piątek, 29 grudnia 2017

Podsumowujący wpis wszystkomający

Podsumowujący wpis wszystkomający
Skandalicznie nie mogę się zebrać do naskrobania czegoś na blogu. Mamy koniec grudnia, biegający blogerzy (a może blogujący biegacze?) powoli umieszczają roczne podsumowania, dzielą się przyszłorocznymi planami (tak, Ava - to o Tobie mowa;)). A ja? A mnie nad głową dalej wisi dawno już zapomniany październikowy Harpuś, o grudniowych podsumowaniach już nie mówiąc.
Ponieważ doba dalej ma tylko 24 godziny, a u mnie czasu coraz mniej: bo dzieci, bo treningi, bo życie - więc ten wpis będzie wszystko mający. Przelecę i przez tego nieszczęsnego Harpusia, wspomnę jeszcze o moich obitych kolanach, spróbuję podsumować mijający rok i trochę zdradzić jakie są plany na następny.
To lecimy.

Harpuś przewijał się już przez ten blog kilkukrotnie i pewnie będzie przewijał, aż w końcu mój mąż zdobędzie upragniony tytuł Harpagana na trasie TM150. Pod tym tajemniczym skrótem kryje się 50 kilometrów pieszo i setka na rowerze. Wszystko na orientację. Żeby zdobyć ten tytuł trzeba w wyznaczonym limicie czasu zameldować się na wszystkich punktach kontrolnych. No i oczywiście dotrzeć do mety. Pomimo trzykrotnych prób zawsze coś mieszało szyki memu małżonkowi. Ale każdy taki start to coraz większe doświadczenie - więc na pewno w końcu wróci z Harpagana z upragnionym tytułem.
Tradycyjnie, gdy mój mąż zwiedza wszerz i wzdłuż Kaszuby - ja z dzieciakami szlajam się na najkrótszej, 10 km trasie. Znaczy dziesięć kilometrów to ona ma przy założeniu, że idzie się do punktów jak po sznurku, zgodnie z założeniami budowniczego. A to nigdy nam się nie udało :) Zawsze 3-4 kilometry dostajemy w gratisie.

Październikowy start był o tyle wyjątkowy, że żadne dziecko nie marudziło na hasło "jedziemy na Harpusia". W ubiegłych latach było z tym różnie. A to nr 3 jęczał, że to jest męczące i go będą boleć nogi. A to nr 1 w ogóle odmówił wyjazdu wybierając urodziny kolegi. A to nr 2 strzelał przez pół trasy focha, bo wolał zostać u znajomych i skakać na trampolinie. A teraz cała trójka nie mogła doczekać się imprezy.  Myślę, że trochę wpłynęła na to edycja wiosenna, gdy przez dość trudną trasę i dużą grupę, którą się poruszaliśmy (trójka dorosłych i dziewięcioro dzieci (!) z czego dwójka w wózkach i mocno cycowa), nie zmieścilismy się w limicie. Moje chłopaki chcieli zmyć tą zniewagę :)

I co?
I matka dzień przed Harpem wychodzi zrobić zadane dwanaście podbiegów i pięć minut po wyjściu z domu, rozgrzewając się jeszcze na osiedlowej drodze, zalicza taką glebę, że przestawia sobie rzepkę w prawym kolanie (o rzepce dowiedziałam się z dobre dwa tygodnie później, kiedy delikatnie kopnięta w tyłek przez Trenera, pokazałam się fizjoterapeutce). Matka zrobiła jeszcze jedną głupotę (na swoje usprawiedliwienie może mieć tylko adrenalinę, którą organizm wyrzucił w krwiobieg po upadku i znieczulił). Matka poszła robić te dwanaście podbiegów. Dopiero w trakcie truchtania schładzającego zaczęła czuć jak mocny był to upadek i trening przerwała.

A potem kolano spuchło a ja zaczęłam mieć kłopoty z chodzeniem. I zrobiło mi się słabo. I to bynajmniej nie z tego powodu, że za dziewięć dni miałam biec maraton. Zaczęłam się zastanawiać co ja powiem dzieciom, jeśli następnego dnia rano okaże się, że nie jestem w stanie przejść z nimi tych dziecięciu kilometrów...
W ruch poszły środki przeciwbólowe, maść przeciwobrzękowa, okłady i oszczędzanie (rychło w czas...). Na szczęście te wszystkie zabiegi pomogły na tyle, że uznałam, że Harpusia nie odpuścimy.
Ominę perypetie związane z odbiorem numerów startowych. Nie wiem czy to było moje gapiostwo czy niefortunne oznaczenie organizatorów - ale ustawiliśmy się nie w tym pokoju w kolejce, żeby dopełnić formalności. Błąd został zauważony i wszystko skończyło się szczęśliwie - ale po odbiór map odmeldowaliśmy się spóźnieni i ruszyliśmy jako ostatni.
Powiem szczerze, że byłam w lekkim szoku, bo żaden z chłopaków ani razu nie zajęczał, że długo, że nie ma siły. Nikt nie chciał zatrzymywać się na herbatki, kanapki - jak nie oni. Cały czas najważniejsze dla nich było to, żeby tym razem zmieścić się w limicie. I udało się :) A Kaszuby jak zwykle zachwyciły swoimi lasami i zagubionymi w nich jeziorkami.





Kolano zostało naprawione (nawet idąc za ciosem dałam się jeszcze obejrzeć na wszelki ortopedzie, który na szczęście nic poważnego nie znalazł) a ja mogłam z westchnieniem ulgi wrócić do mojego Planu. Moje szczęście nie trwało długo, bo jakoś w okolicach połowy listopada coś zaczęło się dziać na moim lewym boku. Coś, co przez ładnych parę dni brałam za otarcia od stanika. Dwa zaczerwienienia, które od czasu do czasu szczypały, kłuły i piekły. Czerwona lampka zaświeciła mi się dopiero wtedy, gdy stwierdziłam, że zmiany zaczynają wyglądać podobnie jak Tiborowe tzw. zimno, które od czasu do czasu wyskakuje mu na czole i przy ustach. Zimno to wirus herpes. Herpes to też ospa...
Potwierdzenie przez dermatolog półpaśca było tylko formalnością.
I znów zaciągnięty ręczny. I odpuszczony start w zawodach na Moczydle. Na moim Moczydle, tyle razy dreptanym w górę i dół. Priorytet to jednak Transgrancanaria.

No właśnie. Transgrancanaria. Dalej mnie zdumiewa, że z truchtanych dwa, trzy razy w tygodniu 20-25 kilometrów tygodniowo, doszłam na koniec roku do sześciu treningów i 60- 70 km tygodniowo. Plus jeszcze zajęcia ze sztangami.

Cały 2017 rok był moim powrotem do biegania po urodzeniu dziecka. Nie nastawiałam się na nic. Nie wiedziałam na ile będę w stanie się zorganizować, na ile pozwoli mi Matylda. Jak moje ciało będzie reagować - bo przecież cały czas dochodziłam do siebie po ciąży i czwartej cesarce. No i waga. Przez część roku biegałam z dodatkowymi kilogramami, które na szczęście powoli, powoli znikały.


Zdjęcie z prawej zostało zrobione w marcu, zdjęcie z lewej: pod koniec września


Zaczynałam ten rok od truchtania kółek dookoła bloku, od wyszukiwania w szafie ciuchów biegowych, w które po prostu zmieszczą się moje mleczne cycki i nadprogramowe kilogramy. Ciesząc się każdym przebiegniętym kilometrem i... tak, frustrując się czasami totalnym brakiem formy.
A kończę ten rok  wpatrując się w medale z dwóch piątek, jednej dychy, jednego biegu na 17 km, dwóch półmaratonów, jednego maratonu, dwóch górskich trzydziestek i jednego 53 km ultra.
W styczniu nie przypuszczałam, że grudzień tak się zakończy. Że będę biegać więcej i chyba szybciej niż przed ciążą. Ba, w życiu bym nie przypuszczała, że zakończę go z opieką trenerską :) Ileż to razy, nawet tu, na blogu, zarzekałam się, że ja i jakieś bardziej usystematyzowane bieganie, cyferki, plany, trener -  to nie ten adres.

Biegowo ten rok kończy się bardzo sympatycznie. Doba nie jest jednak z gumy i nie ukrywam, że i ja i mąż nie wyrabiamy się ze wszystkim. Staramy się nasze treningi wplatać w życie tak, żeby dzieciaki nie odczuwały tego za bardzo. Pamiętam swój wpis ciążowy - że przynajmniej będę mogła więcej czasu poświęcić rodzinie. Bo nie oszukujmy się: treningi są czasochłonne. Mam nadzieję, że udało nam się po prostu bardziej spiąć poślady, lepiej zorganizować i że dzieciaki nie będą nam kiedyś za bardzo wypominać, że nie zawsze obiad był na czas, bo mama zamiast stać przy garach właśnie biegała, a tata odmówił grania w planszówkę, bo przez trening musiał nadgonić przy komputerze pracowe sprawy. Staramy się im w miarę możliwości  i rozsądku wynagradzać to nasze zaangażowanie w bieganie. Mam nadzieję, że nam to wychodzi.
Być może to podsumowanie powinno być bardziej optymistyczne, a nie takie z wątpliwościami. Ale takie jest życie :)

A plany na przyszły rok? Wiecie, że są takie? Serio :)

Plan numer jeden, to oczywiście Kanary. Bardzo chciałabym, żeby dzień moich czterdziestych urodzin minął z przytupem i żeby udało mi się przekroczyć linię mety. Najlepiej w ciągu doby. Ale będę przeszczęśliwa z zostania finiszerem w ogóle. Oczywiście im bliżej lutego, tym bardziej trzęsę portkami (OSIEM tygodni, aaaaaaaa)
Przed Transgrancanarią są zaplanowane jeszcze dwa starty, które traktuję treningowo: po sąsiedzku Chomiczówka, tym razem główny dystans, 15 km. A pod koniec stycznia Wilcze Gronie w Beskidzie Żywieckim: krótko, treściwie i pod górę.

Po Kanarach mieliśmy kilka pomysłów. Zastanawialiśmy się nad różnymi biegami górskimi. Po przeczytaniu jednak relacji  Krzyśka Dołęgowskiego, zaciągnęłam ręczny. Zaczęłam się bać, że zbyt wczesne rzucenie się na biegi ultra po tak ogromnym wysiłku jakim będzie pokonanie 126 kilometrów, może zaowocować kontuzjami. Z tego samego powodu wiosenny maraton będziemy biec w możliwie najpóźniejszym terminie jaki udało nam się znaleźć: w maju w Kopnehadze. Nie ukrywam, że po raz pierwszy mam wizję na królewski dystans: złamać 3:30. Strach trochę wyjawiać takie plany. Ostatni raz, gdy zapisywałam się na maraton z myślą o łamaniu trzech i pół godziny, okazało się, że jestem w ciąży ;) Co ma być - to będzie. Jak się nie uda - to będę próbować innym razem :)

Chciałabym w 2018  wrócić do biegów AR. Pierwszy pewny start zaplanowany jest na marzec. Jest tylko jeden szkopuł: muszę do tego czasu nauczyć jeździć się na rolkach....
Mam nadzieję, że moje drugie spotkanie z Adventure Race będzie w czerwcu.
A potem.... A potem będzie jesień i  chciałabym po raz pierwszy zmierzyć się z najsłynniejszym błotem w Polsce, łemkowskim błotem.
Czy coś jeszcze wpadnie biegowego? Na pewno. Ale nie mogę mieć wszystkiego zaplanowanego od A do Z. Czułabym się jak nie ja :P

Na koniec w Nowym Roku życzę Wam, żebyście przede wszystkim czerpali radość z tego co lubicie robić - niezależnie do tego czy jest to bieganie czy coś zupełnie innego. Życzę pogody ducha, spokoju, optymizmu i samych życzliwych ludzi wokół.


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger