środa, 29 stycznia 2014

O, choroba!

O, choroba!
   Mając trójkę dzieci jest duża, bardzo duża szansa, że zawsze któreś dziecko będzie właśnie chore. Albo tobie przekaże jakiegoś syfa.
Właśnie mam taki mini maraton.
Zaczęło się od dziecka nr 3 - przez tydzień non stop kolor gil do pasa, kaszel i gorączka. W dzień kleiło się do mnie, w nocy przyłaziło do łóżka, kaszląc do ucha.
To musiało się skończyć jednym: w którymś momencie zaczęło się kasłanie stereo na dwa głosy z dzieckiem. Potem dziecko umilkło (pewnie wszystko co miało fajnego przeszło na mnie), a na dobre zaczęłam umierać ja. Bieg Chomiczówki obejrzałam sobie na zdjęciach, posłuchałam od męża o tym jak było i poczytałam na blogach innych biegaczy.
Dziecko nr 3 zostało wreszcie w ubiegły czwartek wyekspediowane do przedszkola, a mnie serce zaczęło wyrywać się do choćby symbolicznego kółeczka po parku. Moje dylematy pobiec czy jeszcze się podkurować zostały szybko rozwiązane telefonem z przedszkola, że moje dziecko ma biegunkę.
Oh, shit!
Zabrałam do domu bidę z nędzą wraz z masą aromatycznie wioniejących reklamówek z ubraniami. Po 9 dniach kiblowania w domu, w przedszkolu udało mu się utrzymać całe 3 godziny (rekord i tak od roku należy do dziecka nr 2. Dwadzieścia minut po przekroczeniu progu przedszkola, miałam telefon, że Jasiek potknął się o dywan, ma dziurę w brodzie i lepiej żebym to zobaczyła... Zobaczyłam i od razu ruszyłam w kierunku Izby Przyjęć)
    W weekend po raz pierwszy od ośmiu dni wyściubiłam nos z domu w stroju biegowym. Mały szok termiczny przeżyłam - bo ostatnio biegałam przy przyjemnym minus jeden, a tu zaatakowało mnie -15. Jakoś dałam radę, z wdziękiem kończąc truchtanie atakiem kaszlu.
    Przyszedł poniedziałek, a wraz z nim początki zapalenia spojówek u dziecka nr 2. Damy radę, damy radę. Dziecko zostaje w domu, kropelki do oczu lecą w ruch, dziad zostaje zduszony w powijakach, dziecko zostaje dziś wykopane do przedszkola jako zdrowe.
Ale przyroda nie lubi pustki ;) Najstarszy od wczesnych godzin porannych skarży się na ból brzucha i lata do toalety. Na plany biegowe akurat średni ma to wpływ - bo wylazłam wczoraj wieczorem, tylko dziecka mi żal, bo niedyspozycja kłopotliwa i męcząca.

A jak się truchtało? Generalnie lubię biegać zimą. Ale walka z tą masą śniego-solo-piasko-cholerawiecopodobną, zalegającą na większości chodników średnio mnie bawi. Nogi uciekają, człowiek chwilami ma wrażenie, że biegnie w miejscu. Muszę bliżej się przyjrzeć nakładkom na buty.
Zrobiłam ponad 11 km - ale po wszystkim zmachana byłam, jakbym zrobiła ze dwa razy więcej.


tak, ta zamaskowana istota to ja.  Buff to genialny wynalazek, idealny na taką aurę

niedziela, 19 stycznia 2014

Chomiczówka, której nie było

Zegar wskazuje za piętnaście minut pierwszą. W nocy. A ja zamiast regenerować się przed jutrzejszymi zawodami (jednak się zapisałam), siedzę przed kompem. Czemu?
Kaszel z katarem skutecznie uniemożliwiają mi spanie.
Dziecko nr 3 od tygodnia chorujące w domu, zdołało wreszcie wszystkie swoje wirusy i bakterie przekazać mnie.
Czyli już wiadomo co będzie dalej.
Rano pomacham mężowi na pożegnanie, będę mu życzyć powodzenia, a sama udam się w kierunku chusteczek do nosa, syropów i ciepłej herbatki.
No chyba, że stanie się cud, w co raczej wątpię:)

Wątpliwości miałam. Nie wiedziałam czy się zapisywać na ten bieg, bo jakoś chęci na startowanie jakby się zmniejszyły. Pokusa symbolicznego zatoczenia koła okazał się silniejsza.

Bo właśnie mija rok mojego biegowego bloga.

Rok temu, po moich pierwszych ulicznych zawodach, Biegu o Puchar Bielan, naładowana endorfinami, uznałam, że mam ochotę całemu światu ogłosić, że bieganie jest fajne:)
Wtedy szczytem moich możliwości było przebiegnięcie 5 km. Na mojego męża robiącego na Chomiczówce trzy pętle patrzyłam z podziwem, bo dystans 15 km wydawał mi się strasznie długi i trudny.


Cóż... smutno mi trochę. Gdybym się nie zapisała, umierałabym spokojnie w domu, z satysfakcją myśląc, że całe szczęście, że nie zdecydowałam się na start. A tak to trochę żal cztery litery ściska. Szczególnie, że biegający mąż szykujący się na jutro nie ułatwia sprawy.
Ale może lepiej, że choróbsko przyplątało się teraz. Został miesiąc do realizacji prezentu gwiazdkowego -lepiej chorować teraz niż w Barcelonie.


PS. Na wszelki wypadek ten wpis puszczę rano. Gdyby jednak jakiś cud...
PS.1 Po kolejnym ataku kaszlu stwierdzam, że puszczam wpis teraz:).
Nawet gdyby ciutkę mi się poprawiło - to losu kusić nie będę. Nie ma nic gorszego niż zdychająca matka, która musi być na nogach ze względu na dzieci.

niedziela, 12 stycznia 2014

Będzie zabawa, będzie się działo....

Będzie zabawa, będzie się działo....
Ponieważ minął tydzień i zakwasy po poprzednim Boot Campie przeszły, poczułam się tak trochę dziwnie, że nic mnie nie boli ;) Postanowiłam zrobić powtórkę z rozrywki i znów udać się na Pola Mokotowskie. Namówiłam małżonka i korzystając z nieopatrznie wypowiedzianego przez Piotra zaproszenia, zameldowaliśmy się całą rodziną :)
Co prawda mało brakowało, abyśmy zamiast w parku wylądowali na IP:  dziecko nr 2 ze spodenkami od piżamy owiniętymi dookoła kostek powiedziało "patrz, mamo, pokażę ci cios karate!". I pokazało. Akcja skończyła się zgodnie z przewidywaniami - Jasiek wbił się zębami w dywan. Krew i łzy się lały - szczęśliwie wystarczył okład z zimnego kompresu żelowego.

Oj działo, się działo. Po raz pierwszy od dwudziestu lat stałam na rękach. I usiłowałam zrobić w tej pozycji pompki, co mi się oczywiście nie udało. Owszem - dzięki smashing pąpkins* (słowniczek trudnych pojęć będzie na końcu wpisu) jestem w stanie parę męskich pompasów zrobić - ale do pozycji cyrkowych to mi jeszcze daleko. Mój mąż za to machnął pięć. Było wskakiwanie na ławeczki, były burpeesy*, brzuszki, pajace. Jednym słowem było znów wesoło i męcząco.

fot. Boot Camp



fot. Boot Camp

Burpees w wykonaniu małżonka
fot. Boot Camp



To tylko wygląda jak niewinne ćwiczenie
fot. Boot Camp

Dziecko nr 3fot. Boot Camp


(De)motywator. Czyli dziecko nr 2
fot. Boot Camp

Ręka mocy. A nawet dwie
fot. Boot Camp


fot. Boot Camp

Bieganie jest fajne - ale to ganianie po Polach i wykonywanie różnych dziwnych wygibasów ku uciesze spacerowiczów jest miłą odmianą od przebierania nogami.


Dziś skorzystałam z zaproszenia Krasusa i rano pojechałam w kierunku Lasu Kabackiego na towarzyskie (z Bo, Bartkiem i Pawłem) bieganie. Nie byłoby może nic dziwnego, gdyby nie pogoda. Zwlokłam się parę minut po siódmej rano (pomogły niezawodne dzieci.) i do moich uszu dobiegł bardzo głośny, wyraźny i miarowy dźwięk, mogący świadczyć tylko o jednym: leje. Wyjrzałam przez okno: lało :). Tak stałam z kubkiem kawy i zastawiałam się co robić. Jechać w drugi koniec miasta w taką pogodę?? Ale za chwilę deszcz zamienił się w śnieg. Śnieg już nie wyglądał tak strasznie. Podjęłam decyzję i wyszłam z domu. 
A potem jechałam przez miasto, wycieraczki pracowały jak oszalałe zgarniając z szyby następne porcje wody, kałuże pryskały spod kół - a ja znów się zastawiałam czy ja wiem co robię;)

fot. Krasus

Jak widać na powyższym zdjęciu - nie było tak źle;) Owszem pogoda dała popalić - a to próbując nas zdmuchnąć z drogi, a to sypiąc prosto w twarz śniegiem z deszczem. Ale było wesoło:) Szczególnie jak Krasus straszył innych biegaczy rzucając się w ich kierunku z kamerką i grobowym głosem żądając okazania entuzjazmu i radości:P

Z dzisiejszego dnia spostrzeżenia mam takie - że samej za Chiny nie chciałoby mi się wyściubić nosa z domu. A jednak co towarzystwo - to towarzystwo. Szczególnie, gdy jest dobre:)







* Smashing pąpkinks- akcja rozkręcona przez czterech blogerów. Zaczęło się od pompowania na Everest, a teraz okrążamy świat dookoła robiąc pomki i brzuszki (a nawet pąpki i brzóchy). Nie wiadomo o co chodzi? Szczegóły TU i TU

*burpees - wymysł szatana co najmniej;) Jeśli chcesz się upokorzyć, jeśli chcesz, żeby mniemanie (wysokie, oczywiście) o własnej formie rozsypało się w pył - rób burpeesy:). Wygląda to tak:



wtorek, 7 stycznia 2014

Trening funkcjonalny

Trening funkcjonalny
Wiecie co to? Znaczy starzy wyjadacze na pewno wiedzą. Ja do niedawna miałam jakieś mgliste pojęcie, że to jakieś ćwiczenia są. I tyle.
Zdarzyła się okazja, żeby to sprawdzić na własnej skórze - a raczej na własnych mięśniach.
Wszystko zaczęło się od tego, że wygrałam na Facebooku wejściówkę na taki trening w ramach Boot Camp.
Wejściówki jeszcze nie wykorzystałam, bo znalazłam informację o organizowanych, właśnie przez Boot Camp, otwartych,  darmowych zajęciach. Postanowiłam obwąchać "z czym to się je".
I tak 4 stycznia, razem z dziećmi nr 1 i 2 pojawiłam się na Polach Mokotowskich.

Ponieważ byłam po raz pierwszy, żeby zorientować się gdzie są dokładnie zajęcia weszliśmy na pagórek. Dziecko nr 2 podchodziło trzykrotnie: za każdym razem tuż przed szczytem kładło piłkę na ziemi...



Było nas w sumie siedemnaście? Szesnaście? osób. Zajęcia prowadziła dwójka instruktorów: Piotr i Magda.
I zaczęło się. Truchty, podbiegi, podskoki, wykroki, wypady. Pompki. I znów pompki. I jeszcze więcej pompek. Przysiady, wyciskanie, uciekanie, schylanie. Wymachy, burpeesy, rozciąganie. Pojedynczo, w parach, grupowo (brzmi jak niezła perwersja, hi hi). Uff. Zmęczyłam się od samego wymieniania :P
Dziecko nr 1 się wciągnęło i wiele ćwiczeń próbowało robić razem z dorosłymi.
Generalnie świetnie spędziłam godzinę. Wieczorem poczułam pierwsze symptomy jak bardzo  świetnie ;) A następnego dnia było już, ojej... A jak wyszłam pobiegać, przez pierwszy kilometr to już w ogóle było ojejej - generalnie można mi było mówić Pani Zakwas :)
Ale kurczę, fajnie było się tak poruszać -  było na luzie, ze śmiechem, ale mięśnie poczuły, oj poczuły.
To był mój pierwszy, ale na pewno nie ostatni taki trening. Polecam!

Dziecko nr 1 na gałęzi. Dziecko nr 2 głową w dół trzymane przez matkę. Czyli przeze mnie.
Jak widać wszyscy świetnie się bawili.
fot. Piotr Tartanus









Widziałam w komentarzach, że zostało przyznane mi wyróżnienie przez Karolinę. Do tej pory myślałam, że wszelakie wyróżnienia to domena blogów rękodzielniczych - ale jak widać dotarły i tu. 
Za wyróżnienie bardzo dziękuję, ale - podobnie jak to robię na swoim szydełkowym blogu - i tu będę trochę świnia i nie przekażę go dalej. Wyróżnienia są miłe, sympatyczne, doceniam - ale nie czuję się na siłach, żeby wynajdywać -naście innych blogów, żeby  przekazać je dalej. Karolino - mam nadzieję, że się nie obrazisz? Na otarcie łez odpowiem na Twoje pytania:

  1. Co lubisz w sobie najbardziej?   Nogi :P
  2. Co chciałabyś/chciałabyś w sobie zmienić? chciałabym być bardziej zdyscyplinowana i ogarnięta
  3. Jak widzisz siebie za 20 lat? Oczywiście będę piękna, młoda i szczupła :))
  4. Bez czego nie możesz się obyć każdego dnia? Kawa, zdecydowanie
  5. Jakie jest Twoje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa? Sąsiad, który straszył mnie burzą. Wierzyłam w nią pomimo błękitnego nieba bez ani jednej chmurki
  6. Która postać z bajki najlepiej do Ciebie pasuje? kurczę, nie mam pojęcia...
  7. Twój sposób na regenerację. wyspanie się
  8. Film, który możesz oglądać bez końca - czy jest taki? Zabójcza Broń. Seria o Harrym Potterze (he he - niezłe zestawienie)
  9. Twój największy nałóg. Kawa z mlekiem, chyba. 
  10. Słodkie, kwaśne, ostre? - Twoje ulubione smaki. Ostre. I słodkie. Niekoniecznie w tej kolejności ;)
  11. Najbardziej szalona rzecz jaką zrobiłaś/zrobiłeś w życiu. Kupiłam swoje pierwsze buty wspinaczkowe za pieniądze (no, nie całe) na studia w efekcie czego wykreślono mnie z listy studentów i musiałam trochę naodkręcać. Jakbym pomyślała to jeszcze parę dziwnych rzeczy by się znalazło;)

piątek, 3 stycznia 2014

A, niech będzie: podsumuję 2013 rok

A, niech będzie: podsumuję 2013 rok
Najpierw nie chciałam robić żadnych podsumować. Bo w sumie w listopadzie stuknął mi rok truchtania i takie mini podsumowanie wtedy robiłam. Bo popatrzyłam ile ja tych km w nogach mam i wyszło mi, że jak na standardy osób startujących w różnych imprezach - to jestem na szarym końcu. Poczytałam u innych o 3 tysiącach, ponad 2 tysiącach, tysiącu ośmiuset przebiegniętych kilometrach i sobie pomyślałam "rany, z czym ja do ludzi?? Ze swoimi 1155km??
A potem sobie pomyślałam, że głupia jestem. Bo to są moje osobiste przebiegnięte 1155 kilometry i mogę być z nich dumna. I jestem. Tym bardziej, że wśród tych cyferek kryje się parę fajnych rzeczy :)
Było bieganie we Francji i Norwegii. W okolicznościach przyrody zapierającej dech w piersiach.





Było całkiem sporo zawodów, jak na nowicjuszkę. Naliczyłam ich w sumie dwanaście. Kurczę, to statystycznie wychodzi co miesiąc - start o_o (właśnie do mnie dotarło po roku;) W tym dwa dystanse półmaratońskie i dwa maratony. Nie, zdecydowanie nie mam czego się wstydzić. 

A, polecimy sobie pokolei:


VIII Bieg o Puchar Bielan (5km)
8 Półmaraton Warszawski
Vivicittá Félmaraton Budapest
Appteka Łódź 10 k run (10km)
Polska Biega - bieg dookoła Zalewu Tatar Rawa Mazowiecka (3,5 km)
Bemowski Bieg Przyjaźni (5km)
IV Ogólnopolskie Zawody w Duathlonie Rawa Mazowiecka (4km-15km-2km)
35 Maraton Warszawski
38 TCS Amsterdam Marathon
XXV Bieg Niepodległości (10km)
18 Żoliborski Bieg Mikołajkowy (10km)
II Łódzki Bieg Mikołajkowy (5km)


Życiówki...Jestem z nich dumna. Jakiekolwiek by nie były - byłabym z nich dumna. Ale w kontekście  mojego kilometrażu - tym bardziej jestem z nich zadowolona, bo kurczę, nie są złe.
22:41 na 5 km, 46:01 na 10 km. Oficjalny najlepszy wynik półmaratoński to 1:55:37 (ale przygotowując się do maratonu na jesieni, na treningu zeszłam poniżej 1:50). Maraton: 3:50:21. 
Wynik maratoński to w ogóle śmieszna sprawa. Zawsze we wszystkim był ode mnie lepszy mój chłop: szybciej jeździł na rowerze, lepiej się wspinał, szybciej biegał. Aż do czasu wspólnych startów maratońskich. Nagle się okazało, że  tu ja jestem górą :) Nie powiem - miłe uczucie:)

Trzy razy udało mi się stanąć na podium - choć, nie oszukujmy się - wynikało to raczej z  kameralności tych imprez, a nie mojej oszałamiającej formy;) No ale pudło - jest pudło. I tego będę się trzymać, o!

To był dobry biegowo rok. Od przetruchtanych paru kilometrów -do maratonu. Ja. Chorowitek, Trójka dzieci. Da się!



W 2014 roku życzę wszystkim niezdecydowanym o bojącym się - żeby odważyli zrobić się ten pierwszy krok - a potem następny, następny i jeszcze następny. Bieganie jest fajne!







Moje nogi sylwestrowe...


...i noworoczne:)
                                     









Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger