Pokazywanie postów oznaczonych etykietą różne przemyślenia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą różne przemyślenia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 2 maja 2020

Dziwne dni

Dziwne dni
W normalnych okolicznościach przyrody na tym blogu powinny znaleźć się wpisy z półmaratonu w Gdyni (marzec) i Biegów w Szczawnicy (kwiecień). Pewnie wpadłyby jeszcze w międzyczasie jęczy -wpisy o braku formy, albo wręcz przeciwnie, że forma rośnie i żedajciemitenbiegjużjamupokażę.
W normalnych okolicznościach przyrody właśnie byłabym w trakcie przygotowań się do Hungary Ultra Trail (maj) i cieszyła się w duchu na lato w cieniu Eigeru (lipiec).

Ale nie mamy normalnych okoliczności przyrody i dlatego żaden z tych wpisów nie powstał.
Żaden z wymienionych biegów albo się nie odbył albo nie odbędzie się w terminie.
Przyczynę wszyscy znamy. Nazywa się Covid-19.

Z tego też powodu musiałam najpierw mocno odkurzyć bloga z pajęczyn. Ostatni wpis jest ze stycznia.
Zbierałam się, żeby coś napisać, ale sytuacja jest na tyle dynamiczna, że moje wnioski z lutego, marca są już zupełnie nieaktualne w maju. Najprawdopodobniej, to co sobie wydumałam dziś, będzie można o kant dupy potłuc za miesiąc, dwa.
Jedno jest pewne. Nastały dziwne dni, świat stanął na głowie, a my cały czas, trochę po omacku usiłujemy dostosować się do nowej i wciąż zmieniającej się rzeczywistości.

Lockdown przyniósł mi nadprogramowe kilogramy -  pewnie nie tylko mnie ;). Bo chociaż staram się ruszać, ćwiczyć - to 20 dni przerwy od biegania i ogólnie mniej ruchu niestety widać na wadze.
Szukanie miejsc z mniejszą ilością ludzi zaowocowało lepszym poznaniem okolicy. Zapuszczam się w uliczki, ścieżki, które do tej pory omijałam, trzymając się utartych, dobrze znanych szlaków.
Aktualnie biegam po lesie na spokojnie, bez żadnych straszliwych jednostek treningowych. Biegam, cieszę się zielenią i chłonę zapachy - bo wiosenny las pachnie niesamowicie!

Z jednej strony czasem ciężko się zmobilizować bez widocznego celu na horyzoncie. Z drugiej strony - właśnie wracamy do pierwotnej istoty biegania. Bo do niego nie potrzeba żadnych karnetów, skomplikowanego i drogiego sprzętu. Nie potrzeba szkoleń, certyfikatów. Trzeba po prostu założyć na nogi buty, wyjść z domu i ruszyć przed siebie tam, gdzie ma się ochotę.
Więc po prostu to róbmy! Run!



czwartek, 21 września 2017

Rok

Rok
Rok temu o tej porze leżałam już na stole operacyjnym, a przed chwilą lekarz pokazał mi taką małą, chudą glistę. W ten sposób naocznie się przekonałam, że lekarka na izbie przyjęć nie rąbnęła się szacując wagę dziecka i naprawdę urodziłam dziecię o wiele, wiele mniejsze od swoich braci.
Na izbę przyjęć trafiłam za wcześnie - i biorąc pod uwagę mój termin porodu wyliczony przez lekarzy i biorąc wyznaczony termin cesarki. Trafiłam spanikowana, bo przez pół dnia, pomimo licznych zachęt z mojej strony Matylda nie raczyła się poruszyć. Chyba nigdy nie czułam takiej ulgi, jak wtedy, gdy przytknięto do mojego brzucha peloty od KTG i usłyszałam bicie serca dziecka. A jednocześnie usłyszałam, że to bicie jednak nie jest prawidłowe, coś się dzieje i zdecydowanie mnie nie wypuszczą.

Wszystko skończyło się dobrze. Po odczekaniu, niestety, kilku godzin, cały czas na nasłuchu, aż zgodnie z nomenklaturą medyczną zostanę uznana za osobę na czczo (cóż-jednym z pomysłów na rozruszanie dziecka nr 4 było po prostu zjedzenie obiadu), parę minut po dwudziestej drugiej wydobyto mi z brzucha 2610 gram córki.



Musiałam jeszcze uzbroić się w cierpliwość, bo Matylda jednak zapłaciła za lekkie wcześniactwo.
Nie tylko masą badań, ale również kilkudniową solarką, żeby opanować nadmierną żółtaczkę.
Nie byłam zachwycona. Dom, to dom. Bez kręcących się odwiedzających, z własnym łóżkiem. Szpitalne łóżka to złooo. Szczególnie jak się dorobiło odleżyny na tyłku. Tak, moi drodzy. Można się w kilka godzin dorobić czegoś takiego. Wystarczy fałda na prześcieradle i unieruchomienie spowodowane znieczuleniem. Z drugiej strony doceniłam, że przez te kilka dodatkowych dni w szpitalu mogłam zajmować się tylko jednym dzieckiem a nie czwórką. Że miałam czas, żeby bardziej dojść do siebie po cesarskim cięciu. Ze wszystkich, które przeszłam, a było ich cztery, to było najbardziej bolesne. Że nie muszę dodatkowo latać do przychodni na zdjęcie szwów, bo wyjęto mi je w dniu wypisu.

I tak nasza przygoda z Matyldą zaczęła się na dobre. Z Matyldą, która nasze, w jakiś sposób już poukładane życie rodzinno - biegowe, wywróciła do góry nogami i to kilka razy :)

Jak jest po roku? Na pewno nie nudno :) Czas oczywiście nam się skurczył, nie wszystko robimy, nie ze wszystkim zdążamy. Jednocześnie staramy się nie rezygnować z biegania.
No właśnie. Bieganie. Przez ten rok od trzech kilometrów bardzo wolnym truchto - marszem przeczłapanych osiem tygodni po porodzie (miałam zakwasy jak po niezłym ultra), doszłam do przebiegniętych kilka dni temu 53 kilometrów po Górach Stołowych. I to chyba w nie najgorszym stylu.

W ciągu roku wróciłam do swoich przedciążowych gabarytów. A było co tracić. Cokolwiek nie robiłam i jakkolwiek się nie starałam w każdej ciąży przybierałam na wadze. Dużo przybierałam. Zawsze powyżej 20 kilogramów. Rekord pobiłam w pierwszej ciąży, gdzie niebezpiecznie blisko zbliżyłam się do trzydziestki (28,5 kg).

Karmię piersią. Dalej. I nie wiem ile to jeszcze będzie trwać, ale na razie nie zanosi się na szybki koniec :) Trochę to dla mnie nowość, bo synowie odstawiali się od piersi w okolicach roku.

Czemu to wszystko piszę? Nie wiem. Może po to, żeby powiedzieć, że nie należy się bać. Zmian. Ciąży, nawet tej nie do końca planowanej. Nadprogramowych kilogramów. Braku formy.
Że można biegać mając trójkę dzieci i do tego biegania wrócić po urodzeniu czwartego.
Że bieganie i karmienie piersią się nie wyklucza (dobry stanik to podstawa)
Że trzeba dać sobie czas i uzbroić się w cierpliwość (o, jakże często mi jej brakowało)
A wszystko się ułoży. Niekoniecznie tak, jak wcześniej, ale wszystko znów wskoczy na swoje miejsce - nawet jeśli to będzie nowe miejsce.



Wszystkiego najlepszego, córeczko!





piątek, 12 maja 2017

Majówka

Majówka
Wyjazd na majówkę był zabawny i dziwne, że moja mama mnie nie udusiła :)
- Mamo, weźmiesz dwójkę chłopaków? Albo wiesz, jednak nie, może pojedziemy całą rodziną. Wiesz - może jednak weźmiemy oprócz Matyldy Szymona - to jednak ta dwójka... Nie jedziemy nigdzie. Pogoda jest paskudna w całej Europie.
To ostatnie było aktualne aż do piątku przedmajówkowego, gdy w ciągu godziny spakowałam całą rodzinę i jadąc przez Łódź, gdzie jednak odstawiliśmy starszaków moim rodzicom i zgarnąwszy znajomych, obraliśmy kierunek na okolice Triestu. Wg map pogodowych było to jedno z nielicznych miejsc w Europie, gdzie była szansa na pogodę i odrobinę ciepła.
Czemu tam? Na wspinanie. Niedaleko, po słowieńskiej stronie znajdował się najbardziej znany, ale i najtrudniejszy Osp (większość naszej ekipy nie miała tam czego szukać). Plan był, żeby uderzyć do znajdującego się w okolicy Crnego Kalu, który wg przewodnika oferował też łatwe drogi.
Ha!

powrót ze wspinu 

okolice widziane z wysokości ringa zjazdowego

Crny Kal i skalny mur nad wioską


Ja wiem - to może być marudzenie tej baletnicy co to jej rąbek. Bo ja w żaden sposób nie przygotowywałam się do tego wyjazdu. Żadnych ścianek, żadnych wspinaczkowych treningów. Ale od ładnych paru lat tak jeżdżę i z łatwymi drogami nigdy nie miałam problemu. A nawet po paru dniach rozwspinania, zaczynałam zerkać i na drogi ciut trudniejsze.
Tu było inaczej - bo kłopoty miałam tam, gdzie nie powinnam ich mieć. Zresztą nie tylko ja.
To spowodowało, że po zjechaniu z jednej z takich nieudanych prób, poszłam do samochodu się przebrać i posżłam biegać. I to był strzał w dziesiątkę. Górą, nad skałami szedł szlak turystyczny i nim ruszyłam przed siebie. Biegnąc przez las, przeskakując kamienie na płaskowyżu mając z boku piękny widok aż do Adriatyku, zbiegając w dół przez łąki, poczułam, że jestem na właściwym miejscu.
Następnego dnia powtórzyłam zresztą manewr. Ciutkę wspinania, a potem zwiedzania okolicy w biegu.



Jedna ze ścieżek, którą wybrałam kończyła się na torach

Chwilami było zabawnie ;)



Fajne tereny na treningi były też w okolicach naszego campingu, po włoskiej stronie. Z jednej strony las był ograniczony drogą, urwiskiem i okolicznym miasteczkiem, z drugiej brak ludzi powodował, że człowiek czuł się chwilami jak na totalnym odludziu. A jeszcze pogoda była dla mnie na tyle łaskawa, że odsłoniła pobliskie Alpy.

Alpy

Bieganie o poranku niedaleko campingu


Ostatniego dnia ruszyliśmy w inny rejon. Ale jak zobaczyłam mojego męża, który dziwnie stęka na czymć co znów teoretycznie miało być łatwe, zdjęłam uprząż nie dotknąwszy skały i poszłam znów biegać :) To ostatnie bieganie nie było już po bezdrożach - ale dało w kość. Dwa razy przeleciałam się Strada Napoleonica- czyli wyłączoną dla ruchu samochodowego drogą spacerową idącą nad Triestem z pięknym widokiem na Adriatyk i miasto.

Strada Napoeonica


Wyjazd, który miał być wspinaczkowy - dla mnie okazał się głównie biegowym. Mentalnie byłam głową przy bieganiu. Wyjeżdżając żałowałam, że przez pogodę w kratkę nie zdążyłam jeszcze pobiec w dwa miejsca.
Czy to oznacza definitywny koniec mojego wspinania, nawet w tak ograniczonym zakresie jak do tej pory? Myślę, że nie. Ale na dzień dzisiejszy mogę powiedzieć, że jestem głównie biegaczem. Biegaczem, który czasem się wspina:)

środa, 14 grudnia 2016

Druga kosmiczna

Druga kosmiczna
Druga kosmiczna. Tak określił małżonek moje wczorajsze bieganie. Było ono o tyle szczególne, że po raz pierwszy nie krążyłam dookoła bloku, tylko pobiegłam ciut dalej. Druga kosmiczna, jednym słowem :) A poza tym wczoraj minął równo miesiąc od mojego poporodowego powrotu na biegowe ścieżki.

Jakie mam przemyślenia po miesiącu?

Przede wszystkim bardzo bym chciała podziękować firmie DuPont za wynalezienie lycry :)) Dzięki temu nie musiałam na dzień dobry kupować nowych ciuchów. W większość z pewnym trudem - bo parę kilo po ciąży mi jeszcze zostało -  ale jednak się wciskam. Szczególnie uroczo wyglądam w górnej części garderoby. Z racji mlecznego biustu, koszulki zrobiły się dziwnie przykuse ;)

Pierwsze wyjście było dla mnie pewnego rodzaju szokiem. Nie tyle z powodu żółwiej prędkości przerywanej jeszcze marszem, ile z tego, że tej żółwiej prędkości nie odczuwałam. Po kilku krokach pomyślałam sobie: "wow. Wcale tak wolno nie truchtam!" A potem zerknęłam na zegarek i okazało się, że tempo jest grubo powyżej 6 minut na kilometr... Moje odczucia nijak się miały do formy i to mnie mocno zdziwiło.
No i zakwasy... To było trzy i pół kilometra marszobiegu, a zakwasy zaczęłam mieć już tego samego dnia...Następnego dnia stękałam, jakbym co najmniej maraton przebiegła.

W sumie nie wiem czego oczekiwałam :) Miałam pół roku absolutnej przerwy od biegania, a wcześniejsza aktywność była przecież też mocno okrojona i spowolniona przez ciążę.
No i nie mogę zapominać, że jestem po cesarskim cięciu. Czwartym w dodatku.To operacja, z rozcinaniem powłok brzusznych, zszywaniem i tak dalej. Moje ciało to poczuło.

Szok na szczęście szybko minął, a ja zaczęłam oswajać się z dolą truchtacza krążącego wokół domu. To krążenie wynikało nie tylko z braku formy, ale też z powodu Matyldy, która idealnie wyczuwała kiedy mnie nie było w domu i dość szybko wszczynała alarm


Często moje wykresy z biegania wyglądają jak powyżej. Od razu widać, w którym miejscu zadzwonił telefon, że dziecię nr 4 chce powiadomić cały blok, że wyrodna matka gdzieś sobie poszła i musiałam w szybkim tempie ewakuować się do domu :)



W dalszym ciągu mój czas treningu, wliczając w to wyjście z domu, rozgrzewki, rozciągania nie przekracza 35-40 minut. Po pierwsze przez Matyldę, a po drugie, mnie samej nie jest spieszno do szybkiego wydłużania biegania. Już raz zrobiłam ten błąd trzy lata temu. Skończyło się nabawieniem shin splits i przymusowym uziemieniem.

Czy widzę postępy? Tak. Biegam szybciej. W dalszym ciągu moje tempo jest o wiele wolniejsze od okresu, gdy byłam w wysokiej formie, ale widzę, że przyspieszyłam przy tych samych wartościach tętna. Moje pierwsze truchtanie zrobiłam w tempie 6,52 min/km, ostatnie - 5,33 min/km. Jest różnica.

Czy mi się chce?
Nie. Często mi się bardzo, bardzo nie chce. Stoję przed blokiem czekając aż zegarek złapie satelity. Jest zimno, ciemno i paskudnie. A ja się pytam samą siebie w duchu, naprawdę? Naprawdę tego chcę i to mi się podoba? Po prostu za*ebista pora roku na comebacki i wracanie do formy...

Czasem odpuszczam. Gdy w piątek przed osiemnastą, po całym dniu ciężkim logistycznie,  czekam na dzieci nr 2 i 3 aż skończą zajęcia na basenie i już, już zaczynam cieszyć się nadchodzącym weekendem, a tu okazuje się, że młodszy nie doczekał się wolnej toalety i suche ma tylko skarpetki - to nie mam siły wdziewać ciuchów do biegania. Marzę o ciepłej herbacie i gorącej wodzie w wannie.
Gdy Matylda ma kolkowy wieczór i albo ją noszę, albo karmię przez 3 godziny nonstop - to po wszystkim zasypiam ze zmęczenia na kanapie, a nie pędzę na trening.
Gdy właśnie zaliczam z najmłodszą wizytę u lekarza, do którego jadę z przesiadką komunikacją miejską w godzinach popołudniowego szczytu, a potem w te pędy tą samą komunikacją usiłuję zdążyć po starsze przed zamknięciem szkoły - to ostatnia rzecz na jaką jeszcze mam ochotę to biegać.

Ale równie często przełamuję się i wychodzę. Tą cała logistykę dzieciowo - biegowo - rodzinną traktuję jako takie specyficzne ultra. Czasem jest fajnie, czasem jest ciężko i mocno pod górkę. Trzeba mieć mocną głowę, nie dywagować, nie filozofować za bardzo. Trzeba zacisnąć zęby i robić swoje krok za krokiem.

O moich planach biegowych na przyszły rok ( bo są takie)  pewnie napiszę razem z wpisem podsumowującym.
A na zakończenie oczywiście pewna mała panienka :)



sobota, 14 marca 2015

Buty

Buty
To będzie mój drugi wpis o butach. Pierwszy popełniłam dwa lata temu przy okazji zakupu pierwszych butów w Prawdziwym Sklepie Dla Biegaczy. Było przejęcie i trochę śmiechu. I było przejście, w moim przekonaniu, na "złą stronę mocy". Bo wcześniej trochę po cichu podśmiewałam się z tych wszystkich analiz butowych, ważenia i zastanawiania się, które buty lepsze na konkretny bieg. O matko. Buty to buty. Zakłada się i się biegnie.
Sama biegałam na zmianę w jakiś  adidasach, w których jednocześnie chodziłam na co dzień i decathlonowych butach.
Kupno pierwszych profesjonalnie dobranych "kapci" budziło we mnie trochę mieszane uczucia. Zdradziłam ideały :)- nie jestem ponad te pogadanki sprzętowe. Z drugiej strony nowe buty pokochałam miłością wielką.
W dalszym ciągu jednak uznawałam, że jedna para wystarczy. Drugie sobie sprawię jak te pierwsze rozlecą mi się na nogach, myślałam.
Co zostało z moich ideałów po dwóch latach?
Ano to:




Podać chusteczki do wytarcia monitora?

Wiecie co jest najlepsze (albo najgorsze)? Że każdy z tych zakupów jestem w stanie bardzo racjonalnie i przekonująco uzasadnić :))
Przez te dwa lata jedna para butów niepostrzeżenie zamieniła się w sześć. Każda do czego innego.
I ja je rzeczywiście wszystkie zakładam. No, nie na raz, oczywiście :) Inne założę na truchtanie po chodnikach, inne do lasu. Inne na zawody krótsze, a inne na maraton. Na zdjęciu w rękach trzymam najnowszy nabytek, na Rzeźnika.
I nie wiem czy rzeczywiście potrzebuję tych wszystkich butów, czy sama trochę kreuję potrzeby.
Z drugiej strony są panie, które mają po kilka par szpilek.
Ale skoro w szafie nie mam ani jednej pary szpilek - to może bilans wychodzi na zero?

wtorek, 7 października 2014

Przedmaratońskie przemyślenia

Przedmaratońskie przemyślenia
4 dni do Budapesztu. Przyznam się bez bicia, że ciężko skupić mi się na ładowaniu głowy pozytywnymi myślami - ale robię co mogę :)

Minęło parę dni od Maratonu Warszawskiego. Za sprawą wpisu Bartka - Warszawskiego Biegacza, zawrzało w światku biegowym. Część się z autorem zgadzała, część wieszała na nim psy. Jednym słowem: działo się.
A co ja o tym myślę? Bo nie da się ukryć, że i sama dumałam i sobie z mężem dyskutowałam.
I czemu Biegaczowi nie udało się uzyskać wymarzonej życiówki?

Zrobię małą dygresję - cofnę się o parę lat i ciut zmienię dyscyplinę.

Jest rok...2001 albo 2002.  Ja z mężem wkręceni we wspinanie maksymalnie. Wyjeżdżamy w Hejszowinę, rejon- legendę. Tu trzeba mieć jaja i psychę żeby robić niektóre drogi. Idzie mi nieźle, całkiem nieźle. Tego dnia mam za sobą prowadzenie dość trudnej drogi  i czuję, że mogę wszystko. Idziemy na drogę obok. Jest łatwiejsza od poprzedniej. Zaczynam się wspinać. Nie przewiduję żadnych problemów. Jestem mocna, robię drogi o większej trudności - spoko luzik.
A jednak.
Przede mną mała przewieszka - powinnam dać sobie z nią radę, ale coś idzie nie tak. Guzdrzę się przy niej, jednocześnie muszę się wpiąć w punkt asekuracyjny.
Nie wiem jak to się stało. Bez udziału mojej głowy - nie zdążyłam nic krzyknąć, uprzedzić asekurującego, nic. Ręce otwierają mi się i skała przelatuje mi przed oczami. Szarpnięcie, gdy doleciałam do poprzedniego przelotu i....znów skała ucieka mi przed oczami. Wafel, za który był zatknięty punkt asekuracyjny nie wytrzymał szarpnięcia, urwał się. Więcej przelotów nie było. Ziemia. Niebo. Ziemia. Niebo. Ziemia. Niebo. Turlam się bezwładnie, jak lalka szmaciana. Niebo. Nic mnie nie boli jeszcze. Jakie piękne to niebo. Dajcie mi wszyscy święty spokój. Tak dobrze mi się leży...
Nie, nic poważnego  się nie stało. Byłam mocno poobijana, ale cała. Z mocno urażonym ego. Jakże to? Na tak łatwej drodze?? Czemu??
Myślałam i myślałam i z tego myślenia wyszło mi, że zgubiła mnie pycha i brak pokory. Zawsze trzeba mieć respekt przed pokonywaną drogą, choćby nie wiem jaka banalna się wydawała. Bo zawsze może pójść coś nie tak.

I to, takie mam wrażenie, spotkało Biegacza. Szedł jak po swoje. Pół roku przygotowań, wszystko szło jak po maśle. Ludzie, przestańcie kwękać na blogach i FB, że się boicie. Jak się przygotowaliście - to przebiegniecie. Jestem mocny, jestem szybki - co może pójść nie tak?
No i jednak coś poszło. Na co Bartek zupełnie nie był przygotowany i się z lekka rozsypał.

Z jednym się zgodzę z autorem. Tak, jest dla mnie przegranym tego Maratonu. Ale bynajmniej nie z powodu rozstroju żołądka i wyniku gorszego od zakładanego.
Żadna sztuka być zwycięzcą, gdy wszystko idzie jak po maśle. Sztuką jest nie poddać się, gdy coś pójdzie nie tak. Sztuką jest przezwyciężyć trudności i walczyć do końca. To jest dla mnie kwintesencja dystansu maratońskiego.

Część z Was wie, że moje najstarsze dziecko boryka się z poważnymi problemami laryngologicznymi. Parę dni temu przeszedł piątą w sumie, a czwartą w ciągu ostatniego 1,5 roku operację. Operację, która miała na celu ochronienie go przed poważnymi powikłaniami, ale jednocześnie przypieczętowała niedosłuch.
Powiem szczerze, że ciężko myśleć o bieganiu, o starcie w takich okolicznościach. Ale staram się. Bo trzeba walczyć do końca i nie poddawać się. I w życiu i w biegu. Bo nie wiadomo co nas czeka i czy będziemy mieć drugą szansę.




piątek, 6 czerwca 2014

Plany i cele

Plany i cele
Zaniemogłam. A konkretnie zaniemógł mój głos. Poszedł sobie gdzieś. Wczoraj byłam w stanie porozumiewać się tylko szeptem, dziś uroczo chrypię basem. Jest to jednak jakiś postęp, więc mam nadzieję, że antybiotyk działa. Ale chociaż mam czas, żeby coś naskrobać ;)
Ale, żeby nie było, że tylko marudzę i choruję. Plany są. Choć cele się trochę zmieniły;)

Plan najbliższy: start w blogaczowej sztafecie w Poznaniu 15 czerwca. Cel: dobra zabawa
Plan ciut dalszy - ale wywołujący dreszczyk emocji, powodujący, że pod powiekami przewijają mi się wspaniałe krajobrazy. O czym piszę? O tym:


Hu hu - dobrze widzicie! Wybieramy się z małżonkiem do Norwegii na półmaraton :) Tromso leży za kołem podbiegunowym i nazywane jest wrotami Arktyki. I tak, dobrze wam się wydaje: w tej chwili nie zachodzi tam w ogóle słońce. Cel: upajanie się widokami. Zarówno w trakcie biegu jak i wędrówek po okolicznych szczytach - bo mamy zamiar tam zabawić kilka dni.

W czerwcu mam zamiar również wystartować w biegu kobiet - czyli Samsung Irena Women's Run. Cel: również dobra zabawa.

Jak widać nigdzie nie piszę o życiówkach. Czemu? Powrót do pracy i różne perturbacje zdrowotne spowodowały, że nie jestem ww stanie poświęcić tyle czasu na bieganie co wcześniej. Na pewno odbije się to na mojej szybkości. Ale czy to jest najważniejsze? Przecież nie zaczęłam biegać w celu bicia życiówek. Moje pierwsze kółka po parku odbywały się bez jakichkolwiek pomiarów czasu - a sprawiało mi to równie dużo przyjemności i dawało satysfakcję.
Liczę się z tym, że moje życiówki jeszcze przez jakiś czas nie ulegną zmianie. I nie zamierzam się tym frustrować. Mam zamiar dobrze się bawić, na miarę moich aktualnych możliwości, o!


poniedziałek, 2 grudnia 2013

Żoliborski Bieg Mikołajkowy

 Żoliborski Bieg Mikołajkowy
Osiemnasty Żoliborski Bieg Mikołajkowy odbył się wczoraj. Ale zanim zrelacjonuję jak było, będzie mała retrospekcja :)

Jest rok 2011, ja z bieganiem mam niewiele wspólnego, za to mój małżonek oświadcza, że zapisał się na bieg na Kępie Potockiej. Nie tylko siebie - oprócz biegu dla dorosłych są też przewidziane atrakcje dla dzieci - zapisał też dziecko nr 1(wtedy czteroletnie).
Pogoda była tylko ciut lepsza od tej wczorajszej - było trochę cieplej, za to życie uprzykrzały przelotne opady deszczu. Pomimo to dzielnie całą rodziną sztuk pięć pojawiliśmy się w parku.
Dziecię stanęło na linii startu.


I ruszyło. Niestety, krótko po starcie zaplątało się we własne nogi - był upadek, łzy - i musieliśmy mocno dopingować, żeby Wiktor nie dał się rozpaczy i ruszył dalej ku mecie



Na mecie żal został ukojony kinder niespodzianką, która byłą nagrodą za ukończenie biegu. Z tego co widzę  nagrodą podzielił się z bratem:)



A później w bój ruszył małżonek -a my zajęliśmy się malowaniem buziek...



...okupowaniem okolicznych placów zabaw...


...Chowaniem się przed deszczem...


...No i oczywiście dopingowaniem!





W zeszłym roku zapisy jakoś umknęły nam z pamięci, w tym o mały włos również.  
Ja się zapisałam, miejsca na bieg dziecięcy były już niestety wyczerpane. Mąż zdecydował, że tym razem będzie kibicem. Mieliśmy znów pojawić całą rodziną - ale pogoda plus poprzeziębianie chłopaki sprawiły, że dzieciaki zostały w domu z babcią.



Co tu dużo mówić - aura była obrzydliwa. Szaro- czarne chmurzyska, temperatura niewiele powyżej zera i wiatr. Mocny, zimny wiatr, obniżający odczuwalną temperaturę i skutecznie zatrzymujący w trakcie biegu.
I tak sobie myślałam, że mnie, kurka pogięło zupełnie. Zamiast w domu siedzieć i pić cieplutką herbatkę z cytryną - to na własne życzenie (ba! Zapłaciłam jeszcze za to!) przyszłam się sponiewierać. Bo nie miałam złudzeń, że to będzie sponiewieranie - i ze względu na pogodę i na moje ostatnie samopoczucie i chęci biegowe (choć starałam się jak mogłam podtrzymać mobilizację).
Zaczęło się nieźle: podążając w kierunku startu o mały włos nie wywinęłam kozła na psim urobku. Potem jakimś cudem po odpaleniu zegarka od razu włączyłam autopauzę. Spostrzegłam to po ładnych kilkuset metrach - pomyłkę naprawiłam, ale na Garmina w trakcie biegu zerkałam rzadko - jego wskazania nijak się już miały do oznaczeń kilometrowych na trasie.
Biegło się ciężko, no. Było zimno, wiał wiatr. Biegłam i w duchu się cieszyłam, że w najbliższym czasie nie zapisałam się na żadną inną imprezę, czułam, że ten bieg to taki miętowy opłatek z Monty Pythona (kojarzycie skecz?). Nie przypuszczałam, że to będzie tak dosłownie...
Na trasie stał małżonek i darł się, że jest dobrze, dam radę, wcale nie ma żadnej górki, wytrzymam i tak dalej. Po którymś takim dopingu przyspieszył facet, za którym biegłam. Włączyło mi się poczucie humoru i krzyknęłam za nim: " Hej! Ale to było do mnie!!". Facet przez ułamek sekundy się zdziwił, a potem zrozumiał dowcip i zaczął się śmiać :)
Przez ładnych parę kilometrów biegłam razem z chłopakiem z nr 720 (pozdrawiam go serdecznie). Raz on biegł przodem, a ja za nim, raz na odwrót. Ciągnęliśmy się tak mniej więcej do 7-8 km. Później niestety troszeczkę umarłam - kolega poleciał dalej. Szkoda, że nie miałam siły,żeby się z nim zabrać - bo czas netto miał 45:50.


Na koniec skupiłam się, żeby dogonić dziewczynę przede mną. Powoli, powoli ją dochodziłam. W końcu udało mi się ją wyprzedzić. Został wtedy jakiś kilometr do mety - byłam już potwornie zmęczona. Mąż starał się mnie dopingować - ale pokręciłam przecząco głowo, że jest ciężko.  W tym momencie kątem oka spostrzegłam, że dziewczyna, którą przed chwilą z takim trudem wyprzedziłam, bierze się chyba do finiszu i mnie własnie mija.
 Cooo? Cały mój wysiłek ma pójść na marne? Do głosu doszedł jakiś ukryty gen rywalizacji i na oparach glikogenu ruszyłam do przodu i przyspieszyłam.


 Tu jeszcze w grupie, widać dziewczynę w niebieskiej bluzie, która zmobilizowała mnie do finiszu







Jeszcze dobiegł mnie okrzyk męża: "dajesz, dajesz! Do końca! Żeby znów Ci sekundy nie zabrakło!" (niezorientowanych zapraszam do relacji z Biegu Niepodległości). Jego okrzyk spowodował, że rzeczywiście dałam z siebie wszystko, do samego końca. Jeszcze tuż, tuż przed metą zdołałam wyprzedzić jedną osobę


Mikołaja przede mną zdołałam przed metą dogonić

A za metą...z przerażeniem zorientowałam się, że za chwilkę zwymiotuję na dziewczynę rozdającą medale. Zasłaniając ręką usta rzuciłam się w bok, przechyliłam się przez taśmy odgradzające i z jeszcze większym przerażeniem spostrzegłam, że mam przed nosem czyjąś torbę. Ostatkiem sił przeszłam nad taśmami, uklęknęłam na trawie szykując się na mały bunt organizmu. Parę wdechów i wydechów i...udało się bez sensacji, poczułam się lepiej. 

Chyba nie wyglądałam za dobrze. W tle widać kawałek torby.

Przeszłam z powrotem przez taśmy, odebrałam medal. Pogadaliśmy chwilkę z Leszkiem, którego miałam przyjemność poznać. 
Odczytałam smsa z wynikami. 46:09. K-30/11.  Pierwszy raz nie- życiówka :) Ale jak na takie warunki pogodowe jak  dla mnie rewelacja. 

 Już jest dobrze



Cieszę się, że wystartowałam w tym biegu. Cieszę się, że pokazałam środkowy palec pogodzie:). Ale na razie nie planuję żadnych startów. Możliwe, że na Chomiczówkę też się nie zapiszę - choć jeszcze niedawno wydawało to mi się oczywiste (to tam na dystansie 5 km po raz pierwszy wystartowałam w biegu ulicznym prawie rok temu).  Muszę odsapnąć, zatęsknić. Co za dużo to niezdrowo :) Co nie znaczy, że nie będę biegać. Będę - ale to będzie chwilowo truchtanie dla samej siebie bez żadnych celów.

wtorek, 19 listopada 2013

Motywacja

Na swoim blogu Emilia poruszyła temat motywacji.
Zaczęłam się zastanawiać czy można biegać dla samego biegania, czy zawsze potrzebna jest jakaś marchewka. Na przykład pod postacią pamiątkowego medalu na mecie?
Pierwsza moja myśl była - no pewnie! Przecież ja na początku biegałam dla samego biegania. Ale chwilę potem przyszło - zaraz, zaraz. Nie tak szybko. Może i zawodów na początku nie było, ale zawsze, od pierwszego wyjścia był jakiś cel. Przebiec kółko. Przebiec dwa kółka. Biec tak długo aż lista piosenek na smartfonie się skończy (o - to było fajne - bo w miarę upływu czasu ostatni utwór przebrzmiewał po coraz większej ilości kilometrów :). Biegać po to, żeby nie chorować.
A potem na horyzoncie pojawiły się zawody. Niezbyt często (rekordziści potrafią co tydzień brać udział w jakiejś imprezie) - ale na tyle często, żeby mobilizowały do biegania.
To, że opłacony i zaznaczony w kalendarzu start jest tym motorem napędzającym , przekonałam się po powrocie z Amsterdamu. Przez wiele miesięcy gdzieś tam daleko w tle majaczyły się te dwa maratony. Ale wydawało mi się, że i tak i tak bym biegała niewiele mniej, jak nie tyle samo.
Gdy starty stały się już czasem przeszłym dokonanym, minęła euforia,endorfiny wyparowały, poczułam trochę jak zeszło ze mnie powietrze. Ojej - i co teraz? Brak celu jakoś tak podziałał...demobilizująco. Trudniej mi się zebrać, trudniej pobiec gdzieś dalej. Dobrze, że po drodze był jeszcze Bieg Niepodległości.
Życia nie ułatwia późnojesienna aura - która już zdążyła parę dni temu zaskoczyć mnie deszczem, a wczoraj łeb chciała urwać, przewiała na wszystkie strony i wymroziła ręce.
Dlatego zapisałam się na następne zawody. Bieg Mikołajkowy na Kępie Potockiej.
Dzięki temu, choć wiatr za oknem gwiżdże - jednak wdziewam odpowiednie ubranie i idę truchtać.
Poza tym muszę spalić ciasto na piernik. Nie - nie chodzi mi o przypalanie ciasta w piekarniku :) Co roku na Święta piekę piernik. Ciasto zarabia się 5-6 tygodni wcześniej i sobie leżakuje w lodówce.W tym roku masa pachnąca przyprawami, pełna miodu, wyjątkowo wodzi mnie na pokuszenie. I obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, gdy nadejdzie czas pieczenia - wyjmę miskę z lodówki i włożę ją po prostu od razu do zmywarki :/

Przeczytałam co napisałam. I chyba gdzieś mi puenta się rozmyła. W sumie jest podobna jak u Emilii: że cel mobilizuje i jest ważny. I może być nim wszystko - zaczynając od dobrej formy przez start w zawodach a kończąc na piernikowych wyrzutach sumienia :P



piątek, 8 listopada 2013

Rok...

Rok...
Rok temu o tej porze byłam po 14 w sumie antybiotykach i ciężkim zapaleniu płuc. I miałam dosyć.
Rok temu wyszłam na swoje pierwsze bieganie. Kółko dookoła parku, po którym prawie umarłam. 1650 metrów.
Rok temu, gdyby ktoś mi powiedział, że 12 miesięcy później będę miała przebiegnięte dwa maratony, popukałabym się znacząco w czoło.
Rok... dużo się zmieniło :)

Najpierw w kieszeni pojawił się telefon z włączoną aplikacją Endomondo, potem z Garmin na ręku.
Truchtanie wolne, noga za nogą, zmieniło się w o wiele szybsze przebieranie nogami - choć dalej rekreacyjne, bez żadnych profesjonalnych planów treningowych
1650 metrów, zmieniło się w 3 km, potem w 5, potem w 10, 15,..., 42 km 195 metrów. Wszystkie te dystanse do kupy dały ponad 1000 przebiegniętych kilometrów.
Gdzieś po drodze zgubiłam pięć kilo.
Przeziębienia, anginy, zapalenia zatok chronicznie mnie nękające - jakoś odpuściły. No, nie do końca - ale w porównaniu z poprzednimi latami jest rewelacyjnie pod tym względem.
Na Specjalnym Gwoździku zawisły i pobrzękuje parę medali za ukończone biegi. Nie jest ich jakaś straszna ilość - bo nie startuję często - ale jednak parę się zebrało.



 W tym te dwa, najważniejsze:







Nieoczekiwanie przycupnęło też trofeum z imprezy biegowo - rowerowej, czyli duathlonu







Dzięki bieganiu udało mi się odnowić  jedną starą znajomość (pozdrawiam, Aniu :), oraz poznać (na razie wirtualnie) kupę innych fantastycznych ludzi wkręconych w bieganie.


Na samym początku mojej przygody z bieganiem zaczęłam czytać blogi, strony tematyczne. I zgłupiałam. Śródstopie, pięta, bieganie naturalne,  buty takie, śmakie, owakie, na trening, na maraton, w teren, na szosę. Plany treningowe. Przebieżki, akcenty, interwały, zakresy tętna. Mózg mi się zlasował. Uznałam, że to  trochę przerost formy nad treścią. Ja chcę tylko trochę pobiegać, żeby odbudować moją odporność. I stwierdziłam, że będę ponad to:)
Szybko okazało się, że nie do końca tak się da. Że moje bieganie - choć dalej rekreacyjne, wykracza jednak ponad kółko dookoła domu z komórką w łapce.
Możliwości ciała nie nadążyły za chęciami - bach! Shin splint - czyli sprawy przeciążeniowe. Przerwa w bieganiu, rehabilitant, taping, profesjonalne dobranie butów pasujące do sposobu mojego biegania i nawierzchni, ćwiczenia wzmacniające.  
Zrozumiałam, że jednak tak  na wariata nie do końca da się biegać. Że nawet jeśli bez żadnego profesjonalnego planu treningowego - to jednak trzeba uważać i dystans zwiększać powoli i bardziej z głową. 
Czasami  się podśmiewywuję z tego profesjonalizmu, mądrych nazw i w ogóle - ale gdybym bardzo chciała się od tego odciąć - to bym nie biegała z profesjonalnym zegarkiem na ręku. Nie startowałabym w żadnych zawodach, ciesząc się z wyników. 
Bo jednak od czasu do czasu, zamiast po prostu przebierać nogami w tym samym tempie, postanawiam parę razy przyspieszyć. Albo zamiast biegać po płaskim - skręcam w kierunku górki.
Na razie jest mi łatwo. To co robię, na luzie, wystarczy, żeby praktycznie z każdego startu wracać z życiówką. Ale kiedyś nadejdzie taki dzień, gdy dla mojego organizmu to  nie będą wystarczające bodźce. I czy wtedy gładko przełknę gorszy wynik, czy uznam, że jednak czas rozgryźć te wszystkie tajemnicze cyferki w tabelkach planów treningowych? 

Cokolwiek zrobię, jakiekolwiek decyzję podejmę w przyszłości, mam nadzieję, że nie będę się niepotrzebnie frustrować gorszym wynikiem. I że bieganie dalej będzie mi sprawiać taką frajdę jak teraz. Że dalej będę umiała rozglądać się dookoła, zachwycić się jaką ulotną chwilą. Że będę w stanie zatrzymać się na chwilę, żeby zrobić zdjęcie. Po prostu cieszyć się.



Zdjęcie z przedwczoraj. Aż taka twarda nie jestem, żeby dziś wyłazić w pluchę, która jest za oknem ;)


















poniedziałek, 4 listopada 2013

Góry

Góry

Czytam sobie w necie różniaste blogi, na FB nadziewam się na różne wpisy. I czasem mam wrażenie, że dorabia się ideologię do rzeczy zupełnie zwyczajnych.
Włazimy do jeziora się popluskać - ale w świat idzie informacja o "pływaniu w wodach otwartych". Wyrywamy chwaty w ogródku, taszczymy drewno do kominka - o nie, nie - właśnie uprawialiśmy "crossfitting".
Na upartego mogłabym wyjazd w Tatry podciągnąć pod coś związane z moją aktywnością biegową - nie wiem: trening wydolnościowy albo coś równie Bardzo Profesjonalnie Brzmiącego. Ale pomimo, że po wszystkim bolą mnie mięśnie, o których istnieniu nie wiedziałam, będę się upierać, że ja po prostu pojechałam z mężem połazić po górach. Tak po prostu.
Żeby pozachwycać się szczytami dookoła i poczuć się taką malutką wśród ogromu granitu.
Żeby usiąść na kamieniu koło szlaku i pozastawiać się czy tam daleko widać trzy czy cztery kozice.
Żeby zająć w schronisku ostatnie wolne łóżko, a rano pałaszować jajecznicę z widokiem na Dolinę Pięciu Stawów.
Żeby dać się namówić na wycieczkę na Karb, pomimo, że mgła i deszcz i iść w górę wsłuchując się we własny przyspieszony oddech i krople deszczu uderzające o kaptur.
Żeby potem w schronisku odkryć, że kurtka teoretycznie nieprzemakalna jednak przemokła i że po 8 latach noszenia chyba czas na nową
Żeby rano otworzyć oczy w idealnym momencie - w sam raz aby zdążyć obejrzeć zaróżowione, zaspane jeszcze niebo nad szczytami
Żeby walczyć z wiatrem próbującym zdmuchnąć ze szlaku.
Żeby podziwiać biegacza, który leciutko, bez wysiłku pomykał pod górę po kamienistym szlaku
Żeby dojść do wniosku, że bieganie jest fajne, ale fajnie czasem porobić też inne rzeczy


I pozdrawiam Emilię, która w tym samym czasie była w Zakopanem :)







poniedziałek, 28 października 2013

Jest dobrze

Jest dobrze

Moja głowa jeszcze nie do końca wróciła z Amsterdamu ;) Jeszcze przeżywam, oglądam zdjęcia. Szanty i "Port Amsterdam" mam odsłuchane już tyle razy, że moje dzieciaki zaczynają je nucić. Zacznę się martwić, gdy zaczną w przedszkolu śpiewać "jak szczyna parszywa parszywy mam rum" :P
Nawet pokusiłam się o różne wyliczenia w celu porównania mojego biegu w Warszawie i Amsterdamie - gdzie szybciej, gdzie wolniej i tak dalej.  Ale nie będę zanudzać cyferkami.
Za to podzielę się czym innym. 

Pod moim wpisem z MW umieściłam filmik pokazujący ludzi dzień po pokonaniu 42 km. Sport ekstremalny pt: "zakładanie skarpetki" i takie tam ;) Ale to nie jedyny taki filmik, który można znaleźć na YouTubie. Jest też na przykład taki:

 

Gdy pierwszy raz go oglądałam, uznałam, że te medale na szyjach to takie mrugnięcie w  stronę widza - żeby nawet najbardziej niedomyślna osoba skapnęła się, że to jest filmik o maratończykach. 
Ale po Amsterdamie już nie jestem tego taka pewna. Albowiem spotykaliśmy w ciągu następnych dwóch dni włóczenia się po mieście, osoby,  które na szyjach, z dumą,  nosiły pamiątkowe medale. 
Dla mnie szczytem pochwalenia się przebiegniętym dystansem jest noszenie koszulki. Choć z tym chwaleniem też może być różnie - zostaliśmy na lotnisku zagadnięci przez panią z obsługi KLM, pogratulowała, spytała się o czasy- okazało się, że pracowała na targach expo. Ale w muzeum nauki NEMO zostaliśmy zapytani czy jesteśmy z jednej firmy :)) Inna sprawa, że trzeba dobrze się przyjrzeć koszulce, żeby dostrzec logo maratonu - na pierwszy plan wybijają się logotypy sponsorów.


Czy jesteście z jednej firmy?

A w ogóle wczoraj  do mnie doszło, że przebiegłam 42 km. Rychło w czas, nie? :) 
Czytając czyjąś relację w necie zakłuły mnie nagle w oczy cyferki - i wtedy do mnie dotarło: oranybosskiebabotyprzebiegłaśczterdzieścidwakilometryistodziewięćdziesiątpięćmetrów!! Wszystko przez to, że w trakcie obu  biegów  dzieliłam sobie w głowie ten dystans na mniejsze odcinki.



Od zeszłej niedzieli zrobiłam sobie totalny odpoczynek od biegania. Nic. Zero. Moje nogi zasłużyły na odpoczynek. Żeby mnie nie kusiło - buty wrzuciłam do pralki (pewnie nie wszyscy zrozumieją dowcip, więc tłumaczę: posiadam jedną parę butów do biegania). 
Pierwszy raz wyszłam dziś. Trochę za szybko pobiegłam, ale było tak fajnie, że chwilami miałam ochotę krzyczeć z radości. 
Ostatnie chwile ciepłej jesieni.  Wiaterek zwiewający z drzew spóźnione liście.  Słońce prześwitujące przez gałęzie. Zapach mokrych liści, szurających mi pod nogami. Bańki mydlane lśniące kolorami tęczy wydmuchane przez małą dziewczynkę w parku. 
I dziwnie do tego wszystkiego pasująca Lana del Rey i Birdy sączące się przez słuchawki. 
Jest dobrze.





poniedziałek, 16 września 2013

Ha!

Ha!
Tak, wiem, wiem - jeszcze poprzedni wpis dobrze nie wystygł - a ja już produkuję następny.
Ale udało się! Pokonałam po raz pierwszy barierę dystansu półmaratońskiego i przebiegłam dziś 27 km.
W ramach testowania wzięłam ze sobą żel energetyczny oraz po raz pierwszy wzułam skarpety niby kompresyjne by Lidl.
I jak było?
Cóż... dostałam małą próbkę tego jak może to wyglądać na maratonie. Oj, będzie walka z własnymi słabościami i własną głową.

Nie wiedziałam czy wyjdzie mi to dzisiejsze wybieganie - a był to właściwie ostatni dzwonek na tak długi dystans. Następny długi bieg - maraton. Pogoda spłatała mi psikusa i po odprowadzeniu chłopaków do szkoły/przedszkola, smętnie wpatrywałam się w deszcz za oknem. Wyjść? Nie wyjść? A jak zmoknę/zmarznę i mój katar z którym walczę od tygodnia zamieni się w zapalenie zatok?
W końcu koło 11 przejaśniło się trochę. Ubrałam się, założyłam żarówiasto różowe skarpety (w połączeniu z żarówiasto żółtym wykończeniem moich butów moje nogi wyglądały...żarówiasto:).



I wyszłam. Na deszcz. Przed chwilą go nie było. Chwila wahania co robić - ale zauważył mnie sąsiad, zaczął pytać, komentować. No dobra - teraz to już głupio wrócić do domu.
Pobiegłam w kierunku Kępy Potockiej. Postanowiłam tam się pokręcić - okrążenia są na tyle długie, że człowiek nie czuje się jakby biegł w kołowrotku. Park ten ma jeszcze jedną zaletę: toaletę:)
No i tak sobie zaczęłam truchtać. Okazało się, że kolejne kilometry przebiegam szybciej niż pierwotnie zakładałam. Próby zwolnienia jakoś mi nie wychodziły.  W końcu uznałam, że jeśli z takim tempem czuję się dobrze - to nie będę walczyć. Zobaczymy ile tak ubiegnę. I tak na pewno zwolnię w miarę upływu kilometrów - zmęczenie zrobi swoje. I tak sobie truchtałam, podziwiając widoczną już jesień dookoła.





Do 22 kilometra biegło mi się wyśmienicie. Potem zaczęło być gorzej, tym bardziej, że zaczęłam odwrót do domu, pod górkę. W pewnym momencie miałam takie pragnienie, żeby się zatrzymać, tu teraz, natychmiast, że aż mnie zatkało. Zacisnęłam zęby i przebierałam nogami dalej. Robiłam wcześniej w parku króciutkie przystanki na zrobienie zdjęcia, łyka wody czy przełknięcie żelu. Ale wtedy nie byłam zmęczona. Teraz, z każdym krokiem coraz bardziej czując mięśnie, chciałam walczyć ze zmęczeniem jak długo się da.
 Światła złośliwie ;)  zmieniały się na zielone jak tylko dobiegałam do jezdni. Tu trochę się poddałam - dałam odetchnąć moim nogom i na pasach przechodziłam do marszu.
Koło 24 km zadzwonił do mnie małżonek- jak usłyszał, że biegnę, chciał kończyć rozmowę, ale przerwałam mu, że zdecydowanie nie mam nic przeciwko porozmawianiu. Trzy minuty wytchnienia:)
Doczłapałam się do domu dokręcając jeszcze po okolicy do 27 kilometra. Jakbym się uparła - domęczyłabym do trzydziestki - ale potwornie chciało mi się pić (w torebce biodrowej zmieściła się malutka 330 ml buteleczka, której zawartość dawno się skończyła) i zaczęło znów padać.
Jeszcze tylko rozciąganie. Cóż - jeśli ktoś słyszał mnie wtedy nie widząc, na pewno myślał, że nie wiadomo jakie "momenty" właśnie się dzieją. Nic z tego ;) To tylko obolała baba rozciągała swoje udręczone mięśnie wydając przy tym dziwne dźwięki :)
Potem prysznic, krótki odpoczynek i walka ze zmęczeniem. Jazda po chłopaków do przedszkola/szkoły. Rozstrzyganie czy dziecko nr 1 miało prawo podrzeć książeczkę dziecku nr 2, bo dziecko nr 2 wołało w kierunku dziecka nr 1 bla bla bla bla i dziecku nr 1 się to nie podobało. Liczenie do dwudziestu, gdy dziecko nr 3 dwie minuty po spytaniu się czy chce siusiu i uzyskaniu odpowiedz negatywnej, zasikało sobie spodnie, skarpetki i buty.
Takie tam normalne życie matki trójki dzieci :P

Wróćmy do biegania. Cieszę się bardzo, że zdecydowałam się dziś wyjść. To zmęczenie na końcu dystansu było mi bardzo potrzebne, bo wiem jak się mogę czuć w trakcie maratonu. Wiem również, że takim tempem jak dziś, 42 kilometrów nie przebiegnę, bo za połową umrę po prostu.
Przetestowałam żel jabłkowy z decathlonu - okazał się być całkiem smaczny jak na żel. Pewnie wezmę go na bieg.
Skarpety lidlowe? Nie sądzę, żeby miały jakikolwiek efekt kompresyjny - ale było mi ciepło w łydki i wyglądałam wery profeszional i oczojebnie :P




Wspomnę jeszcze o wczorajszym biegu - bo zaczęło do mnie dochodzić, że mój czas podany przez organizatorów jest czasem brutto. Czas netto jest nieznany, bo mają jakieś kłopoty techniczne (te brutto tez podobno niekoniecznie mogą być prawidłowe). Mam czas z zegarka - włączyłam i wyłączyłam go na macie. 22:41. Tylko, że Garmin mi dystansu nie doszacował, twierdząc, że przebiegłam 4,94 km. Więc nie wiem na ile wskazanie czasu jest prawidłowe. Czyli wiem na razie tyle, że 5 km przebiegłam w czasie 22:4x.


czwartek, 8 sierpnia 2013

Lato

Lato
Wymęczona długą zimą, nie mogłam doczekać się lata - ach, wydawało mi się, że to taka fantastyczna pora na bieganie - ciepełko, zieleń.
Tak to jest jak człowiek ma niewielki staż i jeszcze żadnego lata za sobą związanego z bieganiem.
W tej chwili patrzę  na termometr. W cieniu pokazuje 32 stopnie. Chyba nie chcę wiedzieć ile jest w słońcu. O siódmej rano było niewiele chłodniej. Wieczór również nie przynosi ulgi - przedwczoraj koło 21 miałam wrażenie, jakby przedzierała się przez gęstą zupę. Wczoraj mój mąż skrócił bieganie o połowę. Po 5 km wrócił do domu.  Bieganie w takiej temperaturze jest zdecydowanie mało komfortowe. A jak jeszcze dojdzie do tego moja mała kompatybilność z paskiem na czujnik tętna...




Poza tym nie tylko bieganiem żyjemy - gdzieś tam przewija się rower, wspinanie, są dzieciaki.
I zamiast robić weekendowe wybieganie, pakujemy szpej, zgarniamy po drodze kolegę i jedziemy w Jurę







Albo pakujemy się w auto i jedziemy na dwa dni pobawić się w wielkiej piaskownicy :P





Albo jedziemy na motocyklach na Węgry




No właśnie. Motocykl.

W sobotę raniutko wsiadam jako "plecak" na motór męża i ruszamy w kierunku Norwegii, a konkretnie Nordkappu. Musimy się zmieścić w dwóch tygodniach - potem pojawiają się takie komplikacje jak koniec urlopu mojego męża i moich rodziców, którzy przygarną nam dzieciaki, początek roku szkolnego i takie tam ;).
Maraton Warszawski już pod koniec września. Czasu coraz mniej i raczej nie należałoby robić sobie dwutygodniowej przerwy. Po długim zastanawianiu się, wstępnym pakowaniu (nie tak łatwo spakować rzeczy dla dwóch osób w kufry, pamiętając jeszcze, że nie można przekroczyć nośności motocykla), upchnęliśmy buty do biegania. Tak łatwo się nie damy - i zamierzamy przywieźć parę tracków z Norwegii.

Generalnie  krystalizuje nam  się wizja, żeby na przyszłość nie pakować się w żadne jesienne maratony. Lato to nie jest dobry czas na przygotowania - lepiej celować w jakieś wiosenne biegi.

A na razie... cóż. Trzymajcie kciuki, żebyśmy osiągnęli cel naszej podróży i żebyśmy cali i zdrowi wrócili z powrotem.


fot. Wikipedia

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger