czwartek, 5 sierpnia 2021

Eiger Ultra Trail

Eiger Ultra Trail

O starcie w Eiger Ultra Trail pierwszy raz myśleliśmy w 2019 roku. Wybraliśmy dystans 51 km i wersję bieganą w parach. Zapisy były na zasadzie "kto pierwszy ten lepszy" i cóż... organizatorzy nie przewidzieli takiego zainteresowania. Strona padła błyskawicznie, miejsca rozeszły się w ciągu kilku minut. Nawet nie zdołałam zobaczyć strony do zapisu, o samym zapisaniu się już nie mówiąc.  Szwajcarzy wnioski wyciągnęli i zapisy na rok 2020 odbyły się w formie losowania. Tym razem dopisało nam szczęście. 

I wtedy przyszedł Covid i wszystko się zesrało. Zresztą każdy wie co się działo. Bieg oczywiście został odwołany i przełożony na rok 2021. 

Rok to szmat czasu i dużo, dużo przez 12 miesięcy może się wydarzyć. U mnie oprócz spadku motywacji, doszły jeszcze sprawy życiowe i logistyczne. Długo zapowiadało się, że nie pojawię się na starcie w Grindelwaldzie. Ale ponieważ wiosną przez świat przetaczała się kolejna fala koronawirusa i kolejne imprezy biegowe były po raz kolejny albo przekładane, albo odwoływane, byłam święcie przekonana, że moje problemy i tak nie będą miały znaczenia, bo EUT znów się nie odbędzie

I wtedy Szwajcarzy ogłosili, że odwołują tylko najdłuższy dystans- setkę, a nasz i krótsze jak najbardziej dojdą do skutku. Ups!

Miałam, chyba oboje mieliśmy, rozkminę co z tym fantem zrobić. Treningi? Walczyłam do lutego. Potem choroba, życie, praca, dzieci, próba pogodzenia biegania z treningami w tunelu aerodynamicznym i kettlami, potem rozpoczęcie sezonu spadochronowego i... wszystko się zaczęło rozłazić coraz bardziej. 51 kilometrów po Alpach z marszu? Trochę szaleństwo. Ale ostatecznie postanowiliśmy zaryzykować.

Wyjazd był, nazwę to, hybrydowy. Po biegu i przetransportowaniu z Szwajcarii na stronę włoską, małżonek miał zmienić tryb "ultras" na "wspinacz" i razem z kolegą zmierzyć się z Matterhornem. Ja z dwójką starszych dzieci miałam sobie dreptać po okolicznych szlakach.

Powiem, że przygotowania były... dziwne. Absolutnie nie byłam w trybie biegacz. Tak, wiedziałam gdzie jadę, ale to wszystko było takie... nierealne. Odkrycie, że nasze żele są przeterminowane o rok było dość zaskakujące :) Jechałam nawet nie wiedząc jakie są przewyższenia ani profil trasy. Zamiast zajmować się tym ostatnim, siedziałam i sprawdzałam jakie obostrzenia covidowe obowiązują w krajach w których zawitamy. Takie czasy.



Taktyka na bieg? Dotrzeć do mety i nie umrzeć. Dobrze rozłożyć siły. Biec tam, gdzie się da, uśmiechać się tam gdzie robią zdjęcia. Czas? W którymś momencie zaczęłam o tym myśleć. Z naszymi dziećmi na te kilka godzin zostawał kolega i chciał wiedzieć pi razy drzwi kiedy się nas spodziewać. Wzięłam mój najlepszy czas na podobnym dystansie (6 godzin), dołożyłam fakt, że to nie są Bieszczady czy Góry Stołowe tylko Alpy. Wzięłam pod uwagę brak formy i wyszło mi, że wcześniej niż po 9 godzinach nie należy się nas spodziewać.


Na linii startu


Co do samego biegu. Szwajcarzy chwalą się, że to najpiękniejszy i najtrudniejszy bieg w Szwajcarii. Brałam udział w trudniejszych biegach: na przykład norweska Stranda (dystans podobny, ale prawie kilometr więcej przewyższeń niż na Eigerze. Swoją drogą właśnie zerknęłam na swój czas na Strandzie i był on prawie identyczny jak w Szwajcarii. A ze Strandy nie byłam zadowolona. Chyba muszę przemyśleć to i owo :)) ) Natomiast zdecydowanie Eiger Ultra Trail widokowo WY-MIA-TA. Jeśli chodzi o doznania estetyczne to człowiek absolutnie się nie nudził. Chmury i wyłaniające się zza nich ośnieżone alpejskie szczyty. Widoki na doliny gdzieś tam w dole. Soczyście zielone i mega kolorowe łąki. Człowiek podchodził w księżycowym krajobrazie, wśród skał, a po drugiej stronie przełęczy nagle witały go kwiatki i zieleń trawy. Słońce, błękitne niebo - a za chwilę wiatr, mgła i śnieg. (Płaty śniegu zaczęły się już na 6 kilometrze trasy. Im wyżej - tym śniegu było więcej. Pól śnieżnych, przez które przebiegaliśmy było sporo. Z rozbawieniem przypomniałam sobie bieg w Innsbrucku. Tam dla krótkiego fragmentu ze śniegiem, do wyposażenia obowiązkowego wprowadzono raczki i skrupulatnie je sprawdzano przy odbiorze pakietów. Tu śniegu było wielokrotnie więcej i nikt się tym nie przejął). Dolne fragmenty trasy to wszechobecne błoto w ilościach chwilami bardzo znacznych. 






Taka mała atrakcja. Oprócz kładki był jeszcze most zawieszony na linach. 






Trasa była dość równo podzielona jeśli chodzi o ilość podbiegów i zbiegów. Mniej więcej do połowy trasy było wdrapywanie się pod górę, do najwyższego punktu na trasie czyli Faulhorn na 2681 m n.p.m., a druga połowa to już były prawie same zbiegi. 


Profil trasy ze strony organizatora


Pod górę - bez zdziwień. Raczej byliśmy wyprzedzani niż wyprzedzaliśmy. W którymś momencie zaczęło do mnie docierać, że nawet biorąc pod uwagę brak wytrenowania idzie mi zbyt wolno. Podejście pod Faulhorn to był dla mnie jakiś ponury żart. Miałam wrażenie, że stoję w miejscu. Tu nie tylko chodziło o brak przygotowania, ale o wysokość. Tibor radził sobie lepiej - ale on pod kątem wchodzenia na czterotysięcznik od jakiegoś czasu futrował się żelazem. Widać było, że to mu pomagało. Ja wigor odzyskałam dopiero jak zbiegliśmy niżej. 




Podejście na Faulhorn. Nie było mi tutaj zbyt dobrze ;)

Faulhorn, 2681 m n.p.m. Najwyższy punkt na trasie


Zbiegi...Generalnie bardzo je lubię. Ale najbardziej lubię techniczne zbieganie. Tu takich fragmentów było mało. Trasa w dół obfitowała w długie fragmenty bardzo ostro schodzących singletracków, albo szutrowych dróg. Nie było jak odpocząć, przeskoczyć gdzieś nogami z kamienia na kamień. Lecisz prosto w dół non stop na hamulcu. Na tych szutrach usiłowałam się trochę ratować zbiegając zygzakiem, ale kolana, czwórki, a przede wszystkim pasma biodrowo - piszczelowe kwiczały potwornie. Z małymi przerwami na jakiś podbieg, czy trawers, to było ponad 20 kilometrów zbiegania, z prawie 2700 m n.p.m., do Grindelwaldu, które leży na tysiącu metrach z groszami. 

Zbiegaliśmy i staraliśmy się ignorować doznania bólowe, ale w końcu ignorować się ich nie dało. Najpierw rurka zmiękła mojemu mężowi, który za parę dni miał być zwarty i gotowy na zdobywanie Matterhornu i średnio mu się uśmiechała kontuzja. Chwilę potem mentalnie i fizycznie odpuściłam ja, czując, że jeśli chodzi o prawą nogę zaczynam stąpać po cienkiej linii. 

Nasz żal, że nie poruszamy się na miarę naszych możliwości nie trwał długo, bo wraz ze spadkiem wysokości wcale nie zrobiło się łatwiej. Wysokogórski krajobraz ustąpił lasowi i pastwiskom, ale trasa dalej była stroma, a dodatkowo zaczęło nam towarzyszyć błoto, czasem w ilości, której nie powstydziłaby się Łemkowyna. Chyba pierwszy raz byłam w sytuacji, gdy zastanawiałam się się czy wyciągnę nogę razem z butem :) Nie mam z tego fragmentu żadnych zdjęć, bo byłam zbyt zajęta uważaniem, żeby nie zaliczyć gleby.

Ostatnie siedem kilometrów szło taką dróżką dla rowerzystów i turystów. Tam spięliśmy poślady i prawie cały ten fragment przebiegliśmy. Końcówka jeszcze dała popalić, bo do miasteczka dobiegliśmy z dołu i trzeba się było wgramolić ostro pod górę. Potem już tylko bieg przez centrum i meta. 

Czas: 9:51:39. Byłoby szybciej o jakieś 10 minut - ale musieliśmy przepuścić dwa pociągi :) Niestety, trasa przecinała tory kolejowe. Biegacz przed nami jeszcze przebiegł, nas już zatrzymała obsługa. 





Nieoczekiwana przerwa spowodowana przyjazdem dwóch pociągów na stację.

Ostatnie kilometry trasy. 


Czy jestem zadowolona? Jestem :) Czy mogłam coś zmienić? W samym biegu - nic. Pobiegłam tak jak pozwalały mi siły. Trochę posłuszeństwa odmówiło ciało - nogi nie wytrzymały takiej ilości zbiegów. Bardzo ładnie pobiegliśmy końcówkę. Szkoda mi trochę tego pit stopu z pociągiem. 

Teraz widzę, że przed biegiem mogłam również suplementować się żelazem. Start z marszu, bez żadnej aklimatyzacji, gdzie spora część trasy biegnie powyżej 2000 m n.p.m. - pokazał mi, dziewczynie z nizin, miejsce w szeregu :)

Generalnie: fantastyczny bieg, z fantastycznymi widokami. Bardzo dobrze zorganizowany, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę covidowe okoliczności. Wbijajcie do Szwajcarii. 





PS. Mężowi nie udało się wdrapać na Matterhorn, ale zaliczył kawał alpejskiej przygody.

PS.1 Ja z dzieciakami zrobiłam kilka fajnych pieszych górskich wycieczek, ale moje prawe kolano cały czas było na mnie lekko obrażone za ten wycisk, który mu bez ostrzeżenia zafundowałam w Szwajcarii.


niedziela, 28 lutego 2021

Rok

Rok

Yeee! W roku 2020 popełniłam 4 (słownie: cztery) wpisy na blogu. A to oznacza, że tym wpisem mam już połowę roboty na ten rok za sobą :P

Normalnie pod koniec roku powinien pojawić się wpis podsumowujący cały sezon. W latach ubiegłych, w zależności od sytuacji była albo ściana płaczu, albo gwiazdy i pasy. A teraz ani nie było nad czym płakać, ani czym nadmuchiwać balonika zajebistości. Więc wpis się nie pojawił. Bo o czym miałam pisać? Po raz kolejny o tym, że wszystkie biegi, na które byłam zapisana, odwołano? Że miałam mega kryzys mentalno - biegowo- motywacyjny i samo ruszenie się na bieganie, jakiekolwiek, było dla mnie sukcesem? Bez sensu...

Skąd więc ten wpis? Za moment minie rok, odkąd w Polsce odczuliśmy pojawienie się nowego wirusa i ruszyły różne większe i mniejsze lockdowny, których końca na razie nie widać.

Rok temu o tej porze miałam za sobą fajny wyjazd na narty ze znajomymi. I w życiu nie przypuszczałam, że za rok tych nart nie będzie.


Tęsknię...


Za kilka dni minie rok, gdy dowiedziałam się, że Półmaraton w Gdyni został odwołany. Pierwszy z biegów, które się nie odbyły.

A zresztą: sami wiecie co było rok temu.


A co teraz? 

Hm... Wszystkie biegi z 2020 roku zostały przełożone na ten rok. Czy się odbędą - to inna sprawa. Właśnie rozkręca się trzecia fala covid. Czy nie zmiecie Biegów w Szczawnicy? Na Węgry - gdzie jesteśmy na maj zapisani na Hungary Ultra Trail - na razie nie da się wjechać. Jest jeszcze Szwajcaria ze swoim Egierem - ale do lata to jeszcze kuupa czasu. To wszystko, plus fakt, że moja forma jest raczej nie najwyższa, spowodowały, że nie ruszyłam do losowania na BUGT (tak, to rok Grani Tatr). Może lepiej zachować miłe wspomnienia z roku 2019 niż umierać na trasie i nie mieścić się w limitach ;)



Powspominajmy czasy, gdy ogarnęłam jedno z  najtrudniejszych ultra w Polsce i byłam pięć kilo chudsza ;)
fot. Timelapse Factory


Na razie się nie spinam. Tęsknię (jak pewnie wszyscy) do normalności. Tęsknię za normalnymi wyjazdami - ale jakoś nie mam w sobie tyle determinacji, żeby próbować coś ugrać między kolejnymi lockdownami. Tym bardziej, że te obostrzenia są zdejmowane (nakładane zresztą też) jak dla mnie w sposób nieprzemyślany, bez planu i bez przewidzenia konsekwencji. I mamy obrazki, gdy nagle 3/4 Polski rusza w Tatry ;)

Na razie biegam na własnym podwórku. Nawet nie tak mało jak na mnie, bo udaje mi się miesięcznie wykręcać koło 200 kilometrów. Dużo jest po prostu truchtania, bez żadnych morderczych jednostek treningowych. Nie mam na razie spręża na reżim. Pewnie wpływ na to ma też fakt, że spinam głowę i mięśnie w tunelu aerodynamicznym. Regularnie trenujemy pod okiem coacha i staramy się, żeby nasze latanie nie było walką o życie na strugach powietrza ;)


Różowe podeszwy - to ja :)

Co dalej? Who knows! Na razie z niecierpliwością oczekuję wiosny. Takiej prawdziwej, z pączkami na  drzewach, dodatnią temperaturą i świergotem ptaków w lesie. 

wtorek, 2 lutego 2021

...

...

Nie, ten wpis nie będzie o bieganiu. Nie tym razem. Będzie poniekąd o spadochroniarstwie. A konkretnie o jednym człowieku, który miał niebagatelny wpływ na cały polski spadochronowy świat, a o którego śmierci dziś się dowiedziałam.

Nie jestem pewna czy jestem uprawniona do pisania jakiegokolwiek wspomnienia. Jestem w tym sporcie od zaledwie dwóch sezonów. On, takich jak ja, przez 49 lat (!!!) swojego skakania widział na pęczki. Przychodzili, odchodzili. A on trwał. Do roku 2019 jako Szef strefy spadochronowej Skydive Warszawa. 

Był moim egzaminatorem, gdy wykonywałam skok na Świadectwo Kwalifikacji. Śmiał się z mojej tremy mówiąc, żebym nie zapomniała oddychać :)

Jako "świeżak" chłonęłam wszystkie opowieści strefowe. Jego opowieści i opowieści o Nim. Najróżniejsze historie, również te związane z jakimiś konfliktami. Ale nawet ci, którzy na pewne sprawy mieli inne spojrzenie, zawsze wyrażali się o Nim z szacunkiem. 

Z tych historii wyszło mi, że był na strefie takim ojcem. Wychował wszystkie swoje spadochronowe dziatki tak jak umiał najlepiej. A dzieci - jak to dzieci. Kolejno dorastały i wybierały własną drogę. Czasem lepszą, czasem gorszą. Czasem podobną do swojego ojca, a czasem zupełnie inną. 

Zawsze miał na wszystko oko. Było tak, jak na koszulce, którą dostał od nas, studenciaków na zakończenie sezonu 2019: "Pingwin patrzy. A jak nie patrzy to i tak widzi." A jak już zobaczył - to nie omieszkał powiedzieć co o tym myśli ;)

Będzie mi brakowało Jego sylwetki pomykającej na rowerze pomiędzy hotelem a Manifestem. Będzie mi brakowało na niebie czarno- czerwonej czaszy. Będzie mi brakowało rubasznego, od serca śmiechu.

Lataj spokojnie przez wieczność, Szefie, po zawsze błękitnym niebie. Blue Sky!



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger