czwartek, 16 maja 2024

Chorwacja 2024 część pierwsza, mało biegowa

Chorwacja 2024 część pierwsza, mało biegowa

Dawno, dawno temu była sobie dziewczynka, która sporo biegała. Biegała na tyle dużo, że uzbierała punkty klasyfikacyjne, dzięki którym mogła stanąć do losowania na bieg będący Świetym Gralem każdego ultrasa - czyli UTMB. 

Dziewczynka nie podjęła wyzwania. W tak zwanym międzyczasie zdążyła się złomotać do cna na bezdrożach Norwegii na Stranda Ultra Race (bieg, który na niecałych 50 km ma ponad 3800 m przewyższeń i przez ITRA dostał Mountain Index 10 w 12 stopniowej skali) czy Biegu Granią Tatr. I po tym łomocie doszła do wniosku, że trzeba mierzyć siły na zamiary, do alpejskiej wyrypy trzeba być mega przygotowanym, a dziewczynce właśnie zaczęły zmieniać się priorytety, gdyż zaczęła skakać ze spadochronem. Zaczęło brakować czasu i motywacji do regularnych treningów z prawdziwego zdarzenia.

Nastał rok 2024. Dziewczę (szczerze mówiąc w wieku lat 46 chyba już średnio kwalifikuję się do bycia dziewczęciem, ale niech już będzie ;) dalej skacze, biega już bardziej rekreacyjnie. Na alpejskie biegi  nawet jeździ - ale wyznaczyło sobie granicę łomotu w granicach 50 kilometrów. (Na dystanse trzycyfrowe obraziłam się definitywnie dwa lata wcześniej, gdy troszkę umarłam na teoretycznie niepozornych węgierskich pagórkach w ramach Hungary Ultra Race). Punkty UTMB zebrane parę lat wcześniej oczywiście straciły swoją ważność, co nie miało żadnego znaczenia w tym momencie.

Aż tu pewnego pięknego dnia małżonek oświadczył, że on to by jednak chciał przekroczyć linię mety w Chamonix. Niekoniecznie na koronnym dystansie - ale przecież do wyboru jest parę krótszych biegów. Dziewczę się zastanowiło i pomyślało, że czemu nie. Przecież nie trzeba pchać się od razu na 170 km. Można skromniej - na 55.

Tylko trzeba znowu gdzieś zdobyć potrzebne kamienie/punkty, na jednym z biegów kwalifikacyjnych.

Padło na Istrię - Istria100 by UTMB - bo taką oficjalną nazwę ma ta impreza.

Małżonek wybrał bezpieczny dystans, 42 km. A ja spojrzałam na przewyższenia i jakiś diabełek przysiadł mi na ramieniu i zaczął szeptać. Co? Tylko 980 metrów przewyższeń? Szkoda buty zakładać, No, weź no trochę poszalej! 

No i poszalałam...

Padło na 69 kilometrów i 2200 up. Nie jakoś morderczo, ale na tyle, że można się zasapać, zmęczyć i na mecie wycedzić standardowe zdanie "nigdy więcej ultra". 

Ale ja miałam niecny plan. Że ja się jednak spróbuję jakoś przygotować do tego biegu.

Taaak. Rzeczywiście wyszło z tego "jakoś" ;) Pomińmy to milczeniem.

W każdym razie nasz wesoły autobusik na przełomie marca i kwietnia, z dwójką dzieci na pokładzie pomknął raźno w kierunku Bałkanów. Chwilowo nie w kierunku Istrii, a północnej Dalmacji. A konkretnie Parku Narodowego Paklenica, gdzie znajduje się znany rejon wspinaczkowy. 

Plan był taki, że małżonek z dziecięciem nr 1 będą się wspinać, a ja będę robić piesze i rowerowe wycieczki po okolicy z dziecięciem nr 3. A potem przeniesiemy się na Istrię, do miasteczka Umag, aby 6 kwietnia przebiec tam linię mety.

Czas spędzony w Paklenicy był bardzo przyjemny. Rzeczywiście potruchtałam sobie tu i ówdzie, acz nienachalnie. Trochę pojeździłam na rowerze z dziecięciem nr 2, jak było w planach. W planach nie było przygód, które w sumie sami sobie zafundowaliśmy. A to postanowiłam ignorować google maps, który twierdził, że tam gdzie chcę jechać nie ma żadnej drogi. I słuchajcie - rzeczywiście jej nie było ;) A to odkryłam, że opony w moim rowerze są w takim stanie, że przebić je może praktycznie wszystko. I przebiło. Dzięki czemu przeszłam przyspieszony kurs wymiany tylnej dętki w warunkach polowych :) Nawet ciutkę się powpinałam na drogach godnych matki czwórki dzieci. Czyli niebyt trudnych.

3 kwietnia spakowaliśmy nasze graty i pomknęliśmy ku półwyspowi Istria.


Ostatni raz byłam w tym miejscu w 2009 roku. Zszokowała mnie wtedy mapa, na której były znaczone zaminowane szlaki. I wiecie, że w dalszym ciągu z niektórych szlaków położonych wyżej w górach nie należy schodzić ze względu na miny przeciwpiechotne?



Widok ze szczytu Anica Kuk


To nie możliwe, że tu nie ma żadnej drogi :)))

Jeszcze z powietrzem w dętce

Bo ja jestem kobieta pracująca i żadnej pracy się nie boję :) Czyli mój rower w trakcie zmiany dętki.



Gdzieś w środku wąwozu Mała Paklenica.


Jedno z piękniejszych miejsc w jakich byłam. Park Narodowy Krk.



czwartek, 4 kwietnia 2024

Bieg Chomiczówki po raz trzeci

Bieg Chomiczówki po raz trzeci

Co prawda mamy kwiecień, a na moim profilu na FB wrzuciłam już zapowiedź najbliższej soboty - czyli startu na dystansie 69 km w Istria 100 by UTMB - ale właśnie będę pisać o tym co się działo w styczniu, zanim to w ogóle straci sens ;)

Nie chce mi się sprawdzać, kiedy ostatni raz startowałam w ulicznym biegu. Mam wrażenie, że było to w okolicach 2019 lub 2020 roku. Dawno temu, w każdym razie.

Czemu więc come back? 

Chomiczówka, jak to na pewno kiedyś wspominałam, to bieg rzut beretem od mojego domu. Właściwie za każdym razem, gdy ruszają zapisy zaczynam się zastanawiać czy nie pobiec - bo nie muszę opracowywać żadnej skomplikowanej rodzinnej logistyki. Na jedną z edycji po prostu w ramach rozgrzewki potruchtałam na start - i również truchtem wróciłam do domu z mety.

Nie zapisałam się w końcu, bo gdzieś tam w planach mieliśmy wyjazd na narty w tym terminie.

Z nart wyszły nici - bo właśnie przyszła jakaś totalna odwilż. Za to okazało się, że z racji tego, iż Aeroklub Warszawski, jeden z partnerów biegu (którego to Aeroklubu jestem członkiem i pracownikiem), ma możliwość wystawienia swoich reprezentantów, zaproponowano mi i mężowi pakiet startowy. Żal było nie skorzystać ;)

Był tylko jeden mały problemik. Nie przygotowywałam się w żaden sposób do tego biegu. Ani żadnego innego ulicznego. Już od dłuższego czasu truchtam sobie głównie po okolicznym lesie, w trąbie mając jakieś szybsze tempo. Dodatkowo kilka dni wcześniej strułam się czymś okrutnie, więc sił witalnych miałam jakby mało. Jednym słowem za cholerę nie wiedziałam jakim tempem mam biec i co mi z tego wyjdzie. 

To miał być mój trzeci start w Biegu Chomiczówki - ale nie miałam co porównywać poprzednich wyników. Po prostu były one w tej chwili dla mnie nieosiągalne.



Jak widać - i ja i mąż pobiegliśmy obrandowani :) Z przodu logo Skydive Warszawa i napis "fly high, run fast", a z tyłu Aeroklub Warszawski i "follow me" :)


Ustawiłam się gdzieś pomiędzy balonami prowadzącymi na 1:20 a 1:15. Godzina dwadzieścia wydawała mi się jakoś strasznie wolno, więc po starcie ciutkę przyspieszyłam, żeby zostawić je za sobą. Starałam się biec tak, żeby było mi dobrze. Gdy jednak w zasięgu wzroku - i nóg - pojawiły się baloniki z napisem 1:15, pokusa okazała się zbyt silna...

Co tu dużo pisać. Cały dystans zajęłam się próbami trzymania całej tej grupki biegnącej przy "zającu". Szło mi różnie - czasem udawało mi się bez jakiegoś strasznego wysiłku wyrwać do przodu, po to aby chwilę później walczyć, żeby za bardzo nie oddalić się od upragnionych żółtych baloników. 


O, proszę - to był moment, gdy biegłam przed balonami :)

Jeszcze zbliżając się do 10 kilometra miałam chytry plan, że za moment przyspieszę i wyprzedzę całą grupę. Potem przełożyłam mój plan na za kilometr.... I jeszcze na za kilometr...Jak tylko znów dogonię baloniki i zrobi mi się lżej...


A tu kolorowe skarpety i łowicka kiecka miga już za balonami

A potem rozwiązała mi się sznurówka. 

Nie chcę nikomu, ani sobie wmawiać, że tylko przez sznurówkę nie udało mi się przyspieszyć. Tamtego dnia utrzymanie tempa 5:00/km było dla mnie wyzwaniem, które powoli mnie przerastało. Ale obijająca o łydkę sznurówka sprawy nie ułatwiała, bo potwornie wytrącała mnie z rytmu. Bałam się, że któryś z biegaczy przydepnie ją - a ja wtedy zaryję nosem w asfalt. Dodatkowo prawie każdy krzyczał do mnie, że mam sznurówkę rozwiązaną. Dzięki, naprawdę nie zauważyłam, że cały czas biczuje mnie po nogach mokry sznurek (mokry - bo pogoda tego dnia była dla koneserów ;) )

Nie chciałam się również zatrzymywać, żeby ją zawiązać - bo leciałam naprawdę na oparach. Po zatrzymaniu się - nie wróciłabym już do utrzymywanego z coraz większym trudem tempa. 

Robiłam co mogłam, ciężko dysząc, psiocząc w duchu na siebie samą również o to, że założyłam buty - startówki. Dzięki tym butom doszły jeszcze rozkminy czy skurcze w łydkach dorwą mnie już za metą, czy jeszcze przed.

Nie róbcie tego nigdy - nie żyjcie własną legendą sprzed paru lat ;) Mierzcie siły na zamiary, również dobierając buty.

Nie udało mi się dogonić baloników, o przegonieniu ich nawet nie mówiąc. Na metę wpadłam po godzinie, piętnastu minutach i trzydziestu jeden sekundach.

Nie byłam rozczarowana wynikiem - choć musiałam oswoić się z myślą, że aktualnie nie jestem w stanie biec poniżej 5 minut na kilometr. Kto wie, czy kiedykolwiek będę w stanie?

Dobiegłam, nie umarłam, nie wyniuniałam przez rozwiązaną sznurówkę, łydki wytrzymały.

Z godnością umierałam potem przez parę dni ;)

Uznałam, że to był taki treninig szybkościowy, że przyda mi się przed Istrią. Że mamy koniec stycznia, ostatni moment, żeby wziąć się do roboty.

Nie będę teraz pisać co mi z tego wyszło, po co wpadać w panikę przed 69 kilometrami (co ja miałam w głowie uznając, że krótszy dystans, 42 kilometry, jest jakiś taki za krótki i ma za mało przewyższeń?)

Kwestię Istrii opiszę po starcie - i trzymajcie kciuki, żebym  zebrała się z relacją w rozsądniejszym czasie niż z Biegiem Chomiczówki ;)


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger