Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyrypa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wyrypa. Pokaż wszystkie posty

środa, 11 listopada 2015

Wyrypa 3.0 od Rzeszowa do Jarosławia

Wyrypa 3.0 od Rzeszowa do Jarosławia
Droga do Leżajska minęła bez żadnych przygód. Licznych przystanków i zastanawiania się nad mapą czy jedziemy dobrze i gdzie w ogóle jedziemy nie liczę :)




Jechaliśmy głównie drogami, staraliśmy trzymać się tych mniej uczęszczanych, czasem zagłębialiśmy się w las, czasem jechaliśmy przez wsie. Drogi raczej o dobrej nawierzchni, choć zdarzały nam się i takie kwiatki:



Zabawa tak naprawdę zaczęła się za Leżajskiem, do którego dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Po krótkim przystanku na stacji benzynowej, której okolice przypominały klimatem Hitchcocka,



męska część naszego teamu zadecydowała, że jedziemy dalej i noclegu zaczniemy szukać w miejscowości Kuryłówka. Oczywiście zanim tam dotarliśmy zrobiła się czarna noc.
Nasze podpytywanie w wiejskim sklepie usłyszał chłopak mieszkający nieopodal i zaproponował pomoc. Pokazał skrót, dzięki któremu w tych ciemnościach dotarliśmy do sąsiedniej wioski, Ożanny. Tam z racji pobliskiego zalewu, była baza noclegowa.
Niestety odbijaliśmy się od drzwi do drzwi. Pokoje na wynajem działały raczej w sezonie i ludzie odmawiali tłumacząc się nieogrzewanymi pomieszczeniami, brakiem przygotowania lub zupełnie nikogo nie było na miejscu. Możliwe, że część się bała słysząc męski głos - do części osób dzwoniliśmy telefonicznie.
Zaczęło się robić zabawnie. Do wyboru mieliśmy albo powrót w świetle czołówek do Leżajska, od którego dzieliło nas z dobre 10 kilometrów, albo nocleg pod gołym niebem.
Do kolejnej osoby zadzwoniłam ja. Pani już rozmawiała z którymś z chłopaków, ale tym razem słysząc w słuchawce kobiecy głos, zgodziła się przenocować w domku.
Domek był nieogrzewany, a od zimnych ścian ciągnęło ostrym, chłodnym powietrzem. Powiedziałabym nawet, że na zewnątrz było przyjemniej - ale prognozy mówiły o opadach deszczu w nocy. Ubraliśmy się w prawie wszystko co mieliśmy, zakopaliśmy się w śpiwory i noc była całkiem przyjemna. Małżonek orzekł, że było mu nawet za gorąco i w nocy nawet zdjął z siebie czapkę i rękawiczki :)

Następnego dnia w lekko wilgotnym powietrzu, mokrym asfaltem pomknęliśmy ku Biłgorajowi. Tam zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie w hotelowej  Restauracji Sitarskiej i popedałowaliśmy dalej, do Zwierzyńca, dzień kończąc w Suścu.
W Biłgoraju zaserwowano nam pyszną jajecznicę - choć oficjalnie nie było jej w menu. Próbowałam obłędnego cebularza i jadłam najsmaczniejszy chleb na świecie wypiekany na miejscu. Mniam!



Była to swego rodzaju rozpusta kulinarna - ale jak się potem okazało bardzo potrzebna. Drugi dzień naszej wycieczki był długi (zrobiliśmy około 105 km), a trasa była bardzo zróżnicowana.
Tego dnia mieliśmy pełen przegląd pogodowy: od mglistego i straszącego przelotnymi deszczami poranka, przez słoneczną i ciepła resztę dnia, aż po bezchmurny wieczór czarujący niebem usłanym milionem gwiazd. Jechaliśmy i drogami asfaltowymi i leśnymi duktami, nie rzadko pchając rowery przez potężne piachy.

Teraz będzie duża porcja zdjęć:











Jak się okazało prawdziwą przygodę zafundowaliśmy sobie na koniec. Co prawda pomni naszych przygód z noclegiem dnia poprzedniego, odpowiednio wcześniej telefonicznie załatwilismy nocleg w Suścu. Jednak do miejscowości trzeba było najpierw dotrzeć. Oczywiście zanim tak się stało - zaczęło się ściemniać.
Pomimo zachodu słońca postanowiliśmy nie zmieniać naszej koncepcji i ostatnią część trasy pokonać skrótem, szlakiem turystycznym przez las.
Wyglądało to mniej więcej tak:




Proszę nie regulować odbiorników. Tyle widziałam w świetle czołówki: odblaski na kurtce i sakwach męża jadącego przede mną.
Najgorsze nie było to, że nie widziałam nawierzchni, po której jadę i wielokrotnie byłam nagle zaskakiwana przez piach, na którym rower mi tańczył. Najgorsze były gałęzie. Człowiek w mikrym świetle zauważał je w ostatniej chwili i naprawdę trzeba było uważać, żeby sobie oka nie wybić.
Skrót udało się pokonać bez żadnych strat i koło siódmej wieczorem zameldowaliśmy się u przesympatycznej pani, która zaprowadziła nas do - tym razem - ogrzewanego pokoju :)

Następnego dnia musieliśmy zagęścić ruchy. Prognozy były nieubłagane: koło 14 miało nastąpić załamanie pogody. Chcieliśmy o tej godzinie znajdować się w Jarosławiu (nazwa miejscowości jakże na czasie :P), skąd pociągiem chcieliśmy dotrzeć do Rzeszowa.
W porównaniu z dniem poprzednim, ten był chwilami dość nudny. Szczególnie fragmenty obfitujące w długie, aż po horyzont proste. Pewnych atrakcji dostarczał mi wózek od tylnej przerzutki w rowerze. Najprawdopodobniej przez skrzywiony - nie wiem kiedy i nie wiem w jakich okolicznościach - hak. Co to oznaczało w praktyce? W praktyce zostałam pozbawiona części przełożeń. Nie mogłam ani z przodu zrzucać łańcucha na najniższą tarczę, ani z tyłu zrzucać na najniższe biegi. Wózek zaczynał wtedy trzeć o szprychy. Przy obciążonym sakwami rowerze  nawet lekkie uszkodzenie mogło się skończyć po prostu pękaniem szprych.
Wiecie jak się pokonuje 10% podjazd w takich warunkach?
Szybko :)
Brzmi zabawnie - ale to dla mnie była jedyna metoda. Musiałam na tyle się rozpędzić, żeby na tych przełożeniach, które mi zostały być w stanie kręcić pod wzniesienia. Myślę, że moje mocno obolałe nogi to głownie efekt tych paru podjazdów.








Na tyle znudziły nas te długie proste, że pomimo wiszącego nam nad głowami deszczu, postanowiliśmy trasę lekko zmodyfikować i  ku przygranicznym Wielkim Oczom pojechaliśmy bardziej bocznymi drogami.




Jak widać na jednym ze zdjęć pojawiła się prześwitująca między drzewami stara cerkiew. Takich cerkwi minęliśmy na naszej trasie parę, pewnie jeszcze więcej ominęliśmy gdzieś bokiem. Część z nich jest restaurowanych, część została przerobiona na kościoły rzymskokatolickie ( i te są w najlepszym stanie). Ale są też takie rozpadające się, zapomniane. Ostatni świadkowie minionych czasów, życia, które już nie wróci.
Mój stosunek do religii jest jaki jest - jestem ateistką. Ale w tych przycupniętych, niszczejących starowinkach cerkiewnych jest coś wzruszającego, co chwyta za serce.
Na zdjęciach poniżej jest niszczejąca cerkiew w Miękiszu Starym.





Ostatnie kilometry dzielące nas od Jarosławia przejechaliśmy nieciekawą ruchliwą drogą, wśród smrodu spalin mijających nas ciężarówek. Na opłotkach miasta zaczął kropić deszcz, a oczekiwanie na pociąg na dworcu umilał już nam jednostajny szum deszczu.




Podczas trzech dni zrobiliśmy około 280 kilometrów. W porównaniu z zeszłym rokiem było o wiele cieplej. Małżonek pedałował nawet w krótkich spodenkach. Mam wrażenie, że więcej trasy pokonywaliśmy drogami. Trochę mi zabrakło elementu przygody, której rok temu dostarczył nam chociażby Słowiński Park Narodowy.
Czy to znaczy, że nasz wyjazd mi się nie podobał? Absolutnie nie. Jechaliśmy przez naprawdę ładne tereny, mieszkańcy mijanych przez nas wsi z zaciekawieniem i sympatią patrzyli na trójkę spóźnionych turystów. Hitem nr 1 był pan, który na widok trójki rowerzystów powiedział dzień dobry, po to by kilka sekund później powiedzieć do widzenia, gdy go minęliśmy:)
Mam też wrażenie, że Polska B przestaje być B. Jechaliśmy momentami drogami kategorii... a cholera wie czy one w ogóle miały jakąś kategorię, a nawierzchnia była o niebo lepsza od "siódemki" prowadzącej do Gdańska. Wsie były zadbane, na każdym kroku widać było  nowe domy, domy w budowie. Co i rusz natykaliśmy się również na tablice informujące o inwestycjach współfinansowanych przez Unię Europejską. Dzieje się.
Podczas jednego z przystanków, Piotr zagaił sprzedawczynię w wiejskim sklepie. Że ładna okolica i wieś zadbana. Pani spojrzała się na niego jak na wariata. Zadbana? Eeee, nieee. Krawężniki są krzywe.
Jeśli ludziom przeszkadzają takie rzeczy - to naprawdę - jest dobrze :)

A teraz czas na odpoczynek. I planowanie przyszłorocznej wyrypy:)

piątek, 21 listopada 2014

Nadmorska wyrypa dzień drugi

Nadmorska wyrypa dzień drugi
Nie wiem jak panowie, ale mnie drugiego dnia trudniej było się zebrać. Już wiedziałam jak to jest wyjść na ten ziąb. Już wiedziałam jakie to uczucie, gdy po przerwie dłuższej niż pięć minut człowiek zaczyna stygnąć i marznąć. Ale przede wszystkim problemem były moje cztery litery. Przez pierwsze minuty nie byłam w stanie usiąść całym ciężarem na siodełku. Może i kondycyjnie dawałam radę pedałować, ale mój tyłek absolutnie nie był przyzwyczajony do kilkugodzinnego siedzenia na siodełku.
Ruszyliśmy jak było jeszcze ciemno. Nasza trasa tuż za Ustką skręciła w las. Musiałam wyciągnąć czołówkę, żeby widzieć, gdzie jadę. Małżonek z kumplem jechali kawałek przede mną.
Nagle usłyszałam mrożący - przynajmniej moją- krew w żyłach krzyk Piotrka. Normalnie myślałam, że zawału dostanę! Przyczyną był dzik, który wyleciał z lasu tuż przed chłopakami i ten dziki ryk miał go wystraszyć. To było nasze drugie spotkanie z leśną zwierzyną. Dzień wcześniej przede mną, jakieś 20-30 metrów wyleciały z lasu cztery łanie z jeleniem na końcu. Pomimo, że miałam na szyi aparat i wystarczająco dużo czasu, żeby po niego sięgnąć, nie byłam w stanie zrobić zdjęcia. Stałam z otwartymi ustami i gapiłam się po prostu na przeskakujące z gracją przez leśne przeszkody zwierzęta, aż te zniknęły w lesie.
Przez dłuższy czas wydawało się, że poranne spotkanie z dzikiem było najbardziej ekscytującym wydarzeniem tego dnia. No może poza parokrotnym gubieniem trasy :)



Trasa wiodła głownie asfaltem lub po szerokich polnych drogach. Drogi asfaltowe były bardzo "boczne",  ruch samochodowy był dość okazjonalny. Inna sprawa, że pogoda nie zachęcała do wyściubiania nosa z domu. Potwornie wiało. I pomimo, że kierunek naszej jazdy sprawiał, że wiatr głównie nam pomagał, to zdarzały się momenty (głownie po odkryciach, że jedziemy nie tam gdzie chcieliśmy), że pod ten wiatr trzeba było kręcić.




Za Dąbkami COŚ zaczęło się dziać.
Jechaliśmy sobie spokojnie wąską, nieuczęszczaną drogą. Olaliśmy czerwony szlak, który skręcił w las ewidentnie w kierunku plaży i pojechaliśmy prosto.
Z pewnym niepokojem łypałam na dwa wielkie psy, które obszczekały nas zza ogrodzenia jakiś zabudowań. Z niepokojem - bo na oścież była otwarta brama. Ponieważ jednak jadąc oddalaliśmy się od niej, a psy podążały za nami, nie spostrzegły, że mogą wybiec na drogę.
Jechanie wkrótce się skończyło. A konkretnie skończyła się droga na ogrodzeniu opatrzonym tablicą "Teren Urzędu Morskiego. Wstęp wzbroniony". Z prawej strony mieliśmy morze. Z lewej-  jezioro Bukowo, którego nie chciało nam się objeżdżać i postanowiliśmy sprytnie przemknąć pomiędzy. Teraz do wyboru mieliśmy albo cofnąć się kawał, pewnie z kilkanaście kilometrów nadrabiając, w celu objechania jeziora, albo... przepchać rowery plażą.
Wybraliśmy wariant numer dwa. Znów jechaliśmy wzdłuż ogrodzenia z obszczekującymi nas psami. Niestety tym razem zbliżaliśmy się ku otwartej bramie i psy nagle spostrzegły jak wielkie możliwości się przed nimi otworzyły... Przez chwilę zrobiło się nieciekawie. Kolega Piotrek próbował odstraszyć czworonogi swoim krzykiem, ja wrzasnęłam komendę znaną chyba każdemu wiejskiemu psu: "do budy!". Nie wiem co podziałało - ale wyszliśmy z tego bez pogryzień.
No to teraz tylko jakieś 4 kilometry plażą...





Szło się średnio, oczywiście. Szybko odkryliśmy, że jedyna rada to iść po śladach prowadzącego. A prowadził Piotr, idąc dość dziarskim krokiem. Pomyślałam sobie, że przez to, że ma na nogach buty trekingowe, łatwiej mu iść przez piach i tak się nie zapada jak my w tych naszych rowerowych laczkach. Kolega ani przez chwilę nie zwalniał. Po prostu nagle stanął, pierdyknął rower w piach i bardzo głośno i długo mówił co myśli o piasku i jego matce ;).
Brnęliśmy dalej, dwa razy filując zza wydm czy da radę zwiać już z plaży czy jeszcze nie. Aż wreszcie doczekaliśmy się widoku ludzi na horyzoncie. A to oznaczało, że gdzieś tam musi być cywilizacja.
I rzeczywiście. Nie tylko odnaleźliśmy drogę i szlak. Zapędziliśmy się  również w odnogę kończącą się potężną bramą, ze znakiem zakazu i tablicą "ostoja zwierzyny, wstęp wzbroniony". Takie tablice zdarzyło nam się spotkać osiem lat temu i już wiedzieliśmy, że oznaczają one raczej tereny wojskowe niż ostoję zwierzyny ;). Potulnie wróciliśmy na szlak.
Potem już żadnych spektakularnych przygód nie mieliśmy. Staraliśmy się jechać bez zbędnych przerw. Po pierwsze gonił nas czas, po drugie prognoza pogody. Według niej w okolicach godziny szesnastej aura miała przestać być dla nas łaskawa i miało zacząć padać.
Ostatni fragment naszej trasy to ścieżka rowerowa idąca samym wybrzeżem aż do samego  Kołobrzegu. Pod koniec jazda zamieniła się trochę w sport ekstremalny. Zapadł już zmrok i zaczęła się zabawa pod tytułem "zgadnij czy ktoś jest przed tobą". A było całkiem sporo osób. Czasem światło mojej czołówki wyłapywało jakiś odblaskowy element odzieży, ale często mijaliśmy ludzi zupełnie niewidocznych dla nikogo. Rowerzystów bez żadnego oświetlenia również. Obyło się bez żadnych wypadków, szczęśliwie. Jedynym poszkodowanym okazał się mój dzwonek rowerowy, który nie wytrzymał ciągłego używania i się popsuł.
Koło siedemnastej, po przejechaniu 128 kilometrów, w lekko kropiącym deszczu wjechaliśmy do Kołobrzegu.
Najpierw podjechaliśmy na dworzec, gdzie odbyła się nieudana próba kupna biletów (dlaczego nieudana, o tym za chwilę), a potem udaliśmy się skonsumować pożegnalną rybkę.
I gdy tak tajaliśmy w ciepełku, pałaszując zasłużony obiad, za oknem rozpadało się na dobre. To już nie było kropienie ani mżawka. To było ciężkie, zacinające jesienne deszczysko.
Obiad jedliśmy jakieś 300 metrów od dworca, a i tak, tak krótki przejazd spowodował, że w hali pojawiliśmy się szczękając zębami i trzęsąc się z zimna.


A o co chodzi z tymi biletami? Cóż, zaczęło się od niespodzianek PKP to i na nich się skończy :)
Po pierwsze, jeśli ktoś z Was zawita na kołobrzeski dworzec, nie próbujcie sprawdzać na dworcowym zegarze czy przypadkiem nie spóźniliście się na pociąg. Czemu? Bo go nie znajdziecie:)
Ani w hali dworcowej, ani na peronach nie uświadczycie ani cienia zegara. Dziwne to - ale w świecie, gdzie robi się wypasiony podjazd pod dwa marne schodki nie zauważając jednocześnie kilkudziesięciu prowadzących na perony, nic mnie już nie zdziwi.
Biletów nie udało nam się kupić, gdyż właśnie wtedy system rezerwacji biletów postanowił był paść i nie podniósł się przed dni następnych kilka. Oczywiście do pociągu wsiedliśmy, bilet kupiliśmy u konduktora.


Podsumowanie? Dwa dni. 228 kilometrów. 13 godzin w siodle. Potworne zakwasy w nogach. Tyłek obtarty do krwi.
W przyszłym roku też chcę z nimi jechać.









Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger