sobota, 28 listopada 2015

Are you crazy?

Are you crazy?
Pod tym względem jestem z moim mężem zgodna. Lubimy ciepło, pyszne sery, tanie, dobre wino,  kawę i chrupiącą bagietkę na śniadanie. Lubimy szum ciepłego morza, zapach rozgrzanych słońcem dzikich ziół, dźwięk cykad. Tak....w kraju, który to oferuje moglibyśmy się osiedlić...W takim kraju moglibyśmy spędzać dłuższe i krótsze urlopy...

I właśnie dlatego po raz kolejny wygnało nas tam. Do kraju, w którym w zimowe dni słońce wita na bardzo krótko. Do kraju, gdzie przyroda jest piękna - ale też surowa i wymagająca. Do kraju, gdzie normalnym jest opad śniegu w środku czerwca. Właśnie dlatego w drugiej połowie listopada znaleźliśmy się tam. W kraju, który skradł nam nasze serca, w Norwegii.







Że nielogiczne? Cóż... człowiek to istota przedziwna. Lubiąca się umartwiać, utrudniać sobie życie. Sprawdzać jak daleko jest w stanie wyjść poza swoją strefę komfortu. Ma być łatwo i banalnie? Nuuudy, panie! Trzeba pojechać tam, gdzie zimny wiatr przenika przez wszystkie warstwy ubrań, gdzie deszcz albo śnieg zacina w twarz.

I gdzie człowiek z zachwytu ma ochotę krzyczeć.

21 listopada, z plecakami, władowaliśmy się do samolotu lecącego do Stavanger.
Samo miasto, choć urocze, nie było naszym głównym celem. Kilkanaście kilometrów dalej znajdował się Lysefjord, a nad nim jedna z większych atrakcji Norwegii - klif Preikestolen.
Decyzję co mieliśmy robić po dotarciu do niego, zostawiliśmy na później, uzależniając ją od dotychczasowego tempa marszu, pogody i chęci.
Pomysłów było kilka. Jeden: przejść do samego końca fiordu (42 km), tam, w wiosce Lysebotn, złapać prom, którym mieliśmy wydostać się do cywilizacji. Drugi - promem przedostać się na drugą stronę fiordu, uderzyć na szczyt Kjerag, wznoszący się na ponad 1000 metrów nad poziom morza i zobaczyć kolejną znaną atrakcję, kamień zaklinowany między dwiema skałami - Kjeragbolten. Trzeci - nie ryzykować, nie zapuszczać się tak daleko, bo jeśli prom nie przypłynie - będziemy w czarnej dupie. Bo innego sposobu, żeby się z końca fiordu wydostać w kierunku lotniska, właściwie nie ma.
Nad tym jednak na serio zaczęliśmy dumać dwa dni później. Na razie upajając się słonkiem, błękitnym niebem i zakładając na siebie kolejne warstwy ubrań (zimno, cholercia!) przy pomocy promu i autobusu kierowaliśmy się w stronę szlaku turystycznego prowadzącego do Preikestolen.

Tego dnia oczywiście tam nie dotarliśmy. Listopadowe dni w Norwegii są dość krótkie (wschód słońca koło 8.30, zachód o 16). Maszerując dotarliśmy tak daleko jak się dało, a następnie rozbiliśmy namiot. Też tam gdzie się dało:)
To jest w Norwegii fajne. Rozbić namiot  na jedną noc wolno praktycznie wszędzie, o ile jest gdzie.







Budzik zadzwonił tak jakoś w środku nocy. Tak naprawdę była siódma rano - ale do wschodu słońca była jeszcze ponad godzina. Pomimo puchowych śpiworów, kurtek, nie powiem, żeby ta noc była dla nas szczytem komfortu. Gdy zapaliłam czołówkę, sypialka zalśniła milionem lodowych igieł, Taaaa... Chciałaś babo przygodę - to masz :)
Potem było jeszcze zabawniej, gdy okazało się, że woda mineralna w butelce tak jakby zmieniła stan skupienia. To, że coś z niej wytrzęśliśmy do menażki, zawdzięczaliśmy omyłkowemu zakupowi wody gazowanej. Bez gazu przez noc zamarzłaby na kamień. Torebka po herbacie nie wyciągnięta od razu, przymarzła do menażki w ciągu dziesięciu minut. Sok jabłkowy w drugiej butelce również powoli zamieniał się w kruszon, co spowodowało u nas przypływ czarnego humoru: "mam ochotę przegryźć trochę tego pysznego soku" albo "jak fajnie ta woda szura w butelce" :)
Oczywiście posiadamy ogólnie taki wynalazek jak termos. I przez te wszystkie dni zastanawiałam się jakim cudem zrezygnowaliśmy z jego zabrania? Chyba mieliśmy wizję, że jakby co, to zatrzymamy się, odpalimy maszynkę i zrobimy gorącą herbatę w kubku.
W rzeczywistości nie było czasu na takie długie postoje. Dzień był krótki, plan mieliśmy dość ambitny i po prostu darliśmy do przodu.

Wróćmy jednak do poranka dnia drugiego, gdy po próbach oderwania przymarzniętej torebki herbaty (niepowodzenie), strząśnięciu szronu z namiotu, spakowaniu się, z lekka zesztywniali z zimna ruszyliśmy przed siebie.
Pogoda dalej nam dopisywała, choć wiedzieliśmy, że to ostatni taki dzień. Zeszliśmy z szosy na główny szlak i omijając liczne zamarznięte kałuże, strumyczki, strużki, robiąc w locie zdjęcia, szliśmy ku Preikestolen.






Przez moment łudziliśmy się, że o tej porze roku będziemy jednymi turystami. Klif  stanowi jednak atrakcję przez cały rok. Szczęśliwie nie tak dużą jak latem (widziałam zdjęcia, na których była ilość osób spokojnie podchodząca pod setkę, jak nie więcej). Gdy doszliśmy,oprócz nas było kilkanaście osób.













Co dalej? Dalej mieliśmy zejść w dół i idąc wzdłuż fiordu, po 10 kilometrach  dotrzeć do Bakken Gård. To farma, o tej porze roku zamknięta, na terenie której znajdowała się drewniana chata otwarta przez cały rok dla turystów. W niej,  za niewielką opłatą (pieniądze wrzuca się do specjalnej skrzynki) można było się przespać. Do przejścia niby nie było daleko. Ale pamiętając o krótkim dniu (a było już po dwunastej), o plecakach, z którymi szło się po prostu wolniej - trzeba było się spieszyć.






O ile na szlaku do Preikestolen mijaliśmy się z innymi ludźmi, tak po zejściu z niego dość szybko zrozumieliśmy, że jesteśmy zupełnie sami.
Szlak był bardzo urozmaicony. Były fragmenty leśne, wśród drzew obrośniętych grubą warstwą porostów, kamieni zielonych od mchu. Były momenty, gdzie maszerowaliśmy wzdłuż górskich jeziorek. Były też fragmenty idące płaskowyżem, gdzie drałowaliśmy po płaskich, wielkich głazach. To ostatnie miało już miejsce, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. Nie wiedziałam, że światło może być tak ciepłe i tak czerwone. Zbocza otaczające fiord były mocno oblodzone, niebieskawe w odcieniu. Gdy padało na nie zachodzące słońce, skały przybierały fioletowy odcień.
Zachodzące słońce. Wschodzący księżyc. Skały. Ciągnący się aż po horyzont fiord. Zimno. Pustka. Pięknie.




Cały nasz marsz mocno spowalniał lód. Cóż, Norwegia wodą stoi. Jeziorek, rzeczek, strumieni, strumyków, strużek było tutaj mnóstwo. Przy minusowej temperaturze większość z tego zamarzła. Trzeba było bardzo uważać, bo nadepniecie na oblodzony fragment nawet małym fragmentem buta, od razu powodowało utratę przyczepności. Czasami trzeba było obchodzić całe lodowe pola. Jak się potem okazało był to mały pikuś w porównaniu z tym co się działo dzień później.

Ale nie uprzedzajmy wypadków. Na razie rozkoszujemy się zachodem słońca i stresujemy, że nie zdążymy przed zapadnięciem ciemności.
I nie zdążyliśmy :)
Szczęśliwie zeszliśmy już sporo w dół. Szczęśliwie ostatni fragment szlaku był oznaczony nie tak jak poprzednio, na kamieniach, tylko pachołkami, które w świetle czołówek było łatwiej wypatrywać. Dość szybko okazało się czemu tak. Otóż ostatni fragment szlaku prowadził przez mocno podmokły teren. Podmokły i nie do końca zamarznięty. Trzeba było przechodzić po przerzuconych dechach. Chwilami deski były mocno zanurzone w wodzie, jednak próba przejścia obok, szybko kończyła się powrotem na podtopiony szlak. Niewinnie wyglądające kępy traw nie oferowały żadnego oparcia i człowiek zapadał się w wodzie jeszcze głębiej. Biedny był Tibor z butami przed kostkę - dość szybko woda nalała mu się górą.
W totalnych ciemnościach dotarliśmy do chaty. Była rzeczywiście otwarta. W środku proste łózka, materace, kuchenka z gazem, obok sławojka. Znaleźliśmy nawet świece - więc była kolacja przy świecach. W menu zupa inspirowana kuchnią koreańską i podwieczorek w stylu angielskim. Czyli zupka chińska, herbata i ciastka :)




Rano zrobiliśmy małą burzę mózgów co dalej. Ostatecznie zwyciężyła opcja, że pchamy się na sam koniec fiordu. Plan był ambitny, bo to oznaczało, że musimy przejść ponad 30 kilometrów. Na szczęście ostatnie 12 kilometrów to była asfaltowa droga - taką można spokojnie iść z czołówkami po ciemku. Trzeba się było na nią tylko dostać przed zapadnięciem zmroku. Dodatkową niewiadomą była aura. Wiedzieliśmy, że po południu pogoda ma się zdecydowanie popsuć. Jednym słowem trzeba było wyciągać nogi.
Na początku było spoko. Niebo zachmurzone, ale sucho. Atrakcji wizualnych dostarczał nam szlak, który zszedł tak blisko nad fiord, że bliżej się nie dało. Następnie krótki fragment drogą i znów weszliśmy na szlak, który w tej części był szeroką, wydeptana, polną drogą. Niby lajcik. Gdyby nie to, że droga była nie mniej oblodzona niż dzień wcześniej skały. I gdyby nie to, że lód zaczął przykrywać coraz bardziej padający śnieg...










Warstwa śniegu powodowała, że pola lodu co i rusz nas zaskakiwały. W najlepszym razie kończyło się na poślizgu, o wiele częściej wywijaliśmy po prostu kozły.
Gdy już jako tako opanowaliśmy chodzenie, nauczyliśmy się w miarę rozpoznawać gdzie może kryć się lodowa pułapka, trasa weszła na wyższy level. Skończyła się droga.
Teraz sami musieliśmy wypatrywać, którędy wiedzie nasza trasa. Co bardziej uważni czytelnicy pewnie zauważyli na niektórych zdjęciach czerwone literki T wymalowane na kamieniach. To norweskie oznaczenie szlaku.
No właśnie. Na kamieniach. Może to oznaczenie sprawdza się latem, ale gdy pada śnieg - już średnio.
Co prawda kierunek był nam znany  i sprawę ułatwiały rozmieszczone wzdłuż trasy słupy wysokiego napięcia. Oznaczeń szlaku nie można było jednak ignorować i iść "na szagę". Cały teren doliny był mocno podmokły, z masą kałuż, jeziorek i niezliczonej ilości cieków wodnych. No i w ilościach strasznych lodu. To wszystko przykryte cienką warstwą śniegu. Na szczęście od czasu do czasu zamiast malunku na kamieniu, oznaczano czerwoną farbą drzewo. Od czasu do czasu stawiano charakterystyczne kopczyki z kamieni. Zdarzały się też pachołki - choć te zwiastowały zwiększenie ilości wody w podłożu.
 Nasze tempo drastycznie spadło. Gubiliśmy się, przewracaliśmy, szukaliśmy przejść przez strumyki i rzeczki, obchodziliśmy pola lodowe.
Niby nic strasznego się nie działo. Byliśmy ciepło ubrani, mieliśmy jedzenie, kuchenkę. Towarzyszące nam cały czas słupy dawały jakieś tam poczucie cywilizacji. Z drugiej strony byliśmy w totalnej głuszy, sami. O tej porze roku tym szlakiem nikt nie chodził. Zaczęła się walka z czasem, bo nie wyobrażałam sobie dalszej wędrówki po ciemku. Jak w świetle czołówki przechodzić przez lodospad? Jak po ciemku ocenić głębokość strumienia, znaleźć przejście przez lód?  Jak wreszcie w coraz bardziej zasypującym szlak śniegu odnaleźć właściwą drogę?









Widzicie na zdjęciu niżej cienką ścieżynkę wijącą się do góry? Musieliśmy zejść na dno doliny i wdrapać się po niej. Tam, u góry dochodziła do upragnionej szosy. Zdjęcie było zrobione o godzinie 15.40. Za dwadzieścia minut miało zacząć się ściemniać. Jak długa była jeszcze przed nami droga widać na kolejnym zdjęciu, zrobionym bez zooma.







Szczęśliwie zachód słońca nie oznaczał od razu totalnej ciemnicy, jeszcze z dobrą godzinę trwał zmierzch. To nas uratowało - udało się zejść do doliny i bijąc jakieś  rekordy prędkości wdrapaliśmy się pod górę. Ale udało się. Dotarliśmy do drogi i zaczęliśmy schodzić w dół, do Lysebotn.







W swojej naiwności sądziliśmy, że uda nam się może znaleźć jakiś sklep, nie mówiąc już o campingu czy innym przybytku do spania.
I gdy tak dziarsko maszerowaliśmy z coraz większą radością obserwując zbliżające się światła zwiastujące powrót cywilizacji, zatrzymał się obok nas quad. Na quadzie siedział Norweg i patrząc się na nas jak na zjawy spytał się co my tu do licha robimy. Na nasze tłumaczenia, że szukamy noclegu i że właśnie schodzimy z gór, zareagował jeszcze większym zdziwieniem. Hm. Zaczęliśmy sobie zdawać, że to co zrobiliśmy chyba  nie do końca było normalne.
Okazało się, że żadnego sklepu tu nie ma, camping jest o tej porze roku nieczynny, a nasz rozmówca jest jedną z pięciu na stałe mieszkających tu osób. Zaproponował nam nocleg za opłatą, a my po przeliczeniu naszych finansów przyjęliśmy propozycję.
I tak poznaliśmy Johana, ogrodnika- złotą rączkę, pracującego w Stavanger.
Dzięki temu nieoczekiwanemu spotkaniu nie dosyć, że mogliśmy zmyć  z siebie trzydniowy brud, że mogliśmy przespać się pod kołdrą, w ciepełku, to jeszcze zostaliśmy następnego dnia rano zawiezieni na prom i dostarczeni do Stavanger (sami tłuklibyśmy się dwoma autobusami). Norweg przechował również nasze bagaże, pożyczył swój mały plecak na czas włóczenia się po mieście, a wieczorem odwiózł na lotnisko.
Podczas naszej bytności z Johanem dwa razy spotykaliśmy jego znajomych. Gdy ten tłumaczył co my za jedni, że znalazł nas na drodze i skąd przyszliśmy, każdy wybałuszał na nas oczy, włącznie z tytułowym "are you crazy?"
Hm. Zdecydowanie to co zrobiliśmy nie było normalne :)

Przez te trzy dni przeszliśmy w sumie ponad 70 km, większość klucząc szlakami turystycznymi wśród skał, lodu i wody. Mieliśmy niezłego farta idealnie wpasowując się w okno pogodowe. Stavanger żegnało nas ulewnym deszczem; w górach na pewno dalej sypał śnieg.
Gdyby zamiast śniegu padał nam deszcz - nie przeszlibyśmy do Lysebotn. Wszystko, każdy kamień pewnie by pokrywał lód. Gdyby śnieg zaczął padać o jeden dzień wcześniej - też byśmy nie przeszli. Nie znaleźlibyśmy szlaku.
Norwegia przez te trzy dni pokazała nam kilka twarzy i każda miała swój urok.
Jak zwykle po tego typu eskapadach, przez pierwsze dni nie mogliśmy się odnaleźć w mieście. Było zbyt duże, zbyt hałaśliwe, brudne i kanciaste. Raził widok z okna pełen szaro burych bloków. Przed oczami przewijały się obrazy pełne przestrzeni i ciszy.
Norwegio, tęsknimy.



.

środa, 18 listopada 2015

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości
Sezon startowy w tym roku uważam za zamknięty! Zamknęłam go Biegiem Niepodległości, jak pewnie wiele osób.
W momencie zapisywania się na niego (zrobiłam deal z małżonkiem: ja startuję 11 listopada, on - w Mikołajki) nawet pałętało mi się po głowie, że może siłą rozpędu z całego sezonu wykrzesam siły na jakąś malusieńką życiówkę. Ot, tyle, żeby chociaż ten ogonek sekundowy uciąć z mojego najlepszego wyniku na dychę (46:01). Wybieganego zresztą na tym samym biegu dwa lata temu.
Jakiekolwiek szanse pogrzebałam wyrypą rowerową. No nie da się przejechać w trzy dni 280 kilometrów i po 24 godzinach przerwy świeżutkim jak szczypiorek pomknąć dziesięć kilometrów. Dziwne, nie?
W sumie to i tak dobrze, że nie wyszedł nam pierwotny plan: ponad 500 km w cztery dni :P

Tak więc stając na starcie Biegu Niepodległości większych nadziei sobie nie robiłam. W udach miałam potworne zakwasy. Widać było, że  sprawę będzie też utrudniał wiatr, w tym dniu w porywach dość silnie wiejący.
Żalu jakiegoś czułam. Z tegorocznego sezonu jestem bardzo, bardzo zadowolona. Jazda po Roztoczu było fajną przygodą i na pewno bym z tego nie zrezygnowała.
Poza tym Bieg Niepodległości biegnie się nie tylko dla życiówek. Tylko tutaj ma się okazję być częścią wielkiej, biegowej biało- czerwonej flagi. Tylko tu można usłyszeć z kilku tysięcy gardeł Mazurek Dąbrowskiego.
Na aferę związaną z grafiką na koszulkach litościwie spuszczę zasłonę milczenia. W końcu to 11 listopada.

Ruszyłam w trzeciej fali. Na drewnianych nogach. Szczęśliwie te, pomimo zmęczenia,  po kilometrze w miarę załapały czego od nich wymagam.
W porównaniu z biegiem sprzed dwóch lat dało się odczuć większą liczbę biegaczy- co chwilę musiałam zmieniać rytm kroków, żeby kogoś wyminąć albo na kogoś nie wpaść.
Zezowałam oczywiście na Garmina co mi tam wychodzi z tempa. Niestety rumakowanie skończyło się po trzecim kilometrze. Zegarek oświadczył, że zgubił satelity. Nie odnalazł ich już do końca - tak więc resztę dystansu biegłam na totalnego czuja. Jak się potem okazało znalezienie czujnika tętna w tym dniu też Gacka przerosło. Znaczy w końcu wybzyczał mi, że odnalazł. 10 minut po przekroczeniu linii mety :)






Po zawrotce na piątym kilometrze. zgodnie z przewidywaniami,  zmorą stał się wiatr wiejący teraz w absolutnie złym kierunku. Starałam się za bardzo nie myśleć o flagach na latarniach, które powiewając, bezlitośnie wskazywały, że biegnę po wiatr. Starałam się chować za plecami innych biegaczy, ale nie biegło mi się za dobrze.
Pod koniec wypatrzyłam moich chłopaków stojących na poboczu (w tamtą stronę rodzinkę przegapiłam, teraz gdy stawka się trochę rozciągnęła, udało się w porę ich spostrzec), przybiłam piąteczki i przy dopingu dzieci (maaaama! maaamaaa! maaamaaa!) i męża (dajesz, Aga!) pobiegłam ku mecie. Pamiętam tylko plecy dziewczyny przede mną i myśl w głowie, że pie..dolę, nie gonię. A potem zmieniłam zdanie i tuż przed samą metą ją wyprzedziłam:)
Zegarek szczęśliwie czas mi zmierzył. 46:10. Jak na moje zmęczenie i warunki - mega.
Szybko odebrałam medal i poszłam w kierunku miejsca, w którym umówiłam się z rodziną. Tibor miał moje ubranie i kurtkę. To nie był najzimniejszy dzień jak na listopad, ale wiatr i przelotny deszczyk skutecznie wychładzały - a jak byłam ubrana na bieg, widać na zdjęciu powyżej.
Następne 40 minut spędziłam czekając i marznąc :) Na szczęście obok była knajpa, do której wskakiwałam, żeby się ogrzać. Musiałam wyglądać dość żałośnie, bo mi nawet koc zaproponowano:) Próbowałam z pożyczonego telefonu ściągnąć małżonka, ale nic to nie dało. Pewnie w gwarze i hałasie nie słyszał dzwonka.
Szczęśliwie w końcu doczekałam się chłopaków, a wraz z nimi upragnionych ubrań.







Chwilowo nie biegam. Muszę się trochę zresetować jednak. Co nie znaczy, że nic się nie będzie u mnie działo. Będzie, będzie - już pod koniec tygodnia mamy zamiar zafundować sobie (znaczy mąż ze mną) następną przygodę. I mam nadzieję, że przywiozę zdjęcia powodujące opad szczęki :)



środa, 11 listopada 2015

Wyrypa 3.0 od Rzeszowa do Jarosławia

Wyrypa 3.0 od Rzeszowa do Jarosławia
Droga do Leżajska minęła bez żadnych przygód. Licznych przystanków i zastanawiania się nad mapą czy jedziemy dobrze i gdzie w ogóle jedziemy nie liczę :)




Jechaliśmy głównie drogami, staraliśmy trzymać się tych mniej uczęszczanych, czasem zagłębialiśmy się w las, czasem jechaliśmy przez wsie. Drogi raczej o dobrej nawierzchni, choć zdarzały nam się i takie kwiatki:



Zabawa tak naprawdę zaczęła się za Leżajskiem, do którego dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Po krótkim przystanku na stacji benzynowej, której okolice przypominały klimatem Hitchcocka,



męska część naszego teamu zadecydowała, że jedziemy dalej i noclegu zaczniemy szukać w miejscowości Kuryłówka. Oczywiście zanim tam dotarliśmy zrobiła się czarna noc.
Nasze podpytywanie w wiejskim sklepie usłyszał chłopak mieszkający nieopodal i zaproponował pomoc. Pokazał skrót, dzięki któremu w tych ciemnościach dotarliśmy do sąsiedniej wioski, Ożanny. Tam z racji pobliskiego zalewu, była baza noclegowa.
Niestety odbijaliśmy się od drzwi do drzwi. Pokoje na wynajem działały raczej w sezonie i ludzie odmawiali tłumacząc się nieogrzewanymi pomieszczeniami, brakiem przygotowania lub zupełnie nikogo nie było na miejscu. Możliwe, że część się bała słysząc męski głos - do części osób dzwoniliśmy telefonicznie.
Zaczęło się robić zabawnie. Do wyboru mieliśmy albo powrót w świetle czołówek do Leżajska, od którego dzieliło nas z dobre 10 kilometrów, albo nocleg pod gołym niebem.
Do kolejnej osoby zadzwoniłam ja. Pani już rozmawiała z którymś z chłopaków, ale tym razem słysząc w słuchawce kobiecy głos, zgodziła się przenocować w domku.
Domek był nieogrzewany, a od zimnych ścian ciągnęło ostrym, chłodnym powietrzem. Powiedziałabym nawet, że na zewnątrz było przyjemniej - ale prognozy mówiły o opadach deszczu w nocy. Ubraliśmy się w prawie wszystko co mieliśmy, zakopaliśmy się w śpiwory i noc była całkiem przyjemna. Małżonek orzekł, że było mu nawet za gorąco i w nocy nawet zdjął z siebie czapkę i rękawiczki :)

Następnego dnia w lekko wilgotnym powietrzu, mokrym asfaltem pomknęliśmy ku Biłgorajowi. Tam zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie w hotelowej  Restauracji Sitarskiej i popedałowaliśmy dalej, do Zwierzyńca, dzień kończąc w Suścu.
W Biłgoraju zaserwowano nam pyszną jajecznicę - choć oficjalnie nie było jej w menu. Próbowałam obłędnego cebularza i jadłam najsmaczniejszy chleb na świecie wypiekany na miejscu. Mniam!



Była to swego rodzaju rozpusta kulinarna - ale jak się potem okazało bardzo potrzebna. Drugi dzień naszej wycieczki był długi (zrobiliśmy około 105 km), a trasa była bardzo zróżnicowana.
Tego dnia mieliśmy pełen przegląd pogodowy: od mglistego i straszącego przelotnymi deszczami poranka, przez słoneczną i ciepła resztę dnia, aż po bezchmurny wieczór czarujący niebem usłanym milionem gwiazd. Jechaliśmy i drogami asfaltowymi i leśnymi duktami, nie rzadko pchając rowery przez potężne piachy.

Teraz będzie duża porcja zdjęć:











Jak się okazało prawdziwą przygodę zafundowaliśmy sobie na koniec. Co prawda pomni naszych przygód z noclegiem dnia poprzedniego, odpowiednio wcześniej telefonicznie załatwilismy nocleg w Suścu. Jednak do miejscowości trzeba było najpierw dotrzeć. Oczywiście zanim tak się stało - zaczęło się ściemniać.
Pomimo zachodu słońca postanowiliśmy nie zmieniać naszej koncepcji i ostatnią część trasy pokonać skrótem, szlakiem turystycznym przez las.
Wyglądało to mniej więcej tak:




Proszę nie regulować odbiorników. Tyle widziałam w świetle czołówki: odblaski na kurtce i sakwach męża jadącego przede mną.
Najgorsze nie było to, że nie widziałam nawierzchni, po której jadę i wielokrotnie byłam nagle zaskakiwana przez piach, na którym rower mi tańczył. Najgorsze były gałęzie. Człowiek w mikrym świetle zauważał je w ostatniej chwili i naprawdę trzeba było uważać, żeby sobie oka nie wybić.
Skrót udało się pokonać bez żadnych strat i koło siódmej wieczorem zameldowaliśmy się u przesympatycznej pani, która zaprowadziła nas do - tym razem - ogrzewanego pokoju :)

Następnego dnia musieliśmy zagęścić ruchy. Prognozy były nieubłagane: koło 14 miało nastąpić załamanie pogody. Chcieliśmy o tej godzinie znajdować się w Jarosławiu (nazwa miejscowości jakże na czasie :P), skąd pociągiem chcieliśmy dotrzeć do Rzeszowa.
W porównaniu z dniem poprzednim, ten był chwilami dość nudny. Szczególnie fragmenty obfitujące w długie, aż po horyzont proste. Pewnych atrakcji dostarczał mi wózek od tylnej przerzutki w rowerze. Najprawdopodobniej przez skrzywiony - nie wiem kiedy i nie wiem w jakich okolicznościach - hak. Co to oznaczało w praktyce? W praktyce zostałam pozbawiona części przełożeń. Nie mogłam ani z przodu zrzucać łańcucha na najniższą tarczę, ani z tyłu zrzucać na najniższe biegi. Wózek zaczynał wtedy trzeć o szprychy. Przy obciążonym sakwami rowerze  nawet lekkie uszkodzenie mogło się skończyć po prostu pękaniem szprych.
Wiecie jak się pokonuje 10% podjazd w takich warunkach?
Szybko :)
Brzmi zabawnie - ale to dla mnie była jedyna metoda. Musiałam na tyle się rozpędzić, żeby na tych przełożeniach, które mi zostały być w stanie kręcić pod wzniesienia. Myślę, że moje mocno obolałe nogi to głownie efekt tych paru podjazdów.








Na tyle znudziły nas te długie proste, że pomimo wiszącego nam nad głowami deszczu, postanowiliśmy trasę lekko zmodyfikować i  ku przygranicznym Wielkim Oczom pojechaliśmy bardziej bocznymi drogami.




Jak widać na jednym ze zdjęć pojawiła się prześwitująca między drzewami stara cerkiew. Takich cerkwi minęliśmy na naszej trasie parę, pewnie jeszcze więcej ominęliśmy gdzieś bokiem. Część z nich jest restaurowanych, część została przerobiona na kościoły rzymskokatolickie ( i te są w najlepszym stanie). Ale są też takie rozpadające się, zapomniane. Ostatni świadkowie minionych czasów, życia, które już nie wróci.
Mój stosunek do religii jest jaki jest - jestem ateistką. Ale w tych przycupniętych, niszczejących starowinkach cerkiewnych jest coś wzruszającego, co chwyta za serce.
Na zdjęciach poniżej jest niszczejąca cerkiew w Miękiszu Starym.





Ostatnie kilometry dzielące nas od Jarosławia przejechaliśmy nieciekawą ruchliwą drogą, wśród smrodu spalin mijających nas ciężarówek. Na opłotkach miasta zaczął kropić deszcz, a oczekiwanie na pociąg na dworcu umilał już nam jednostajny szum deszczu.




Podczas trzech dni zrobiliśmy około 280 kilometrów. W porównaniu z zeszłym rokiem było o wiele cieplej. Małżonek pedałował nawet w krótkich spodenkach. Mam wrażenie, że więcej trasy pokonywaliśmy drogami. Trochę mi zabrakło elementu przygody, której rok temu dostarczył nam chociażby Słowiński Park Narodowy.
Czy to znaczy, że nasz wyjazd mi się nie podobał? Absolutnie nie. Jechaliśmy przez naprawdę ładne tereny, mieszkańcy mijanych przez nas wsi z zaciekawieniem i sympatią patrzyli na trójkę spóźnionych turystów. Hitem nr 1 był pan, który na widok trójki rowerzystów powiedział dzień dobry, po to by kilka sekund później powiedzieć do widzenia, gdy go minęliśmy:)
Mam też wrażenie, że Polska B przestaje być B. Jechaliśmy momentami drogami kategorii... a cholera wie czy one w ogóle miały jakąś kategorię, a nawierzchnia była o niebo lepsza od "siódemki" prowadzącej do Gdańska. Wsie były zadbane, na każdym kroku widać było  nowe domy, domy w budowie. Co i rusz natykaliśmy się również na tablice informujące o inwestycjach współfinansowanych przez Unię Europejską. Dzieje się.
Podczas jednego z przystanków, Piotr zagaił sprzedawczynię w wiejskim sklepie. Że ładna okolica i wieś zadbana. Pani spojrzała się na niego jak na wariata. Zadbana? Eeee, nieee. Krawężniki są krzywe.
Jeśli ludziom przeszkadzają takie rzeczy - to naprawdę - jest dobrze :)

A teraz czas na odpoczynek. I planowanie przyszłorocznej wyrypy:)

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger