poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Do mety jak rakiety!

Wydawało mi się, że absolutnie nie stresuję się biegiem. W przeciwieństwie od mojego męża - no, ale on po raz pierwszy miał biec maraton, więc zdenerwowanie zrozumiałe. Okazało się jednak, że coś tam pod kopułą mi siedziało, bo w nocy miałam jakieś dziwne sny o tym, że za 3 minuty jest start, a ja siedzę w jakimś pomieszczeniu i nie mogę znaleźć getrów do biegania. Ostatecznie zakładam spodenki kolarskie, takie z pampersem :))
Ranek przywitał 5 stopniami powyżej zera i...deszczem. Fuck, że się tak wyrażę. A gdzie to słońce, które dzień wcześniej tak milutko świeciło? Byłam pewna, że będę biec w krótkim rękawku, w mojej ukochanej turkusowej bluzce - a tak?? Rurka mi zmiękła i założyłam pod spód koszulkę z długim rękawem.
Podjechaliśmy z małżonkiem na parking przed marketem, który znajdował się w okolicach startu. W momencie, gdy zaczęliśmy się szykować, deszcz ustał. Ok - tak już lepiej. Ale temperatura dalej nie była zachęcająca. Potruchtaliśmy w kierunku startu. Jak się człowiek poruszał, zaczęło robić się cieplej. Odzyskałam nadzieję, że nie zamarznę w moich getrach 3/4. Odnaleźliśmy teściową, która z moim najstarszym synem przyszła kibicować. Ryzyk - fizyk: razem z bluzą, którą założyłam na dojście na start oddałam jej długi rękawek. Może nie będzie tak źle z gołymi rękami, w tłumie jakoś było cieplej :). 
Mąż ze znajomym powędrował gdzieś do tyłu ustawić się w swoim sektorze, ja stanęłam w okolicach tabliczki 0:55 (start dla maratonczyków i osób biegnących na 10 km był wspólny, trasa też. Dopiero około kilometr przed metą drogi biegaczy rozchodziły się ). Musiałam zrobić jakieś założenie co do tempa - więc wzięłam jako odnośnik moją drugą, szybszą dychę w półmaratonie.
Ruszyliśmy. Nie będę opisywać każdego kilometra - po pierwsze, żeby nie zanudzić, a po drugie - sama nie pamiętam co dokładnie na którym się działo ;). Raz biegło mi się dobrze, raz przechodziłam małe kryzysy, na których tempo mi spadało.  Przy jednym z takich wolniejszych odcinków, nagle zrobiło się wokół mnie gęsto od ludzi - okazało się, że właśnie dogoniła mnie grupa z zającem prowadzącym maratończyków na 3:45. Próbowałam przez chwilę biec razem z nimi - ale ponieważ to był dla mnie akurat moment kryzysu, po paru minutach baloniki pobiegły do przodu ( Po raz drugi miałam okazję zobaczyć tego zająca gdy przekraczał  metę. Co za precyzja - zegar wskazywał 3:45:01!)
Pamiętam, że poprzednio pisałam, że na długich prostych się wyłączam i że mi nie przeszkadzają. Gorzej, gdy trasa składa się z samych długich prostych ;) A jeszcze gorzej, gdy do takiego odcinka dojdzie niewielki, ale jednak podbieg. W myślach wspominałam morderczą górkę na 15 km na Półmaratonie Warszawskim. Owszem, była spora, ale krótka. Wbiegałam na nią mając przed oczami szczyt i wiedziałam, że tam już będzie lepiej. A tu miałam długą prostą ulicę cały czas nieubłaganie dającą wycisk. To nie wpływało dobrze na psyche. Na szczęście na trasie był rewelacyjny doping. Na stronie organizatora można wyczytać, że ogłoszono konkurs na mistrza dopingu - w konkursie brały udział szkoły i domy dziecka. Rany! Jakie oni mieli rewelacyjne pomysły! Człowiek od razu dostawał banana na twarzy i od razu chciało się przebierać nogami: jak tu nie biec i nie uśmiechać się do grupy przebranej za kosmitów? (To od nich wzięłam tytuł posta) . Oprócz tego dopingowali wolontariusze, prywatne osoby - niektórzy z transparentami dla swoich bliskich, a niektórzy ot, tak po prostu wyszli z grzechotkami, dzwoneczkami pokibicować wszystkim. Moje doświadczenie w biegach ulicznych jest mizerne - mogę właściwie tylko zrobić porównanie z warszawskim półmaratonem - i tu  Łódź moim zdaniem zwyciężyła - przynajmniej na odcinku 10 km, który biegłam - nie wiem jak było na trasie maratońskiej. 
Koło 7-8 km zyskałam towarzysza - zaczął ze mną biec bardzo miły pan, który stwierdził, że akurat moje tempo bardzo mu odpowiada, a on biegnie po chorobie, mało ostatnio trenował. I tak sobie pobiegliśmy kawałek razem - na końcówce jednak przyspieszyłam i ostatni kilometr biegłam już sama (z panem spotkałam się potem na mecie, bardzo mi podziękował, przybiegł 20 sekund za mną). Miałam wtedy wrażenie, że ledwo nogami przebieram i wlokę się niemiłosiernie (nie miałam już siły zerkać na zegarek, z późniejszych odczytów wyszło jednak, że ostatni kilometr był najszybszy). Wolontariusz krzyczy  że jeszcze 400 metrów, cały czas okrążamy Atlas Arenę - metę. Wreszcie trasa skręca, wbiegam w podziemia - jest mocno z górki, muszę uważać, żeby nogi mi się nie poplątały. Wbiegam do środka: ciemność, światła stroboskopy, czerwony dywan. Dookoła ludzie, muzyka. Przed sobą widzę tablicę z czasem nad metą: 54 minuty. Rany! Jest nieźle! Założyłam 55 minut przecież. Ostatnie metry. Jest! Meta! Po chwili zerkam na Garmina: 53:20. No tak - przecież zegar na mecie pokazuje czas brutto! 53 minuty?? Śmieję się do siebie. Nie spodziewałam się. Po tym całym chorowaniu, złym samopoczuciu, zawrotach głowy. Po wczorajszym dniu, gdy przystopowało mnie tak, że nie byłam w stanie przetruchtać 5 km. Jestem zadowolona ze wszystkiego: że tu przyjechałam i wystartowałam, że odważyłam się na krótki rękawek, że dobiegłam, że taki czas. Jest fajnie :)
Potem jeszcze pomiotałam przez 40 minut po terenie Areny szukając teściowej z moimi ubraniami (okazało się, że wzięła dosłownie moje stwierdzenie, że  przybiegnę po "około godzinie" i na metę poszła równo po 60 minutach. A ja już wtedy zajęta byłam poszukiwaniami). Szczęśliwie się w końcu znalazłyśmy - mogłam się ubrać. I zaczęło się czekanie na mojego męża. Ale nie nudziłam się: moje dziecko zapewniło mi rozrywkę pod postacią pokonywania licznych schodów na terenie obiektu. Trochę to wynikało  niezrozumiałej dla mnie polityki zablokowania niektórych przejść i trzeba było te blokady obchodzić górą. Szatnie, depozyty były z jednej strony - ale namiot, gdzie można było oddać medal do grawerowania - dokładnie z drugiej. Żeby się tam dostać: znów schody. 
Po 3 godzinach i 51 minutach mój dzielny małżonek zameldował się na mecie - niezły debiut, nie?




Podążamy w kierunku startu - na drugim zdjęciu małżonek z kolegą.





To ja tuż po starcie. 
zdjęcia: Paweł Łuczak



i medal:) 
Na metę wparowałam jako 690, 73 kobieta i 33 w swojej kategorii wiekowej.




- Mamo, chcę wejść na samą górę i usiąść na najwyższym krzesełku
- Dobrze, synku...

2 komentarze:

  1. brawo i ogromne gratulacje!!! oboje macie bardzo fajne czasy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki! Mąż jest na endorfinowym haju i już planuje następny maraton. I namawia mnie.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger