KAT... Cóż to za nazwa? Części z Was skojarzy się z pewną profesją związaną z wymierzaniem sprawiedliwości - a za nim być może pójdzie następne skojarzenie: z czymś trudnym, "katującym" (co w sumie odpowiada prawdzie).
Nam nazwa spodobała się z innego względu. Parę lat temu, nasza koleżanka Ewa, ochrzciła nas (mnie i męża) mianem Kochaniak Adventure Team - w skrócie KAT. Rozumiecie więc, że ten bieg po prostu MUSIAŁ znaleźć się w orbicie naszych zainteresowań.
Rok temu wertując listę alpejskich biegów, mocno zastanawialiśmy się co wybrać. Wahaliśmy się nad KAT i drugim alpejskim biegiem, Salomon Pitz Alpine Glacier. Tak długo myśleliśmy, że na KAT skończyły się miejsca. Na Pitz Alpine z kolej, w końcu nie dotarliśmy, gdyż rozjechały nam się finanse. Życie.
KAT znalazł się więc w naszych kalendarzach biegowych w tym roku. Ja wahałam się przy zapisach, czy pchać się w 81 km, czy wybrać dystans krótszy- 50 kilometrowy. Ostatecznie zdecydowałam się na dłuższy, zupełnie wyrzucając z głowy, że to będzie zaledwie miesiąc po Lavaredo i jeszcze bardziej wyrzucając z głowy sumę przewyższeń. A miało być ich więcej niż w Dolomitach.
A wracając do skrótu: KAT to Kitzbühel Alps Trail.
Plan był taki: jedziemy w Alpy z dziećmi nr 1 i 3. Tam trochę szlajamy się po okolicy, potem biegniemy, potem się regenerujemy. Następnie nadajmy dzieci z Monachium samolotem do Warszawy, a sami jedziemy do Czech, by buty biegowe zamienić na spadochrony i wziąć udział w campie dla skoczków.
Małżonek miał wstępnie pomysł, żeby z najstarszym synem wejść na Grossglocknera, ale ostatecznie pomysł nie wypalił.
Turystyczna część naszej eskapady miała odbyć się w Alpach Berchtesgadeńskich, a dopiero na sam bieg mieliśmy przemieścić się w okolice Kitzbühel.
Plany, jak to plany - są po to, żeby je zmieniać ;)
Z domu wyjechaliśmy z kilkugodzinnym opóźnieniem, co spowodowało, że noc zastała nas w Czechach. Nie będę opisywać przygód z próbami znalezienia o dwudziestej trzeciej otwartego campingu oraz wyczynów naszego gps-a, który wszedł w tryb "adventure race" i próbował nas przeprowadzić przez jakieś krzaki. Koniec końców pierwszą noc spędziliśmy śpiąc w aucie przy stacji benzynowej.
Drugi dzień to zwiedzanie Salzburga, który jest bardzo ładnym i malowniczym miastem. Ale crème de la crème tego dnia stanowiło zwiedzanie siedziby i hangaru Red Bulla, który to hangar znajduje się na przedmieściach Salzburga.
![]() |
Alpy! Widać Alpy! Jedziemy tam! |
![]() |
Salzburg jest bardzo malowniczym miastem |
![]() |
Hangar Red Bulla. Jeśli będziecie w okolicy - zajrzyjcie koniecznie. Wstęp jest bezpłatny. |
Po zwiedzaniu, zrobieniu miliona zdjęć maszynom Red Bulla, przemieściliśmy się na stronę niemiecką. Tam mieliśmy wypatrzone dwa campingi.
No i się zdziwiliśmy.
W obu powiedziano nam, że niestety, ale nie mają miejsc. Troszkę jakby zrobiło się nerwowo. Miny zaczęły nam rzednąć, gdy w kolejnym miejscu odbiliśmy się od już zamkniętej recepcji. Było po godzinie dziewiętnastej i nikomu nie uśmiechało się znów spać w samochodzie.
Wróciliśmy więc na stronę austriacką, troszkę zestresowani i tam bez problemu znaleźliśmy nocleg na campingu Grubhof, niedaleko miejscowości Lofer.
Camping okazał się być bardzo w porządku: duży, czysty. Na recepcji dostaliśmy QR kody, które pozwalały nam raz dziennie wjechać pobliską kolejką górską, skorzystać z miejskiego basenu oraz... Wszystko za free.
![]() |
Nasz camping, nad rzeką Saalach. Malowniczo położony, czyściutki - polecamy |
Generalnie rejon, w którym cały czas się obracaliśmy to Północne Alpy Wapienne (które stanowią jeden z trzech sektorów Alp Wschodnich). Alpy Berchtesgadeńskie, w które pierwotnie celowaliśmy, stanowią część tego pasma. Okolica Lofer, gdzie znaleźliśmy ostatecznie miejsce na campingu, to Loferer Steinberge i również jest częścią Wschodnich Alp Wapiennych. Nasza najbliższa okolica zaś nosiła miano Loferer Alm.
Alpy Kitzbuhelskie, w których mieliśmy biec, to także część Alp Wschodnich. Pasmo to graniczy z Loferer Steinberge.
Powiem Wam, że zanim zaczęliśmy zapisywać się na alpejskie biegi, to Alpy były dla mnie po prostu Alpami. Kojarzyłam kilka bardziej znanych rejonów, ale dopiero teraz oczy otwierają mi się szeroko, jak wczytuję się w topografię tych gór.
Wracając do naszego Loferer Alm. To jest takie obrzeże Alp. Po wdrapaniu się na górujący nad okolicą szczyt Gföllhörndl (1747 m n.p.m) można było zobaczyć odległy o zaledwie 45 kilometrów Salzburg. Ale z drugiej strony - jak tu było ładnie! Owszem, nie otaczały nas czterotysięczniki, tylko góry wysokości naszych Tatr, ale byliśmy zachwyceni. Wszystkim. Krajobrazami, okolicą, tym jak Austriacy dbają o otoczenie. Zimą oczywiście, działają tu wyciągi narciarskie. Rejon reklamuje się jako przyjazny rodzinom i oferuje 46 kilometrów tras narciarskich.
Skorzystaliśmy z dobrodziejstw darmowej kolejki, która wywiozła nas w górę, na tytułowe almy - czyli po naszemu pastwiska czy też hale. Z tym, że nie wypasa się tu owiec, tylko krowy. Łażą wszędzie, dzwoniąc dzwonkami na szyi.
Z tej bardzo urokliwej wycieczki, wyniosłam niepokojącą myśl, że na KAT może być chwilami morko i błotniście. Te wszystkie malownicze łąki były dość podmokłe. Kitzbühel było tylko dolinę dalej - więc można było spokojnie założyć, że charakter gór będzie podobny jak tu.
Do miasteczka zeszliśmy Szlakiem Wodospadów (Wasserfallweg). Dopiero na sam najnudniejszy koniec znów skorzystaliśmy z kolejki górskiej.
Szlak Wodospadów wprowadził nas - a jakże - w zachwyt. Prowadził lasem, wzdłuż potoku, z kaskadami, wodospadami, wodospadzikami, oczkami wodnymi. Przepięknie tam było!
![]() |
Tak, te dwa dryblasy to moje dzieci: nr 1 i 3. Trochę jakby wyrośli :) |
![]() |
Almy - czyli górskie łąki |
![]() |
Krowy są wszędzie |
![]() |
Gföllhörndl, 1747 m n.p.m. Stąd można było zobaczyć Salzburg. |
![]() |
![]() |
Poniżej kilka zdjęć ze Szlaku Wodospadów |
Na drugą wycieczkę wybraliśmy się w innym kierunku niż poprzednio. Szlakiem oznaczonym numerem 613 ruszyliśmy w górę, tym razem już bez żadnego kolejkowego wspomagania. Większość czasu szliśmy lasem. Ale jakim! Wielkie kamulce, zwalone drzewa, paprocie, gęsty mech. Czułam się chwilami jak w zaczarowanym lesie, jakbym szła do Mordoru z misją zniszczenia pierścienia.
I to wszystko prowadziło pod taką górę, że zaczęłam rozumieć, czemu KAT ma mieć tyle przewyższeń (4850+). Trzy takie góreczki do samego dołu i z powrotem załatwiają robotę.
Szlak 613 prowadził na szczyt Großes Ochsenhorn (2511 m), ale my zadowoliliśmy się wyjściem ponad linię lasu i dojściem do małego górskiego schronu Ludwih-Rieger-Biwak, na wysokość niecałych 1800 m n.p.m. Dalej nie chcieliśmy się pchać. Do naszego startu została tylko doba. To i tak było mało rozsądne fundować sobie na dzień przed biegiem, 14 kilometrową wycieczkę z 1200 m przewyższeń.
Niczego nie żałuję ;)
![]() |
Miłe początki :) |
![]() |
A potem się zaczęło... |
![]() |
Stromo. Bardzo stromo. Nasza 14 kilometrowa wycieczka miała blisko 1200 m w górę. |
![]() |
A ponad linią lasu TAKIE widoki :) |
![]() |
Szlak prowadził dalej w górę (i w góry). My zadowoliliśmy się dojściem do tego górskiego schronu. |
Lofer pożegnaliśmy wizytą na miejskim basenie.
Powiem szczerze, że w tamtej chwili myślałam, że na cholerę mi te 81 kilometrów. Nie moglibyśmy zostać tu dłużej i co dzień przychodzić popływać w basenie z tymi cudnymi widokami na góry?
![]() |
A o samym biegu napiszę w części drugiej, mam nadzieję, że wkrótce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz