Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspinanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspinanie. Pokaż wszystkie posty

środa, 9 maja 2018

Wiosna u Matki

Wiosna u Matki
Matka biega jest w strasznym niedoczasie i nie ma kiedy na dłużej przy komputerze zasiąść. Ostatnio jakoś ciągle albo w rozjazdach, albo szykuje się do następnego, albo ogarnia po poprzednim. A tu śmignęły i odlatują powoli w niebyt Harpagan (w moim przypadku Harpuś) i majówka, którą spędziłam z mężem i połową dzieci we Włoszech. Szkoda, że tak średnio słonecznych ;)
Wielkimi, naprawdę wielkimi krokami zbliża się maraton w Kopenhadze (to już w ten weekend, aaaaa!) i głupio byłoby łączyć relacje z trzech różnych wydarzeń.  Połączę więc dwie :P

Harpagan. Prawie jak w zegarku dwa razy do roku pojawiamy się na Kaszubach korzystając z gościny dobrych znajomych. I tradycyjnie - ja ruszam z dziećmi na trasę rodzinną, dziesięciokilometrową, a mąż mój usiłuje zdobyć tytuł Harpagana na trasie mieszanej 150. Czyli 50 kim na nogach i setunia na rowerze. Co trzeba zrobić, żeby ten tytuł zdobyć pisałam już w przeszłości, ale wspomnę jeszcze raz: trzeba w limicie czasu zaliczyć wszystkie punkty kontrolne (bo Harpagan jest imprezą na orientację, lata się z mapą generalnie). Nie jest to łatwe, o czym mój mąż przekonał się już trzykrotnie. Tu musi się zagrać wszystko: pogoda, trasa, orientacja w terenie i szybkość. I do tej pory zawsze zdarzało się coś, co decydowało o niepowodzeniu. A to lejący przez całą noc deszcz, który spowalniał i wyziębiał. A to wiatr, który powodował, że jazda na rowerze była mordęgą. A to jakieś błędy w nawigacji. Tym razem zagrało wszystko, Choczewo okazało się szczęśliwe i mój mąż wreszcie uzyskał upragniony tytuł:) A przez te wszystkie edycje moje chłopaki na tyle wciągnęli się w to latanie po lesie, że najstarsi na jesieni zażyczyli sobie ruszyć z tatą na najkrótszą trasę rowerową.
Gdy mój mąż z powodzeniem odhaczał kolejne punkty, my rozpoczynaliśmy kolejne spotkanie z Harpusiem. Tym razem udało nam się nie spóźnić (co ostatnio było normą), numery startowe i karty odebraliśmy o czasie (czujnie nie dałam się wpakować, tak jak pół roku wcześniej do gigant- kolejki dla osób nowozapisujących się). Ruszyliśmy większą grupką, z koleżankami i ich dziećmi, ale w miarę posuwania się, rozdzieliliśmy się i ostatecznie każdy szedł swoim tempem.




Trasa Harpusia wiodła głównie dookoła bardzo malowniczego Jeziora Choczewskiego



Powiem, że chłopaki dziarsko już maszerują. Pamiętam edycję sprzed dwóch lat, kiedy non stop chcieli się zatrzymywać a to na picie, a to na jedzenie - a teraz większość kanapek, które zrobiłam przeniosłam przez całą trasę. Pierwszy raz udało nam się ukończyć Harpusia poniżej 3 godzin (a przypomnę, że na przykład rok wcześniej nie zmieściliśmy się w pięciogodzinnym limicie). To, że chłopaki są coraz starsze i tuptanie przez las idzie nam coraz sprawniej, nawet z wózkiem, to jedno. Ale dużo też zależy od trasy. A ta w tej edycji była mało wymagająca nawigacyjnie, właśnie taka rodzinna. Starszaki ogarniały mapę, całkiem sprawnie nawigując do kolejnych punktów. Do mety dotarliśmy akurat, żeby chwilę później bić brawo wjeżdżającemu na metę Tiborowi :)

powitanie Harpagana :)


I tylko jedno mam znów do zarzucenia orgom: czemu zarzucili dobry zwyczaj wypisywania harpusiom dyplomów od razu na mecie?? Znów naczekaliśmy się na ich odbiór.





Ledwo wróciliśmy do domu z Kaszub, ogarnęliśmy ciuchy do prania, a tu majówka zaczęła się zbliżać wielkimi krokami. Pierwotne plany obejmowały wyjazd ze znajomymi na wspinanie do Włoch. Niestety znajomi w ostatniej chwili musieli wyjazd odwołać. Do tego dołożyły się prognozy pogody, z których wynikało, że najcieplej i najsłoneczniej to będzie w...Warszawie. Wszędzie indziej być raczej mokro łamane przez bardzo mokro. Zostać? Rozczarowane byłoby dziecko nr 1, które miało z nami jechać jako następne w kolejce (tak, od jakiegoś czasy zabieramy dzieciaki na tego typu wypady pojedynczo. I my wtedy lepiej z takiego wyjazdu skorzystamy i dziecko ma rodziców bardziej na wyłączność). Mój mąż chyba by jajko zniósł siedząc w domu, bo też marzył mu się odpoczynek od kieratu pracowo - domowego. Tylko ta pogoda... Burza mózgów była straszna i rozważane były różne kierunki, włącznie z Norwegią. Ostatecznie stanęło na pierwotnie planowanych Włoszech, tylko inny rejon. Prognozy były co prawda średnie, no ale jak mąż chce poczuć włoski klimat w deszczu i uważa, że będzie szczęśliwy - to niech ma ;) Zapakowałam do toreb więcej ciuchów przeciwdeszczowych i dokupiłam Matyldzie w ostatniej chwili kalosze. I ruszyliśmy. W kierunku Arco - miejsca, w którym byliśmy dwa lata wcześniej.

Przerwa w drodze. W dole Innsbruck, przed nami Alpy. Chmury zwiastują deszcz - i tak rzeczywiście było. Arco również przywitało nas deszczem.


Jak było? Cóż... Pogoda w Warszawie była zdecydowanie lepsza :) Ale tragicznie nie było. Mieliśmy jeden dzień naprawdę słoneczny i dwa znośne. Potem pogoda zaczęła się psuć, zaczęły nas wykurzać burze, przelotne opady, aż wreszcie zlewa bez perspektyw na poprawę wykurzyła nas na dobre dzień wcześniej niż planowaliśmy.
Pobiegałam sobie troszeczkę - trochę rozjeżdżając się z moim Planem. Powypadały biegania przez dojazd, który trwał przecież kilkanaście godzin. Jeden trening samowolnie sobie skróciłam  (za to nie było po płaskim i o wiele szybciej niż trener kazał), jedno bieganie wyszło nadprogramowe. Ale to było rodzinne truchtanie, to się nie liczy :)). To wszystko działo się na niecałe dwa tygodnie przed maratonem, właściwie na etapie wchodzenia w tapering - więc mam nadzieję, że za dużo zmiany i samowolki nie namieszały i uda mi się nabiegać wymarzony czas.






Było trochę wspinania - choć najbardziej owspinane wyjechało dziecko nr 1. Tu jednak karty rozdawała Matylda i większość rzeczy było robionych tak, żeby jej było dobrze.


Jezioro Garda

Autoportret wspinaczkowy :))

a tu zostałam "złapana" przez dziecko nr 1








Arco żegnało nas deszczem

Zrobiliśmy sobie też wycieczkę do Wenecji. I po niej - pomimo, że Wenecja jest bardzo malowniczym miastem - wiem jedno: małe miasteczka tak, duże turystyczne metropolie, niekoniecznie. Ilość ludzi na miejscu poraża. A przecież to nie była pełnia sezonu.
Cena za trzy godziny parkowania również porażała ;) 29 euro...
Tak, wiem, na zdjęciach poniżej tłumów aż tak bardzo nie widać, ale to moje celowe zabiegi :)










Tyle w wielkim skrócie ostatnio się u nas działo. Zostawiam Was z widoczkami z Wenecji.
A ja zaczynam stresować się  przed maratonem :)

poniedziałek, 17 lutego 2014

24. Mitja Marató de Barcelona

24. Mitja Marató de Barcelona

Zanim przejdę do samego biegu, zrobię dygresję. I dygresję dygresji ;)
W okolicach Barcelony nie jestem po raz pierwszy. Poprzednim razem zawitaliśmy tu na początku marca dwa lata temu razem z dzieckiem nr 3, wówczas półtoraroczniakiem.  Wylądowaliśmy, mąż zobaczył palmy i oświadczył, że od razu widać, że tu jest ciepło. Wyszliśmy przed terminal i...od razu zaczęliśmy się ubierać, zapinać, szukać czapek. Było może z 5 stopni powyżej zera, a wiatr dodatkowo obniżał temperaturę. To byłoby na tyle, jeśli chodzi o ciepło ;)
Nie zabawiliśmy wtedy w Barcelonie - nasz cel był wspinaczkowy. Z lotniska wsiedliśmy w wynajęty samochód i pojechaliśmy jakieś 100 km dalej najpierw w rejon La Mussara, a potem przenieśliśmy się kawałek dalej odkrywać uroki Siurany.
Nie wiedziałam jak ta La Mussara wygląda. Uznałam, że skoro to Hiszpania - to będzie fajnie. I nie wiedzieć czemu w głowie pojawiła się wizja jakiegoś fajnego, małego miasteczka, otoczonego skałami. Wizja była na tyle fajna - że nie pomyślałam, żeby skonfrontować ją przed wyjazdem zaglądając do netu.
I tak jechałam sobie z mężem, pani Marzenka z GPS-a odliczała kilometry, a dookoła był las. I cały czas był las. I zostało już tylko parę kilometrów - a tu nadal żadnego śladu ludzi - tylko droga i las. "Jesteś u celu" - zakomunikowała pani Marzenka. Zaczęłam się z lekka niepokoić - bo otoczenie nic a nic się nie zmieniło. Mąż skręcił wtedy w jakąś boczną drogę i po paru metrach moim oczom ukazał się pusty placyk i kamienny budynek schroniska. To było tu. Nie było żadnego miasteczka. Był las, było schronisko otwierane dopiero koło siódmej wieczorem. Daleko, daleko w dole było widać wybrzeże. I byliśmy my :).



Po paru dniach samotnego penetrowania okolicznych skał, dołączyliśmy do naszych znajomych i przenieśliśmy się w niższe i cieplejsze okolice Siurany



Tam już miałam moje miasteczko :)

Wróćmy do tematu Barcelony. Wtedy, chcieliśmy na sam koniec wyjazdu Barcelonę trochę pozwiedzać. Zostaliśmy jednak uraczeni opowieściami o kradzieżach, obrobieniu komuś samochodu z całego sprzętu wspinaczkowego, przebiciu opon (przez przypadek tuż za rogiem był zakład wulkanizacyjny). Nie chcieliśmy sprawdzać na ile te opowieści są prawdziwe, a na ile przesadzone. Uznaliśmy, że jeszcze kiedyś tu wrócimy.
I wróciliśmy :)

Tym razem bez żadnego z naszych "ogonów", bez samochodu, sprzętu wspinaczkowego. I tym razem szczęśliwie Barcelona przywitała bardziej przyjazną temperaturą. Celem był start w półmaratonie, a przez resztę pobytu zaplanowanego na tydzień, włóczenie się po mieście.
Okoliczności przedstartowe opisałam w poprzednim wpisie: kiła i mogiła, bakterie, antybiotyki i tak dalej. Przed startem przetruchtałam się raz (to był zresztą pierwszy raz po chorobie). Zrobiłam 4 km w tempie 5:30. To były bardzo męczące 4 km. Było mi źle, ciężko i ogólnie do dupy.
Pod koniec grudnia, gdy dumałam o tym wyjeździe, ambitnie uznałam, że chcę pobiec między 1:42 a 1:45.
Nie mam długiego stażu biegowego, robię to regularnie od listopada 2012. Do tej pory startowałam dwa razy na dystansie półmaratońskim. W Warszawie zadebiutowałam z czasem 1:58, miesiąc później pobiegłam w Budapeszcie 1:55.  Tak więc plany były wyśrubowane - ale z drugiej strony od tamtej pory zrobiłam spore postępy, więc uznałam, że jak trochę zacisnę zęby, popracuję - to dam radę.
Z planów wyszło to co wyszło, głównie chorowanie, więc ambitne plany odłożyłam na kiedy indziej:) Uznałam, że jak pobiegnę w okolicach 1:50 - to będę skakać do góry z radości. Ale równie dobrze mój organizm mógł się zbuntować, pokazać mi środkowy palec. Dlatego nie spinałam się specjalnie, uznałam, że co wyjdzie - to wyjdzie.

W okolice startu musieliśmy udać się dość wcześnie, bo nie mieliśmy odebranych numerów startowych. Sam start był zaplanowany na 8.45
Szliśmy po ciemku jeszcze przez ciche, uśpione jeszcze miasto. Im bliżej byliśmy teoretycznie miejsca odbioru pakietów, tym bardziej małżonek się denerwował. Nie widzieliśmy żadnych biegaczy. Ani jednej osoby. Gdyby nie to, że w hotelu na dole spotkaliśmy szykujące się osoby, na poważnie zaczęlibyśmy się zastanawiać czy nie pomyliliśmy dat. Została jeszcze ewentualność, że zabłądziliśmy - ale szczęśliwie dotarliśmy w dobre miejsce.
Większość osób odebrało numery wcześniej i nie potrzebowało tak wcześnie przychodzić. Na początku było nas może z kilkanaście osób, ale z każdą chwilą ludzi, przybywało, przybywało i przybywało.

na początku było pusto...


a potem ludzi zaczynało przybywać...

...i przybywać...

Oddaliśmy rzeczy do depozytu i poszliśmy w kierunku startu. Ooo - teraz to już dookoła były prawdziwe tłumy! Z każdej strony biegacze - młodzi, starsi, kolorowe ubrania, koszulki klubowe, koszulki z innych biegów, gwar, hałas, zapach maści rozgrzewających. Ta jedyna, niepowtarzalna atmosfera imprez biegowych.
Po imionach na numerach startowych wśród Jesusów, Juanów Carlosów wypatrzyliśmy swojsko brzmiącego Przemysława i Bartosza (na trasie spotkałam jeszcze dwie dziewczyny Polki, w sumie startujących rodaków było 95).
Wchodzimy do naszej strefy startowej. Tibor się śmieje, że husaria idzie. Rzeczywiście - pacemakerzy nie mają baloników, tylko przypięte do pleców chorągiewki.  Wreszcie odliczanie i start. Na razie grup biegnących szybciej od nas. Za każdym razem wystrzeliwane jest w górę konfetti w kolorze startującej strefy. Wreszcie i my. W powietrzu i dookoła nóg wirują różnokolorowe krążki bibuły. Tup, tup, tup, tup - słychać stukot o asfalt tysięcy butów.
Widzę oznaczenie pierwszego kilometra, Garmin bzyczy mi na ręku. Zerkam. Cooo? Jaki stan uśpienia?? Fuck! Powtórzyłam numer z Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego. Za długo przytrzymałam guzik  i zegarek zaraz po włączeniu zastopowałam. Naprawiam swój błąd- ale jego wskazania mają już znaczenie drugorzędne. Potem okazało się, że nie było tego złego - najpierw zegarek mi bzyczał kolejny kilometr, a za moment ukazywało się oznaczenie organizatorów, a ja się cieszyłam, że tak naprawdę jestem kilometr dalej :)
Jak mi się biegło? Dobrze mi się biegło. Tempo było dla mnie zaskoczeniem na plus, bo myślałam, że będę przebierać wolniej nogami. Jak widać adrenalina, atmosfera zawodów robią swoje.
Miasto - prześliczne. Bieg puszczono głównie szerokimi, dużymi ulicami. Biegacze nie przeszkadzali sobie. Mogłam rozglądać się do woli, podziwiać kamienice, upajać się widokiem palm, wsłuchiwać się w okrzyki kibiców, szczerzyć  do licznych zespołów bębniarskich zagrzewających biegaczy do walki (Stwierdzam, że takie bębny to najlepszy doping. Ten rytmiczne bum,bum,bum, często wzmacniane przez kamienice, ach nogi same rwą się do biegu!) Niestety mniej więcej od połowy dystansu moje myśli coraz częściej zaprzątała myśl o toalecie. Przytulnej, czyściutkiej. I koniecznie z papierem toaletowym :P. 
Pięć kilometrów przed metą chcę przyspieszyć. Czuję coś dziwnego w prawej łydce. Boli. Tego mi jeszcze brakowało: skurczu. Próbuję jakoś inaczej stawiać nogę - ale średnio pomaga, poza tym, że mocniej czuję, że mięsień mam twardy. Teoretycznie powinnam się zatrzymać i rozciągnąć - ale po kilkunastu kilometrach w nogach nie będę pewnie w stanie powrócić do rytmu. Zwalniam trochę i proszę moją nogę, żeby się nie wygłupiała.
Ostatnie kilometry to majstersztyk organizatorów. Od 18 kilometra trasa zbliża się do morza - pięknie to wygląda. A potem zakręt, z górki.Szeroka aleja, po obu stronach palmy. A daleko przed oczami w całej okazałości Sagrada Familia. Ciary przechodzą po plecach. Jeszcze ostatni zakręt, dookoła drą się kibice. Już widać bramki, metę, pędzę. Pal diabli noga - musi wytrzymać! Jest meta!
Wyłączam zegarek - ale nic mi po nim. Zarejestrował 20,4 km z czasem 1:43. Chyba się zmieściłam w 1:50, ale muszę poczekać na oficjalne wyniki. Znajduję się z mężem i idziemy razem z tłumem. Znaczy ja tak trochę koślawo idę - bo prawa noga dalej daje popalić. Muszę ją jak najszybciej rozciągnąć. Oddajemy chipy, dostajemy wodę, izotonik. Bierzemy mandarynki (potwornie kwaśne, mordę na lewo wykręcają), medale. Drepczemy w kierunku depozytów wymieniając wrażenia. 
Wracamy do hotelu. Spełniam moje marzenie z biegu;), a potem korzystam z rozpusty pod postacią wanny i...zasypiam w niej. Budzi mnie jeden z piękniejszych dźwięków dochodzący z pokoju : odgłos otwieranych czipsów :)
Padam na łóżku - kilka kęsów obrzydliwie niezdrowych i przepysznych krążków. Znów zasypiam. Chyba się zmęczyłam tym biegiem ;)

Po południu sprawdzamy wyniki: mój czas 1:48:55. Kurka, nieźle! Po takim chorowaniu, przerwie, na antybiotyku, robię życiówkę poprawiając się o 7 minut. Mąż nastukał 1:38:39 - i to też jest jego życiówka.
Przybiegłam jako 6201 osoba. Prawie równo w połowie stawki - bo startowało 12 tysięcy osób z groszami. 280 w swojej kategorii wiekowej.

Zadowolona jestem podwójnie. Z biegu w ogóle. Fajnie pobiec w tak ładnym miejscu. Polecam. No i co tu dużo kryć- z czasu również jestem zadowolona. To taki miły bonus.

A od jutra zaczynamy łażenie po Barcelonie. Pewnie w ciągu paru dni uzupełnię ten wpis o zdjęcia z miasta.








czwartek, 8 sierpnia 2013

Lato

Lato
Wymęczona długą zimą, nie mogłam doczekać się lata - ach, wydawało mi się, że to taka fantastyczna pora na bieganie - ciepełko, zieleń.
Tak to jest jak człowiek ma niewielki staż i jeszcze żadnego lata za sobą związanego z bieganiem.
W tej chwili patrzę  na termometr. W cieniu pokazuje 32 stopnie. Chyba nie chcę wiedzieć ile jest w słońcu. O siódmej rano było niewiele chłodniej. Wieczór również nie przynosi ulgi - przedwczoraj koło 21 miałam wrażenie, jakby przedzierała się przez gęstą zupę. Wczoraj mój mąż skrócił bieganie o połowę. Po 5 km wrócił do domu.  Bieganie w takiej temperaturze jest zdecydowanie mało komfortowe. A jak jeszcze dojdzie do tego moja mała kompatybilność z paskiem na czujnik tętna...




Poza tym nie tylko bieganiem żyjemy - gdzieś tam przewija się rower, wspinanie, są dzieciaki.
I zamiast robić weekendowe wybieganie, pakujemy szpej, zgarniamy po drodze kolegę i jedziemy w Jurę







Albo pakujemy się w auto i jedziemy na dwa dni pobawić się w wielkiej piaskownicy :P





Albo jedziemy na motocyklach na Węgry




No właśnie. Motocykl.

W sobotę raniutko wsiadam jako "plecak" na motór męża i ruszamy w kierunku Norwegii, a konkretnie Nordkappu. Musimy się zmieścić w dwóch tygodniach - potem pojawiają się takie komplikacje jak koniec urlopu mojego męża i moich rodziców, którzy przygarną nam dzieciaki, początek roku szkolnego i takie tam ;).
Maraton Warszawski już pod koniec września. Czasu coraz mniej i raczej nie należałoby robić sobie dwutygodniowej przerwy. Po długim zastanawianiu się, wstępnym pakowaniu (nie tak łatwo spakować rzeczy dla dwóch osób w kufry, pamiętając jeszcze, że nie można przekroczyć nośności motocykla), upchnęliśmy buty do biegania. Tak łatwo się nie damy - i zamierzamy przywieźć parę tracków z Norwegii.

Generalnie  krystalizuje nam  się wizja, żeby na przyszłość nie pakować się w żadne jesienne maratony. Lato to nie jest dobry czas na przygotowania - lepiej celować w jakieś wiosenne biegi.

A na razie... cóż. Trzymajcie kciuki, żebyśmy osiągnęli cel naszej podróży i żebyśmy cali i zdrowi wrócili z powrotem.


fot. Wikipedia

poniedziałek, 6 maja 2013

Provence-Alpes-Côte d'Azur

Provence-Alpes-Côte d'Azur
Oprócz biegania, które wciągnęło mnie na jesieni, zdarza mi się również wspinać i jeździć na rowerze.
Jeszcze w zeszłym roku został wstępnie zaplanowany wyjazd wspinaczkowy w przepiękny rejon na południu Francji: Les Calanques.
Zimą trwały pertraktacje z babciami na temat opieki nad naszymi aniołkami ;). Udało się: moi rodzice zgodzili się zaopiekować szarańczą w weekend majowy. Ekipa została zmontowana i ruszyliśmy ponad 2 tysiące km ku południowej Francji. W bagażach, oprócz sprzętu wspinaczkowego wiozłam z mężem  buty do biegania. Track z Lazurowego Wybrzeża? Takiej okazji nie można było przepuścić!




Bieganie nr 1

Pogoda przez pierwsze dni nas nie rozpieszczała - złośliwy front usadowił się na południu Europy zalewając strugami wody i nas. Udało nam się wepchnąć pomiędzy jedną a drugą zlewą i ruszyłam z mężem i kolegą (w pięcioosobowej ekipie były nas trzy biegające osoby) na rekonesansowy truchcik dookoła miasteczka Cassis. Trucht okazał się i malowniczy - ach, to Morze Śródziemne, ach te skały w oddali, ach te malownicze uliczki - i pouczający - bo teren zdecydowanie nie należał do płaskich.
Camping, z którego ruszyliśmy góruje nad miasteczkiem - w dół biegło się fajnie. Ale nic w przyrodzie nie ginie - po przeleceniu przez centrum Cassis, trzeba było wrócić. A powrót był zdecydowanie trudniejszy i moje płuca w pewnym momencie po prostu odmówiły współpracy.







 Bieganie nr 2

 Tym razem postanowiliśmy ruszyć wzdłuż drogi idącej bardziej górą.. Był ranek, dzień powszedni, więc niestety był ruch, ludzie jechali do pracy do pobliskiej Marsylii.
Było na szczęście bardzo ładnie wydzielone pobocze, z góry rozpościerał się wspaniały widok na morze i wapienne skały, a południowa roślinność rekompensowała niedogodności wynikające z przejeżdżających samochodów.
Było bardziej płasko niż poprzednio, ale droga wiodła cały czas lekko pod górkę.
Na koniec skręciliśmy w kamienistą ścieżkę wiodącą na pobliski pagórek. Chwila odpoczynku - a potem w nagrodę w dół. Dzięki temu mogłam trochę zobaczyć jak to jest biec  w tempie, którego w życiu nie byłabym w stanie utrzymać w płaskim terenie.
 Pogoda zrobiła nam po drodze psikusa i sprawiła mały prysznic - ale to były fajne, chłodzące spocone ciało krople deszczu.




Jeśli ktoś zerknie na wykresy endomodno, być może zwróci uwagę na nagle urywającą się kreskę tętna.  Takie są efekty, gdy kupuje się zegarki tej samej firmy ;) Zamieniliśmy z mężem niechcący czujniki tętna. Dopóki biegliśmy koło siebie - nie było problemu - tylko zegarki zbierały dane drugiej osoby. Ale gdy mój małżonek wypruł na koniec do przodu - zasięg się skończył :)



Bieganie nr 3

Najdłuższe i najfajniejsze. I najlepiej udokumentowane, bo wzięłam ze sobą aparat.
Tym razem postanowiliśmy podjechać kawałek autem, a następnie ruszyć ścieżką, którą wypatrzyliśmy z samochodu dzień wcześniej.
Zaczęło się nieźle, ale po paru minutach okazało się, że chyba zabłądziliśmy. Krótkie zastanawianie się - i powrót do rozwidlenia, na którym źle skręciliśmy.

Gdzie my, k...a jesteśmy ???

A potem... było pięknie. Kamienista ścieżka zamieniła się w wąską nieuczęszczaną wąską asfaltówkę prowadzącą owszem pod górkę, czasem dość stromą, ale w tak cudnych okolicznościach przyrody, że chciało się biec i biec i biec.
Okazało się, że mniej więcej w tym samym czasie na trening wyruszyli żołnierze (i jedna żołnierka) stacjonujący w okolicy. Cóż - być dopingowaną przez połowę jednostki - bezcenne :))).
Nie będę pisać - niech zdjęcia pokażą uroki tego biegu:







Zielona koszulka to kolega Piotrek, niebieska koszulka - mąż dzielnie kręcący filmiki i  fotografujący nas na trasie.
A, właśnie: filmiki!













To był trochę szalony dzień,  bo po zrobieniu ponad 10 km, pojechaliśmy się wspinać na wielowyciągową drogę - cudną,  Startującą prawie z poziomu morza.
Wieczorem nie wiadomo było do czego bardziej śmiała nam się japa: do biegowego poranka czy do wspinu z turkusowym morzem pod nogami.






I na koniec:



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger