poniedziałek, 29 lipca 2013

Duathlon Rawa Mazowiecka

Duathlon Rawa Mazowiecka
Jakieś dwa dni przed zawodami WTEM dopadła mnie trema.
Jakoś czas płynął, a mnie się ciągle wydawało, że to jeszcze kupa czasu. Kupa zamieniła się niepostrzeżenie w malutki pyłek, chłop mi nagle wszedł w tryb "trener i doradca" - a ja im więcej słuchałam, tym bardziej się stresowałam. W wieczór przed imprezą i w jej dniu byłam już mocno stremowanym, częstym bywalcem przybytku, gdzie król chodzi piechotą ;)

No ale jak tu się nie stresować, gdy przygotowania na szosówce wyglądały tak:

Dopowiem , że drugi słupek pokazuje już same zawody. 
Podnieśliście się już spod krzesła po ataku śmiechu? ;)
Pogoda też nie była sprzyjająca: od samego rana upał był nieziemski, temperatura powyżej 30 stopni, duchota. I start w samo południe... 
Do pokonania ostatecznie 4 km biegu- 15 km na rowerze i 2 km biegu (piszę ostatecznie, bo długo na oficjalnej stronie wisiała informacja, że będzie to 6 km- 20 km- 3 km)
Na start poszłam z mężem i dwójką młodszych dzieciaków (najstarszy jest na obozie zuchowym). Mąż, pewnie równie zestresowany i przejęty jak ja, zasypywał mnie w dalszym ciągu dobrymi radami. 
Ustawiłam rower, kask, buty rowerowe w strefie zmian. Powłóczyliśmy się  w okolicach planowanego startu i mety, gdzie postresowały mnie jeszcze spacerujące zawodniczki w profesjonalnych strojach triathlonowych z wypisanymi nazwiskami i krajem, który reprezentują.

meta


start


Wreszcie nastało południe i ruszyliśmy. Znów zaczęłam za szybko. Ciężko wyczuć tempo, gdy dookoła wszyscy ruszają z kopyta. Garmin nie na wiele mi się przydawał: na ręku miałam mężowski zegarek (mój nie ma trybu multisport), a zdążyłam się już przyzwyczaić do mojego. Po parokrotnym zerknięciu na wyświetlacz mój mózg stwierdził, że nic nie rozumie. Nie wie co oznaczają te liczne cyferki wyświetlające się zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Machnęłam ręką i na zegarek zerkałam tylko, gdy mi bzyczał po pełnych kilometrach - tu na szczęście informacje były wyświetlane tak samo jak u mnie, więc moje szare komórki zajęte bieganiem dały sobie radę z ogarnięciem informacji. A z nich wynikało, że biegnę coraz wolniej. Szczęśliwie kilka osób zwalniało jeszcze bardziej niż ja i zdołałam się przesunąć parę miejsc do przodu.
Słońce było bezlitosne, wybierało energię w tempie błyskawicznym i to były chyba najdłuższe cztery kilometry w moim życiu, przynajmniej mentalnie. Bo czasowo, pomimo spadku tempa pobiegłam jak na siebie całkiem dobrze-  ze średnim tempem 4:38.
Przede mną majaczy strefa zmian. Pamiętać o wciśnięciu odpowiedniego guziczka na zegarku, pamiętać: najpierw kask na łeb - potem dotykaj roweru, pamiętaj - nic nie popierz, babo!




Wbiegam - przy rowerze stoi mąż z chłopakami - chłopaki piszczą i krzyczą, próbują wleźć za taśmę odgradzającą. Kask na głowę, zmieniam buty (to jednak nie są buty na taką zabawę: sznurówki i rzepy to za dużo szczęścia na raz), łapię za rower. Nogi jakoś dają radę, gorzej z oddechem. 



Jadę. Sama. Zawodników jest niecałe 60 osób, stawka się rozciągnęła. W strefie kojarzę jakiegoś pana, ale teraz nie wiem czy został za mną, czy mnie wyprzedził. Skręcam tak jak prowadzą strzałki i osoby pilnujące. Na widok czekającego mnie podjazdu jęczę w duchu. Kto by pomyślał, że Rawa Mazowiecka jest tak pofałdowana??. Podjazd jest na tyle stromy, że odważam się podnieść tyłek z siodełka i staję na pedałach. Wolno, bo wolno, ale daję radę, dopingowana dodatkowo przez wolontariuszkę. Droga wiedzie teraz wzdłuż trasy katowickiej. Pod wiatr. Ach, ale jechanie pod wiatr na szosówce to sama poezja w porównaniu z mtb. Złożona w paragraf mijam jedyną osobę, którą dogoniłam na rowerze: pana na góralu przyjmującego na klatę każdy podmuch wiatru.
Trasa jest bardzo malownicza - oddala się od ekspresówki i prowadzi wzdłuż pól, łąk i przez okoliczne wsie. Czasami na bardzo długiej prostej gdzieś tam hen, na horyzoncie zamajaczy mi się inny rowerzysta. Przez cały czas jadę sama. Próbuję ogarnąć licznik rowerowy na kierownicy i go zrestartować, żeby widzieć dystans i czas (to o wiele wygodniejsze niż zerkanie na rękę) - ale moje komórki mózgowe przeszły do sekcji pedałowanie i innymi bzdetami nie chcą się zajmować. Daję sobie spokój i jadę tak jak mi dobrze.
Koniec trasy. Pamiętać, żeby zejść z roweru przed linią strefy. Pamiętać - odwieś rower - potem zdejmij kask. Po 15 km pedałowania czuję się dobrze - mam wrażenie, że mogłabym jeszcze trochę pociągnąć. Może mogłam spróbować jechać szybciej?
Dobiegam do mojego miejsca - zmieniam buty. Mąż podaje podaje mi butlę z wodą i drze się "polej się!!!". Zaczynam się polewać. Mąż się drze: "nie lej!!!Biegnij!!!". Kuźwa - mógłby się zdecydować! 
Potem wyjaśnia mi, że miał wizję, że zaczynam biec polewając się tą wodą, a potem butelkę rzucam na bok. Gdybyśmy wcześniej się tak umówili - być może bym tak zrobiła. Ale, żebym sama z siebie to wymyśliła? Litości! Mój mózg jest teraz w trybie zero jedynkowym niemalże. Biegnij! Jedź! Biegnij! Szybciej! 
Biegnę przez strefę. Moje nogi zachowują się tak jakby zapomniały co mają robić. Są jakieś sztywne, łydki dziwnie twarde, mam wrażenie, że na granicy skurczu, wlokę się niemiłosiernie (później ze zdziwieniem odkrywam, że wcale tak się nie wlokłam - cały czas utrzymywałam tempo poniżej 5 min/km). Dwa kilometry przede mną. Tylko dwa, a wydają mi się Mt. Everestem.  
Gdy ja zaczynam biec, pierwsza kobieta właśnie wbiega na metę.
Dystans dłuży mi się potwornie. Umieram. A wydawałoby się, że dwa kilometry to mały pikuś.  Dochodzę do etapu o którym często czytam na blogach biegowych: po co mi to było! Ja się, kur$%&a nie nadaję na takie zawody! Nigdy więcej żadnych startów! W życiu nie zapiszę się na żaden duathlon!!
Przede mną namiot, przy którym serwują wodę. Dobry pretekst, żeby się zatrzymać na chwilkę. Ruszam dalej. Tafla Zalewu Tatar tak blisko - ale biegnie się po otwartej przestrzeni, bez drzew i grama cienia. Nie wytrzymuję i po raz drugi przechodzę do marszu. Po paru krokach zza zakrętu wyłania się zawrotka - ten widok dodaje mi jakoś sił - zaczynam biec i już nie przerywam. Po godzinie i 3 minutach docieram  do mety. 



Pi razy drzwi wychodzi nam, że jestem siódma albo ósma. Chcemy zbierać się - dzieciaki, a szczególnie dziecko nr 3 - chodzą na rzęsach, zmęczone dodatkowo upałem. Ale w tak zwanym międzyczasie wywieszają listy z wynikami. 
Idę i pacze. I oczom nie wierzę. W open jestem rzeczywiście siódma - ale przy mojej kategorii wiekowej jak byk stoi cyfra 1!
Jeszcze w biurze zawodów się upewniam czy będą dekoracje w poszczególnych kategoriach - co wcale nie było takie oczywiste, bo do samego końca na stronie internetowej przy kobitkach widniał tylko napis "open", bez podziału na kategorie wiekowe. 
I tym sposobem znalazłam się na pudle :))
Dekoracja odbyła się z przygodami - i szczerze mówiąc te przygody nie świadczą najlepiej o organizacji.
Najpierw okazało się, że jedną z dziewczyn postarzono i nie łapie się na podium w kategorii 30+, bo jest sporo młodsza. Potem się zdziwiłam, że ani ja, ani żadna z pań obok mnie nie dostałyśmy żadnego pucharu. Pomyślałam sobie, że może takie luksusy przewidziano tylko dla open. Co prawda trochę niepokoiły mnie puchary stojące za nami - no, ale organizator wie lepiej, nie?
Idąc już w kierunku samochodu, wyciągnęłam z reklamówki, którą mi wręczono, dyplom. Dla jakiegoś Huberta. Hm.....W tył zwrot w kierunku sceny. Tam spotkałam się z panią, która zajęła miejsce trzecie i której również dane wypisane na dyplomie się nie zgadzały. Konsternacja wśród rozdających. Zaczęło się przeszukiwanie stojących i nie rozdanych jeszcze toreb (a obok dekorują właśnie panów). Szybkie poszukiwania kończą się niepowodzeniem. Stoimy więc sobie grzecznie i czekamy dalej. Dołącza pani z drugiego miejsca z tym samym problemem. W końcu właściwie torby się znajdują. No, przynajmniej u dwóch z nas, bo jedna z pań informuje, że tym razem dostałą dyplom tej dziewczyny, u której pomylono się z wiekiem... znajdują się też puchary, które zostają nam wręczone już bez fanfarów i stawania na podium , z boczku.
Tym razem już bez przeszkód w glorii i chwale :P udajemy się w kierunku domu.



To teraz podsumowanie :)

W imprezie wzięło udział 57 osób. Na metę wpadłam jako 37 osoba, siódma kobieta na 14 startujących i jako pierwsza w swojej kategorii. 
Szok przeżyłam analizując wyniki: większość dziewczyn to rocznik powyżej 1990. Niektóre dwa razy młodsze ode mnie - aaaaa!. Tylko jedna kobieta miała więcej lat niż ja... 
Czuję się staro ;) 
A z drugiej strony jak się do tego dołoży jeszcze trójkę dzieci na stanie i totalny brak treningów na szosówce - to ukończenie w połowie stawki kobiecej, to chyba nie najgorszy wynik? Do pierwszej straciłam 9 minut z groszami. Druga dziewczyna na mecie, następnego dnia pobiegła dystans olimpijski w triathlonie i zajęła szóste miejsce.

 Dziewczyna w niebiesko - żółtym stroju, z żółtym daszkiem przybiegła druga. Dzień później przybiegła w czołówce kobiet.


Z prawej strony drobna dziołcha w różowej bluzce. Zameldowała się na mecie jako pierwsza wśród kobiet

Właściwie w moim przypadku po pierwszym biegu było już pozamiatane. Bo tylko wtedy stawka nie była jeszcze rozciągnięta i zdołałam parę osób wyprzedzić, w tym ze dwie czy trzy panie. Potem już walczyłam głownie sama ze sobą.

Moje buty na rower zdecydowanie nie nadają się na takie imprezy. Nie da się ich szybko zdjąć i założyć. Myślę, że optymalnie byłoby w ogóle nie zabierać spd w tym wypadku. Choć czasów w strefie zmian nie miałam  najgorszych (chyba?): za pierwszym razem przebywałam w niej minutę z groszami, a drugim niecałą minutę.

Pasek do czujnika tętna tym razem mnie zmasakrował. A jak tylko skóra z lekka pokryje się słonym potem - mam dodatkowe atrakcje. Albo do Maratonu Warszawskiego kupię sobie stanik z zatrzaskami pod czujnik, albo pobiegnę bez paska.

Organizacja... cóż... mam mieszane uczucia. Zaczęło się już od pakietu startowego. Ja rozumiem, że jednym z patronów jest Urząd Miasta - ale po cholerę mi milion ulotek z Urzędu Pracy i Centrum Aktywizacji Zawodowej w Rawie Mazowieckiej? Nie wiem, może organizator coś usiłował przez to powiedzieć uczestnikom: weźcie się do roboty, obiboki? Wolałabym wyciągnąć katalog New Balance - tak jak mój mąż z pakietu triathlonowego (tu też uważam, że w zawodach o randze mistrzostw Polski, pakiety powinny być bardziej dopracowane). 
Panie z biura zawodów nie orientowały się w jakich godzinach biuro jest otwarte. Szukałam na tablicy ogłoszeń rozpiski trasy duathlonowej, szczególnie biegowej - nie wiem, kiedy ją wywieszono, na pewno wisiała po zawodach - ale imho powinna być dostępna od momentu otworzenia biura zawodów.
Sytuacja z nagrodami i pucharami wskazuje na wielki bałagan, a przecież Rawa nie po raz pierwszy organizuje tę imprezę.

Aha - coraz bardziej zakochuję się w szosówce :)) Jeżdżenie po górkach i dołkach na góralu - jest super,ale to pędzenie po asfalcie...Ach! Chyba muszę rozejrzeć się za nowymi butami na rower (co jo godom, co jo godom!)

I jeszcze parę zdjęć na koniec

Szykuję rzeczy w strefie zmian

Kibic :)

 W oczekiwaniu na mamę

 Jedzie!


 Na mecie. Tylko ja potrafię tak koncertowo upieprzyć się od zębatki.


Z odnalezioną właściwą torbą i pucharem







wtorek, 23 lipca 2013

Duathlon tuż tuż

Duathlon tuż tuż
No właśnie. Chichy - smichy - zapisz się, zapisz. No to się zapisałam. Ale dni do imprezy zostało kilka a ja dalej ani razu nie wsiadłam na rower, na którym miałam jechać. Czyli na szosówkę męża.
Oczywiście jakby co - to mam rower crossowy, który na asfalcie zachowuje się lepiej niż Ghost (jesli ktoś zaczyna w tym momencie liczyć ile mamy rowerów, informuję, że pięć, nie wliczając to rowerków chłopaków :P)
Jakie jest moje doświadczenie z jeżdżeniu na rowerze szosowym? Eeeee - w wieku lat ośmiu wsiadłam na kolarkę kolegi. I co roku oglądam Tour de France :)) Czyli jak widać - wprost imponujące ;)
Cóż - z trójką dzieci łatwiej jednak wyjść pobiegać niż na rower. Szczególnie, gdy szosówkę dzieli się z małżonkiem i gdy ten małżonek trenuje do triathlonu, który odbywa się dzień po duathlonie. 
Ale wreszcie w piątek wszystko się zgrało: czas, pogoda, mąż i pora dnia.
Wyciągnęłam buty do spd. Szosowego sznytu w nich nie uświadczysz - z daleka pachną turystyką łamane przez mtb. Wyciągnęłam kask. No góral jak w mordę strzelił. Dokonałam tuningu i odpięłam daszek, żeby bardziej upodobnić się do szosona (Bo, pożyczyłam określenie). Przeszłam krótkie szkolenie w zakresie zmiany przerzutek (rower męża to nie jest żaden super duper nowoczesny pogromca szos, tylko stary, dobry rower, który swoje już przejechał i swoje lata już ma).
Wsiadłam. Między nogami miałam...nic. Tak się czułam. Ghost, na którym jeżdżę najczęściej jest wielki, ma wielkie traktory opony, wielki amorek z przodu - no, wszystko ma wielkie, grube i potężne - a teraz patrzyłam na oponki - szytki, cieniutką rameczkę. Yyyy - ale dziwnie! 

Ghost czyli Duszek. Rower na pewno nie na szosę


I że niby ja na tym??

Ruszyłam - wszystkie dziurki, progi zwalniające, które normalnie przejeżdżam w pędzie - teraz omijałam wielkim łukiem - a to czego nie zauważyłam, od razu zauważały moje cztery litery. Wreszcie asfalt i tu zaczęło mi się podobać - cztery ruchy pedałami - i trzydziestka na liczniku. Wow! tyle to ja ostatnio w pocie czoła wykręciłam na Duszku uciekając przed burzą i to był szczyt moich możliwości na tamtym rowerze - a teraz - pyk i już! 
Mniejsze pyk było ze zmianą biegu.Motylki od biegów są tu umieszczone na ramie. Żeby zmienić przełożenie, trzeba zdjąć jedną rękę z kierownicy - a że rower lekki jest, więc każdy mój ciut większy ruch powodował, że rower zaczynał się kiwać, albo skręcać. To samo się działo przy moich próbach zasygnalizowania ręką chęci skrętu - dlatego nie zawsze odważałam się to zrobić - uznałam, że gleba na środku skrzyżowania nie jest tym o czym marzę.
Wreszcie prosta - znów się upajam, że raz dwa i pyk trzy dychy na liczniku -a tu wiuuuuu!. Minął mnie gościu na szosówce i tyle go widziałam. No tak - on przy takiej prędkości pewnie na rower wskakuje;)

21 km z groszami zrobiłam, nabiłam średnią 28 km, zrobiłam maksa 42 km i doszłam do wniosku, że szosówka jest fajna i że mam szansę dojechać w jednym kawałku. 

Dojechałam, przeżyłam i całkiem mi się spodobało :) 

wtorek, 16 lipca 2013

Obijam się troszeczkę ;)

Obijam się troszeczkę ;)
8 lipca było większe bieganie - ponad 17 km. Maraton Warszawski coraz bliżej i staram się powoli, powoli zwiększać dystans, żeby pi razy drzwi pokazać organizmusowi co go czeka. Biegło mi się dobrze, na tempo nie narzekałam. Nawet wpadłam w pewien samozachwyt, który szybko mi przeszedł, gdy potknęłam się o korzeń. Rozpaczliwie usiłowałam złapać równowagę - ale ostatecznie z wielkim rumorem i hałasem zaliczyłam glebę. Mój upadek był na tyle głośny, że zainteresował się mną bezdomny siedzący na ławeczce dobry kawałek ode mnie. Żyłam, żyłam, moje ego miało się trochę gorzej - ale za to przywróciło mi właściwy punkt widzenia: mniej dumania o niebieskich migdałach, więcej patrzenia gdzie się biegnie, szczególnie gdy się robi to po ciemku. Wielki sinior na łydce dalej mi to przypomina ;)

Nie samym bieganiem żyję- a ten weekend minął pod znakiem wyjazdu motocyklowego na Węgry. Opowiadałam już o wizycie Węgrów - motocyklistów w Rawie Mazowieckiej. Tym razem strona polska została zaproszona na rewizytę - a ja znów robiłam za plecaczek. Do kufrów zapakowaliśmy z mężem buty i strój do biegania. Och, jakie my mieliśmy plany!
Jazda w tamtą stronę odbywała się na dwie raty, z noclegiem w Krynicy Górskiej.
Co robią ludki mając okazję w miarę wyspać się z dala od dzieci? Ustawiają sobie budzik na 5.50, żeby zdążyć potruchtać przed śniadaniem i ruszeniem w dalszą drogę...
W Krynicy bieganie jest głównie pod górę. Taką naprawdę pod górę (przynajmniej dla mnie), bez ściemy. I szybko się okazało, że moją jako - taką formę z biegania po płaskim mogę sobie tutaj w cztery litery wsadzić. Zaczęło odcinać mi prąd. Szybko bieganie zamieniło się w marszobieganie. Truchtałam pod górkę tak długo jak mogłam - a potem szłam czekając aż mój oddech pozwoli na przyspieszenie.
Jestem pełna podziwu dla osób, które bawią się w biegi górskie - rety, ale trzeba mieć do tego formę!
Szczęśliwie widoczki umilały moje konanie ;)




"Aga, zasymuluj bieganie!"


Nareszcie z górki

Następne truchtanie miało być na Węgrzech - ale cóż - integracja i zabawa była przednia - na tyle, że następnego dnia rano byłam w stanie zrobić parę rzeczy - ale bieganie na pewno do nich nie należało ;)
Generalnie od tego ósmego lipca biegania było niewiele.

Dziś za to dla odmiany, korzystając z tego, że przy dzieciach jest babcia, wyszłam z mężem na rower. Najpierw zostałam przeczołgana przez Lasek Bielański przez wszystkie możliwe podjazdy,zjazdy, zakręty, ścieżki i ścieżynki - a potem sama wykrzesywałam z siebie jakieś ukryte pokłady energii uciekając przed  ogromną chmurą burzową (chmura postraszyła, nawet na koniec trochę pomoczyła deszczykiem i... poszła sobie gdzieś indziej).
Ten rower - to tak trochę pod kątem duathlonu w Rawie Mazowieckiej, na który za na namową mojego męża się zapisałam. Na triathlon się nie piszę, bo umiem pływać jedynie odkrytą żabką. I trochę na plecach.

PS. Z ostatniej chwili: właśnie zapisaliśmy się z mężem na Bemowski Bieg Przyjaźni 15 września.


środa, 3 lipca 2013

Co można zobaczyć podczas biegania?

Biegając, bardziej bądź mniej mimochodem, obserwuję mijającą mnie rzeczywistość. Czasem mój wzrok zawiesi się na malowniczym zachodzie słońca. Czasem z niepokojem łypię na wypiętrzające się chmury burzowe. Groźne i piękne. Innym razem kontempluję miłe okoliczności przyrody: słońce przebijające się przez liście, ścieżkę ginącą w burzy zieleni, iskrzący się śnieg, albo szadź, która osiadła na gałęziach - w zależności od pory roku.
Czasem obserwuję życie miejskie - mijam ludzi, w ucho wpada mi strzęp rozmowy, czasem sprzeczki. Przez ułamek sekundy jestem częścią ich świata. Patrzę w okna - niektóre zadbane, z kwiatami, inne zaniedbane. W jednym wiszą chorągiewki modlitewne. Kto tam mieszka? Himalaista? A może od kogoś dostał w prezencie? Nie wiadomo - można sobie podumać i stworzyć własną historię.
Mijają mnie inni biegacze - jedni widać wkręceni, w strojach dedykowanych, profesjonalni, inni dopiero zaczynają przygodę z biegiem - truchtają powoli, zmęczeni, walczą ze swoją niemocą. Wytrwają? Zniechęcą się? Nie wiadomo. Raz obserwowałam panią biegnącą w butach baletkach - w sam raz do sukienki, niekoniecznie do biegania, w powiewającym za nią rozpinanym długim sweterku.
A wczoraj wyszłam przed klatkę i czekając aż Garmin złapie satelity zawiesiłam wzrok na bloku naprzeciwko.
I zobaczyłam męskie pośladki. Sekundę później zorientowałam się, że właśnie jestem  - i pewnie razem ze mną połowa osiedla- obserwatorem seksu oralnego.
Ok - przyzwyczaiłam się już do odgłosów towarzyszących uprawianiu seksu - w lato przy uchylonych oknach niesie się wszystko, że ho ho. Ale na takie widoki, nie pozostawiające nawet malutkiego poletka wyobraźni, jednak nie byłam przygotowana;)

poniedziałek, 1 lipca 2013

Niedobrze, niedobrze

Niedobrze, niedobrze
Właśnie zaliczam antybiotyk nr 3 w tym roku. Po miesiącu przerwy. Niedobrze, niedobrze...
Moja ulubiona pani laryngolog orzekła zapalenie zatok - kolejne. A ponieważ właśnie mija powoli rok, gdy położyłam się na stole operacyjnym w celu wyprostowania przegrody w nosie i udrożnienia ujścia zatok, a tu problem się nie rozwiązał, został opracowany Plan Działania. Będę robić tomografię, żeby zajrzeć co tam w środku się dzieje. I odwiedzę  immunologa - bo wywiad mam mocno obciążony nawracającymi infekcjami. Czas najwyższy, żeby ktoś się temu przyjrzał bliżej.
Główną przyczyną rozpoczęcia mojej przygody z bieganiem było podniesienie odporności. I choć efekty w moim przypadku nie są takie jak bym chciała (z drugiej strony w sumie nie wiadomo co by było, gdybym nie biegała - zimę przetrwałam w całkiem dobrym stanie), nie zamierzam przestać. Bo bieganie jest fajne:) I uzależnia.
Po przymusowej przerwie związanej z moim kiepskim samopoczuciem, trochę mnie już nosiło. Zaordynowany antybiotyk zadziałał, więc postanowiłam wyjść potruchtać. Bez planu, bez założeń, bez ciśnienia - zobaczyć jak będę się czuła. Ostrożnie potruchtałam do parku pod domem. Potem skierowałam się w stronę Lasku na Kole. Hm - jest ok. Mogłam albo wrócić w kierunku domu, albo nie. Wybrałam opcję "nie" ;) Przebiegłam przez Moczydło i kawałek Górczewskiej. Truchtało mi się zadziwiająco dobrze. Pokluczyłam po uliczkach i znów skierowałam się w kierunku domu i Fortów. Mogłam wrócić do domu albo...nie;). Znów wybrałam drugą opcję. Następny rozjazd -wrócić wzdłuż mojej ulicy, czy obiec Carrefour? Nogi same mnie poniosły. Licznik pod domem wybił 14 km. Czułam się dalej dobrze, więc skręciłam do parku, żeby dokręcić do piętnastu. I właściwie ku swojemu zdziwieniu mogłabym tak jeszcze biec i biec. Zdrowy (he he - zdrowy jak zdrowy) rozsądek i to, że byłam umówiona sprawił, że po 16 km zameldowałam się jednak pod klatką. Szesnaście kilometrów! Na antybiotyku. Sama nie mogłam w to uwierzyć. W dodatku czułam się zadziwiająco dobrze.
Za to rano wstawało mi się ciężko :) Zakwasy mnie nie ominęły.

Żeby zniwelowac te dysproporcje w "obolałości" i żeby ręce nie czuły się poszkodowane- udaliśmy się dziś z mężem i dziećmi nr 1 i 2 oraz znajomymi zwiedzać Pilicę kajakami. Pewnie jutro będę nieźle stękać.

Spływ Pilicą stanowił część atrakcji urodzinowych. Sama nie wiem kiedy to minęło, ale moje dziecię nr 1 z małego rozkosznego noworodka zmieniło się w szczerbatego siedmiolatka




Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger