraz po drugiej stronie. Z prawej strony podziwiam Wzgórze Gelerta.  Zastanawiam się jak idzie Tiborowi, zaczynam szukać go wśród ludzi biegnących drugą stroną jezdni, bo na tym etapie trasy są nawrotki. Nie widzę go, ale on mnie wypatruje za 10 kilometrem. Jest prawie trzy kilometry przede mną - machamy do siebie. 
Słońce dalej coraz bardziej popalić. Biegacze szukają cienia - odrobinę daje murek od jezdni, która idzie nieco powyżej. Za trzynastym kilometrem trasa oddala się do rzeki i wbiegamy między budynki. Och, jaka ulga! Część uliczek tonie w cieniu. Pomiędzy budynkami raz po raz miga sylwetka Parlamentu. Wyciągam drugiego batona, ale ze zmęczenia pokićkały mi się kilometry - punkt z wodą wyrasta jakoś za szybko, szybko przełykam to co mam w ustach, łyk, łyk - reszta - chlust na głowę.
Szesnasty kilometr - znów zbliżamy się do Dunaju. Znów słońce, ale i rześki wiatr - jeszcze nigdy się tak nie cieszyłam z wiatru;) Długa prosta. Wydaje mi się, że z górki, ale jakoś ciężko idzie, nawrót. O nie - jednak teraz dopiero jest lekko w dół. 
Daleko przed sobą widzę Most Małgorzaty. O, jak zazdroszczę ludziom, którzy już przez niego biegną. Wreszcie i ja na niego wbiegam. Dobijcie mnie! Ledwo żyję, a tu jeszcze trzy kilometry z groszami. Znów Wyspa Małorzaty. 
Dookoła ludzie klaszczą, dopingują, a moja głowa zaczyna kusić: zatrzymaj się! Przejdź się kawałek, przecież jesteś taka zmęczona - patrz jak wolno biegniesz! Zerkam na zegarek - wychodzi, że wcale nie tak wolno - znów jest z górki. A głowa znów: skoro tak szybko biegniesz, to zwolnij, popatrz biegniesz szybciej od założonego tempa, możesz zwolnić.... Szczęśliwie nogi są dość daleko od głowy i nie dosłyszały - bo jakimś cudem dalej robią swoje. Tylko gdzie jest ten cholerny ostatni wodopój? Wody! Pragnę wody! (tak, tak - ten ostatni, z którego tak lekkomyślnie sobie żartowaliśmy). Jest! A na nim kurtyna wodna - wpadam po strumień wody - a potem standard: łyk i chlust!.
Ostatnia prosta, już z daleka widzę bramki przy mecie. Mija mnie jakaś Węgierka w różowej koszulce dopingowana przed znajomych. A, niech biegnie! Nie będę jej gonić, nie dam rady.
Na kilkadziesiąt metrów przed metą, uaktywnia się we mnie jakiś gen rywalizacji - przyspieszam i jednak gonię różową bluzeczkę. Meta coraz bliżej, już widzę zegar i na nim czas: 1:58. Będę szybciej niż w Warszawie! 
Słyszę spikera, który przez mikrofon wyczytuje z węgierskim akcentem moje imię i nazwisko, Polska! Lengyelország! Dzięki temu zamiast przekraczać metę z nosem wlepionym w zegarek, macham rękoma i wpadam z bananem na twarzy.


fot: http://www.futanet.hu


Udało się! Dobiegłam! Nie umarłam na słońcu! I jeszcze udało się przebiec lepiej niż w Warszawie: 1:55:37!
Chwilę łapię oddech i idę dalej. Ze zdziwieniem stwierdzam, że na mecie nie ma tłoku. Szybko odkrywam czemu: nikt nie rozdaje pamiątkowych medali. Chyba ich po prostu nie ma. Kawałek dalej czeka na mnie mąż. 
Korytarz z barierek jak po sznurku prowadzi nas do stanowisk, gdzie wolontariusze rozdają pakiety metowe, jak to nazwałam: w torbie znajdujemy różne batoniki, opakowanie chrupkiego chleba, dwie butelki picia.  Barierki prowadzą nas dalej - tym razem do stanowisk, gdzie oddaje się chipy. To mi się podoba - nie ma możliwości powtórzyć mojego wyczynu z Warszawy, gdzie oczywiście niechcący, udało mi się czipa nie zwrócić. 
Zastawiamy się czy ruszać w tłum pomiędzy namioty - ale decydujemy się na większy spokój. Znajdujemy ławeczkę nad Dunajem i tam odpoczywamy i dzielimy się wrażeniami.


Zasłużony odpoczynek. Ta różowa ścieżka to tartan dla biegaczy.

Potem jeszcze powrót do hotelu, prysznic i...idziemy wszyscy dobić się na spacerze po Budapeszcie. Powrót do Polski jest przewidziany następnego dnia.

Do czego może służyć maluch...?



 Biegłam tu! To ten most, od którego z wrażenia przechodziły mnie ciary



Parlament










A jak babcia przeżyła sam na sam z trójką szatanów? Żeby wyrównać szanse zarządziłam system nagród i kar: rysowane na kartce plusy i minusy. Za dużo plusów obiecałam niespodziankę.
Zadzwoniłam tuż przed granicą spytać co i jak. Odebrało dziecko nr 1. 
- A wiesz mamo, że nie mamy narysowanych jeszcze żadnych minusów.
Chwila wahania
- Ale plusów też jeszcze nie...
Z tła słyszę głos Mariki:
- Nie mają minusów, bo im jeszcze nie zdążyłam dopisać!


środa, 17 kwietnia 2013

Oszalałam! Oszalałam??

Oszalałam! Oszalałam??
Od wczoraj wpatruję się w dwa maile na moim komputerze i na razie nie mogę uwierzyć, że będąc w pełni władz umysłowych (a może jednak nie...?) wyraziłam zgodę na takie coś, a nawet wykazałam pewien entuzjazm:


"Dziękujemy za zgłoszenie się do 35. Maratonu Warszawskiego."


"Thank you for registering for the 38th TCS Amsterdam Marathon."







Tak, dobrze widzicie. Jestem na liście uczestników Maratonu Warszawskiego 29 września oraz Maratonu w Amsterdamie 20 października. Trzy tygodnie przerwy.

Ile do tej pory przebiegłam maratonów?
Zero.



Skąd ta, chyba jednak szalona koncepcja? Cóż, wszystko dzięki mężowi i dwóm znajomym, którzy dopiero co ukończyli swój pierwszy maraton w Łodzi. Endorfiny nadal buzują i cała trójka stwierdziła, że oni chętnie jeszcze raz dadzą się tak sponiewierać - jak stwierdził Paweł, jeden z nich. A nawet dwa razy: w Warszawie i Amsterdamie.
No i tu mąż zwrócił się do mnie czy nie chciałabym dołączyć. Do obu. Albo jednego z nich.
Jeden z nich: Który? Który? Warszawski, jubileuszowy bo 35-ty, na własnych śmieciach, blisko domu? Czy Amsterdam - bo to...Amsterdam, no.
Oszalałam i kazałam klepnąć oba. 
Kazałam wujkowi Googlowi poszukać co internauci biegacze na to. Różnie: od przestróg, że nie więcej niż dwa maratony w roku (to się zmieszczę he he) i przerwa minimum miesiąc, a optymalnie trzy miesiące, po wpisy ludzi, którzy machają maratony niemalże co miesiąc.

Nie będę walczyć o nie wiadomo jaki czas. Chcę dobiec i nie umrzeć. Chcę przekroczyć metę na Narodowym. Chcę przebiec przez Amsterdam. Mam pół roku, żeby przygotować mój organizm na mega wysiłek.
Dam radę? Nie wiem. Może po drodze zrezygnuję - ale... no risk - no fun, nie? (Mamy z mężem to hasło na ślubnych obrączkach ;))

Jeśli uważacie, że zwariowałam, oszalałam, jestem nieodpowiedzialna, proszę, bądźcie łagodni w komentarzach dla wariatki.



A na razie analizujemy prognozy pogody na weekend - bo jesteśmy oboje zapisani na półmaraton do Budapesztu. Plan był taki, żeby pojechać tam na motocyklu, więc brak opadów po drodze bardzo wskazany.
Jeśli zadecydujemy, że jedziemy (dziś wieczorem ma ostatecznie zapaść decyzja, teściowa do dzieciaków już zaklepana), będziemy biec tędy:


poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Do mety jak rakiety!

Do mety jak rakiety!
Wydawało mi się, że absolutnie nie stresuję się biegiem. W przeciwieństwie od mojego męża - no, ale on po raz pierwszy miał biec maraton, więc zdenerwowanie zrozumiałe. Okazało się jednak, że coś tam pod kopułą mi siedziało, bo w nocy miałam jakieś dziwne sny o tym, że za 3 minuty jest start, a ja siedzę w jakimś pomieszczeniu i nie mogę znaleźć getrów do biegania. Ostatecznie zakładam spodenki kolarskie, takie z pampersem :))
Ranek przywitał 5 stopniami powyżej zera i...deszczem. Fuck, że się tak wyrażę. A gdzie to słońce, które dzień wcześniej tak milutko świeciło? Byłam pewna, że będę biec w krótkim rękawku, w mojej ukochanej turkusowej bluzce - a tak?? Rurka mi zmiękła i założyłam pod spód koszulkę z długim rękawem.
Podjechaliśmy z małżonkiem na parking przed marketem, który znajdował się w okolicach startu. W momencie, gdy zaczęliśmy się szykować, deszcz ustał. Ok - tak już lepiej. Ale temperatura dalej nie była zachęcająca. Potruchtaliśmy w kierunku startu. Jak się człowiek poruszał, zaczęło robić się cieplej. Odzyskałam nadzieję, że nie zamarznę w moich getrach 3/4. Odnaleźliśmy teściową, która z moim najstarszym synem przyszła kibicować. Ryzyk - fizyk: razem z bluzą, którą założyłam na dojście na start oddałam jej długi rękawek. Może nie będzie tak źle z gołymi rękami, w tłumie jakoś było cieplej :). 
Mąż ze znajomym powędrował gdzieś do tyłu ustawić się w swoim sektorze, ja stanęłam w okolicach tabliczki 0:55 (start dla maratonczyków i osób biegnących na 10 km był wspólny, trasa też. Dopiero około kilometr przed metą drogi biegaczy rozchodziły się ). Musiałam zrobić jakieś założenie co do tempa - więc wzięłam jako odnośnik moją drugą, szybszą dychę w półmaratonie.
Ruszyliśmy. Nie będę opisywać każdego kilometra - po pierwsze, żeby nie zanudzić, a po drugie - sama nie pamiętam co dokładnie na którym się działo ;). Raz biegło mi się dobrze, raz przechodziłam małe kryzysy, na których tempo mi spadało.  Przy jednym z takich wolniejszych odcinków, nagle zrobiło się wokół mnie gęsto od ludzi - okazało się, że właśnie dogoniła mnie grupa z zającem prowadzącym maratończyków na 3:45. Próbowałam przez chwilę biec razem z nimi - ale ponieważ to był dla mnie akurat moment kryzysu, po paru minutach baloniki pobiegły do przodu ( Po raz drugi miałam okazję zobaczyć tego zająca gdy przekraczał  metę. Co za precyzja - zegar wskazywał 3:45:01!)
Pamiętam, że poprzednio pisałam, że na długich prostych się wyłączam i że mi nie przeszkadzają. Gorzej, gdy trasa składa się z samych długich prostych ;) A jeszcze gorzej, gdy do takiego odcinka dojdzie niewielki, ale jednak podbieg. W myślach wspominałam morderczą górkę na 15 km na Półmaratonie Warszawskim. Owszem, była spora, ale krótka. Wbiegałam na nią mając przed oczami szczyt i wiedziałam, że tam już będzie lepiej. A tu miałam długą prostą ulicę cały czas nieubłaganie dającą wycisk. To nie wpływało dobrze na psyche. Na szczęście na trasie był rewelacyjny doping. Na stronie organizatora można wyczytać, że ogłoszono konkurs na mistrza dopingu - w konkursie brały udział szkoły i domy dziecka. Rany! Jakie oni mieli rewelacyjne pomysły! Człowiek od razu dostawał banana na twarzy i od razu chciało się przebierać nogami: jak tu nie biec i nie uśmiechać się do grupy przebranej za kosmitów? (To od nich wzięłam tytuł posta) . Oprócz tego dopingowali wolontariusze, prywatne osoby - niektórzy z transparentami dla swoich bliskich, a niektórzy ot, tak po prostu wyszli z grzechotkami, dzwoneczkami pokibicować wszystkim. Moje doświadczenie w biegach ulicznych jest mizerne - mogę właściwie tylko zrobić porównanie z warszawskim półmaratonem - i tu  Łódź moim zdaniem zwyciężyła - przynajmniej na odcinku 10 km, który biegłam - nie wiem jak było na trasie maratońskiej. 
Koło 7-8 km zyskałam towarzysza - zaczął ze mną biec bardzo miły pan, który stwierdził, że akurat moje tempo bardzo mu odpowiada, a on biegnie po chorobie, mało ostatnio trenował. I tak sobie pobiegliśmy kawałek razem - na końcówce jednak przyspieszyłam i ostatni kilometr biegłam już sama (z panem spotkałam się potem na mecie, bardzo mi podziękował, przybiegł 20 sekund za mną). Miałam wtedy wrażenie, że ledwo nogami przebieram i wlokę się niemiłosiernie (nie miałam już siły zerkać na zegarek, z późniejszych odczytów wyszło jednak, że ostatni kilometr był najszybszy). Wolontariusz krzyczy  że jeszcze 400 metrów, cały czas okrążamy Atlas Arenę - metę. Wreszcie trasa skręca, wbiegam w podziemia - jest mocno z górki, muszę uważać, żeby nogi mi się nie poplątały. Wbiegam do środka: ciemność, światła stroboskopy, czerwony dywan. Dookoła ludzie, muzyka. Przed sobą widzę tablicę z czasem nad metą: 54 minuty. Rany! Jest nieźle! Założyłam 55 minut przecież. Ostatnie metry. Jest! Meta! Po chwili zerkam na Garmina: 53:20. No tak - przecież zegar na mecie pokazuje czas brutto! 53 minuty?? Śmieję się do siebie. Nie spodziewałam się. Po tym całym chorowaniu, złym samopoczuciu, zawrotach głowy. Po wczorajszym dniu, gdy przystopowało mnie tak, że nie byłam w stanie przetruchtać 5 km. Jestem zadowolona ze wszystkiego: że tu przyjechałam i wystartowałam, że odważyłam się na krótki rękawek, że dobiegłam, że taki czas. Jest fajnie :)
Potem jeszcze pomiotałam przez 40 minut po terenie Areny szukając teściowej z moimi ubraniami (okazało się, że wzięła dosłownie moje stwierdzenie, że  przybiegnę po "około godzinie" i na metę poszła równo po 60 minutach. A ja już wtedy zajęta byłam poszukiwaniami). Szczęśliwie się w końcu znalazłyśmy - mogłam się ubrać. I zaczęło się czekanie na mojego męża. Ale nie nudziłam się: moje dziecko zapewniło mi rozrywkę pod postacią pokonywania licznych schodów na terenie obiektu. Trochę to wynikało  niezrozumiałej dla mnie polityki zablokowania niektórych przejść i trzeba było te blokady obchodzić górą. Szatnie, depozyty były z jednej strony - ale namiot, gdzie można było oddać medal do grawerowania - dokładnie z drugiej. Żeby się tam dostać: znów schody. 
Po 3 godzinach i 51 minutach mój dzielny małżonek zameldował się na mecie - niezły debiut, nie?




Podążamy w kierunku startu - na drugim zdjęciu małżonek z kolegą.





To ja tuż po starcie. 
zdjęcia: Paweł Łuczak



i medal:) 
Na metę wparowałam jako 690, 73 kobieta i 33 w swojej kategorii wiekowej.




- Mamo, chcę wejść na samą górę i usiąść na najwyższym krzesełku
- Dobrze, synku...

sobota, 13 kwietnia 2013

O ambicji ;)

Wyszłam dziś rano pobiegać żeby rozruszać kości przed jutrzejszym biegiem. Poprzednio biegałam w poniedziałek, poza tym słonko tak radośnie od rana świeciło, że grzech nie wyjść.
Po raz pierwszy miałam na sobie krótkie getry i gołą głowę! Wiosna! Na górę asekuracyjnie na długi rękawek miałam założony krótki i było mi za ciepło - a to oznacza, że jutro na bank będę biec w koszulce z krótkim rękawem 
Wyszłam z zamiarem przebiegnięcia nie więcej niż 5 km. Na początku truchtało mi się dobrze. Po dwóch kółeczkach dookoła parku trzecie postanowiłam zrobić dłuższe, aż do ulicy i wrócić do domu. Na tym długim kółku jest taka długa prosta. Na innych blogach biegaczkowych często czytam, że takie odcinki są dla wielu ludzi problemem - że nudne, że najcięższe ze względu na monotonność. A ja na takich odcinkach się wyłączam. Zaczynam myśleć o różnych rzeczach i dystans nie wiadomo kiedy jest już za mną. To wyłączanie ma też drugą stronę: nieświadomie przyspieszam. Tak stało się i teraz. Gdy zegarek wybzyczał mi tempo 5.05, uznałam, że chyba z lekka przegięłam. Za moment mój organizm doszedł do takiego samego wniosku, bo nagle zaczęłam odczuwać nieodpartą chęć zatrzymania się. Próbowałam to zignorować, ale wtedy moje wewnętrzne ja zatakowało kolką. No dobra - kolka to dobry pretekst, żeby stanąć;). Stanęłam, powyginałam się - kolka przeszła, ruszyłam dalej. Ale za chwilę znów zaczęłam toczyć wewnętrzną walkę o zatrzymanie się. 
Walkę przegrałam.
Na początku moje ego porzucało się trochę: cooooo???? Ja nie przebiegnę w ciągu pięciu kilometrów???? Jaaaaaa? No way! (Swoją drogą jeszcze parę miesięcy temu przebiegnięcie 5 km to było dla mnie mistrzostwo świata i taaaki dystans).Ale za chwilę przeprowadziłam błyskawiczny proces myślowy: zarzynać się w trupa mam  jutro, nie dziś. Dziś wyszłam tylko dla rozruszania mięśni i dla nacieszenia się słonkiem. Skoro mój organizm twierdzi, że nie ma ochoty biegać w ciągu, tylko ma kaprys przerywać bieg marszem - to widocznie tak ma być.
Kopnęłam moje ego mocno w dupę i ostatni kilometr po prostu przemarszobiegłam.
Bieganie czasem uczy pokory ;)

piątek, 12 kwietnia 2013

Łódź tuż tuż

W niedzielę jedziemy z mężem do Łodzi. On - wystartować w swoim pierwszym w życiu maratonie, ja pobiec w biegu towarzyszącym na 10 km.
I co? I znowu wiem, że nic nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia jak odpowiadać na pytania mężowskie jak myślę jak mi pójdzie, bo po pierwsze nigdy nie startowałam w zawodach na 10 km. No niby jakąś wskazówką są międzyczasy w Półmaratonie Warszawskim - ale one też od sasa do lasa - bo pierwszą dychę pokonałam ledwo, ledwo mieszcząc się w godzinie, a druga wyszła w 55 minut z groszami. Garmin, a raczej Endomondo podliczyło mnie nawet na 53 minuty.
Ale po drugie - po Półmaratonie  rozłożyłam się z kaszlem, katarem, gorączką 39 stopni. Brałam antybiotyk.  Po chorobie mam za sobą dwa wyjścia na bieganie - pierwsze to był zgon totalny, ledwo nogami przebierałam. Za drugim razem przebierałam trochę szybciej - ale nogi miałam tak ciężkie i biegło mi się tak źle, że skróciłam planowany dystans. Za każdym razem po skończeniu słyszało mnie chyba pół bloku, bo po chorobie mam jeszcze nadreaktywność oskrzeli, więc szłam do mieszkania wykasłując płuca.
W dodatku siły witalne jakoś powoli odzyskuję - na antybiotyku non stop chciało mi się spać i kręciło mi się w głowie. Wczoraj nawet pożaliłam się mężowi, że coś jest nie halo, bo już tyyyle po chorobie jestem a dalej czuję się kiepsko. Mąż szybko mi uzmysłowił mi, że doznałam jakiegoś zakrzywienia czasoprzestrzeni, bo zaledwie 3 dni wcześniej skończyłam antybiotyk. Hm, więc daję jeszcze czas organizmusowi na dojście ze sobą do ładu i składu.
A wracając do Łodzi: mąż siedzi na stronach poświęconych bieganiu, wylicza z tabelek jaki teoretycznie czas może osiągnąć, stresuje się ubraniem, siłami. A ja? A ja stanowię dla siebie jedną wielką niewiadomą:) I cokolwiek się stanie - będzie dobrze, o!

sobota, 6 kwietnia 2013

Ech

Pierwsze wyjście na bieganie po Półmaratonie wypadło bardzo obiecująco. Przebiegłam 8 km i jak na swoje dotychczasowe możliwości zrobiłam to szybko. I jakoś mało się zmęczyłam. 
I już, już czułam jak rosną skrzydła u ramion, już planowałam następne wyjście.
I wtedy sypnęło śniegiem.
A ja w piątkowy przedświąteczny wieczór zaczęłam się czuć jakoś tak niewyraźnie.
Przełożyłam bieganie na sobotni ranek - żeby pokazać figę z makiem tej niespodziewanej zimie - ale nic tego nie wyszło. Figę z makiem pokazał mi mój organizm.
Rano wcale nie czułam się lepiej, wręcz przeciwnie. Czułam się na tyle źle, że jadąc do rodzinnej Łodzi nie zapakowałam żadnych rzeczy do biegania.
Termometr twierdził, że mam 39 stopni i tak w sumie, z przerwami na leki zbijające gorączkę, zostało przez całe święta. Dzieciaki szalały z dziadkami - a ja umierałam pod kocem.
W niedzielę wielkanocną zawitałam u dyżurującego lekarza - dostałam zestaw leków pierwszego rzutu oraz receptę na antybiotyk - jakby się nie polepszało.
Liczyłam na to, że uda mi się wykaraskać - ale  moje samopoczucie zaczęło mi z lekka przypominać to sprzed pół roku. Nie uśmiechało mi się znów przechodzić przez zapalenie płuc: we wtorek powlokłam się do apteki z receptą.
Przeciwko mojej gorączce, kaszlowi,katarowi wytoczyłam ciężkie działa, które szczęśliwie wydają się działać.
Jeszcze za oknami śnieg, jeszcze ciągnie zimnem, ale wszelkie prognozy twierdzą, że już już za chwileczkę zrobi się ...naście stopni. I wreszcie będzie można zrzucić ciężkie ciuchy,zimowe okrycia i rozpocząć prawdziwie wiosenne bieganie! I nawet jeśli osłabiona po chorobie będę to robić w tempie żółwia - walę to! Biegania i wiosny mi trzeba!
Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger