wtorek, 23 kwietnia 2013

28. Telekom Vivicittá - Félmaraton - Półmaraton Budapeszt

Pomimo przechodzącego przez Polskę frontu i dużego prawdopodobieństwa, że po drodze zostaniemy zmoczeni, decyzja zapadła: jedziemy do Budapesztu na motocyklu. Do ostatniej chwili nie było wiadomo czy jako wsparcie pojedzie również mój teść - bo zdanie zmieniał tak często, że chyba pobił jakiś rekord ;). Ostatecznie ruszyliśmy w trzy osoby.
Dla mnie taka podróż to była nowość. Wcześniej jako pasażerka miałam okazję pojeździć ze 3 razy może i to na bardzo krótkich dystansach. Pogoda rano nie rozpieszczała: było zimno, wietrznie i padał deszcz.Szybko okazało się, że mam na sobie za mało ciuchów. Do Częstochowy dojechałam prawie w charakterze sopla, z dobre 20 minut próbując się ogrzać herbatą w przydrożnym McDonald'sie. Wyglądałam jak rasowy alkoholik na głodzie-  cała się trzęsłam a dodatkowo spektakularnie szczękałam zębami. Z kufrów został wyciągnięty Ciuch Ostatniej Szansy - czyli windstopper. Szczęśliwie pomógł, a w miarę zbliżania się do granicy węgierskiej robiło się cieplej, więc resztę podróży przeżyłam nie marznąc. Zmieniała się nie tylko temperatura: w pewnym momencie stwierdziłam, że otaczający mnie krajobraz jest jakiś inny. O ile w Polsce wiosna na razie była w powijakach i jedynym pewnym jej objawem było to, że w przydrożnych lasach pojawiły się tirówki ;), tu było ZIELONO. Na drzewach były liście, kwitły mlecze, stokrotki, drzewa owocowe, pachniało wiosną!

Największym zagrożeniem na polu bitwy jest oficer z mapą

Wiosna!

Do Budapesztu dotarliśmy koło dwudziestej. Uliczny termometr wskazywał 19 stopni.
Rano trzeba było się streszczać, ponieważ nie mieliśmy odebranych jeszcze pakietów startowych. Włosy umyłam dzień wcześniej, żeby skrócić poranne przygotowania. Rano miałam każdy włos w inną stronę i ogólnie fryzurę z lekka idiotyczną. Trochę sobie w duchu pomarudziłam na mój fryz (zapamiętajcie ten fragment, bo dalej okaże się czemu moje fryzjerskie dylematy były dość zabawne ;)
Jeszcze raz zerkamy na trasę i rozmieszczenie wodopojów. 


Trasa półmaratonu


Podśmiewywujemy się z ostatniego punktu z wodą na 20 kilometrze (o, zemści się to na nas;)). Mąż pakuje mi w łapę dwa batony energetyczne. Nie jestem przekonana: jak tu jeść biegnąc? Ale upycham je do mini kieszonki w spodenkach. W planach jest zjedzenie pierwszego na 5 kilometrze (na szóstym jest woda do popicia), a drugiego w okolicach 15 km.
Szybkie śniadanie i pomaszerowaliśmy jakieś 2,5 km na Wyspę Małgorzaty, gdzie zaczynał i kończył się bieg. Przy odbieraniu pakietów było małe zamieszanie, obsługa nie mogła ich znaleźć (ach, jak dobrze w takich sytuacjach mieć mówiącego po węgiersku męża :). Szczęśliwie po paru minutach staliśmy się posiadaczami dwóch numerów startowych, czipów i okolicznościowych technicznych koszulek. 
Do startu zostało jeszcze trochę czasu, więc spacerkiem ruszyliśmy na zwiedzanie. Ludzi robiło się coraz więcej. 
Organizatorzy wpadli na fajny pomysł: jak się znaleźć ze znajomymi, rodziną w takim tłumie? W paru miejscach stały znaki z różnymi symbolami: słoń, piesek, piłka - takie punkty spotkań. Proste i genialne!

Wyspa Małgorzaty


Punkty spotkań


Ostatnie okolicznościowe fotki


Nadszedł najwyższy czas na zamienienie dżinsów na strój bardziej odpowiedni do biegania. Nie chciało nam się wracać do namiotów - przebieralni. Była piękna pogoda, słonce, błękitne niebo, dookoła zielono. Usiedliśmy na parkowej ławeczce i tam po prostu przebraliśmy się. Rzeczy oddaliśmy do depozytu, rozgrzewka. Byliśmy w różnych strefach czasowych - ostatni buziak, życzenia powodzenia i rozeszliśmy się do swoich sektorów.
Moja strefa miała kolor zielony, zakres tempa od 5:30 do 6:00 i czasy od 1:56 do 2:06. Zobaczyłam zająca z zielonym balonem biegnącym na 2:00 (stref było pięć, każda oznaczona innym kolorem, na każdej był jeden zając z balonem w takim samym kolorze, czasy co 15 minut). Postanawiam próbować utrzymać tempo 5:30. A tam gdzie będzie z górki przyspieszać. I zobaczyć co z tego wyjdzie. Nie miałam żadnego planu co do czasu końcowego, nie umiem też przeliczać tempa na spodziewany wynik, ani tym bardziej robić tego po drodze w biegu. Co wyjdzie - to wyjdzie!
Czekam na start, w nosie kręci charakterystyczny zapach maści rozgrzewającej, mam wrażenie, że wszyscy wokół mnie są nią wysmarowani. 
Wreszcie! Ruszyliśmy! Dookoła tłum, trzeba uważać, żeby nie zarobić łokciem. Kilkadziesiąt metrów przede mną widzę powiewający balon zająca, zapach maści rozgrzewającej robi się coraz bardziej duszący, powariowali z nią! Robimy rundkę po Wyspie. Zdaję sobie szybko sprawę, że piękne wiosenne słońce da biegaczom ostro popalić. Już wiem, że w przeciwieństwie od Półmaratonu Warszawskiego, gdzie nie skorzystałam z żadnego punktu z wodą, tu muszę pić na każdym, bo inaczej będzie ciężko. 4 kilometr - zielony balonik jest coraz bliżej mnie. Tempo na razie zgodne z założeniami. 
Za czwartym kilometrem pierwszy punkt z wodą - pół kubka wypijam, druga połowa ląduje na głowie. I tak jest na każdym punkcie (pamietacie moje marudzenia co do fryzury? No właśnie :))))
Wbiegamy na Margít Híd - czyli Most Małgorzaty. Po lewej stronie widać piękny widok na centrum Budapesztu. Całe miasto lśni w promieniach słońca, Dunaj iskrzy się i niebieszczy. Przechodzą mnie dreszcze i to bynajmniej nie z zimna. Pod koniec mostu mijam się z zającem z mojej strefy. Ciekawa jestem, czy zostanę z przodu do końca. 
Biegniemy wzdłuż Dunaju. Po lewej stronie dumnie prezentuje się sylwetka Parlamentu. Wydłubuję z kieszeni pierwszy batonik i znajduję sposób na bezproblemowe jego zjedzenie: odgryzam po kawałku, ładuję pod policzek i powoli, powoli kawałek po kawałku rozgniatam, rozgryzam, tak, żeby nie stracić oddechu. Potem następny gryz. Kończę tuż przed punktem z wodą, popijam. 
Trasa dalej biegnie wzdłuż Dunaju, zbliżamy się do ścisłego centrum. Dookoła ludzie zatrzymują się i kibicują  klaszczą. Wyłapuję najczęściej jedno słowo: "hajrá", co mi potem mąż tłumaczy jako "tempo! do przodu!"
Wbiegamy na Lánchíd Híd czyli Most Łańcuchowy. Most jest piękny, potężny, robi wrażenie. A dookoła Budapeszt. Kolorowy, schodzący z domami, chodnikami, knajpami nad samą rzekę. Mostem przelewa się druga rzeka: ludzi. Znowu mam dreszcze, a włosy na rękach z wrażenia podnoszą się do góry. 

Choćbym miała paść po drodze, choćbym do mety miała dojść na czworaka, dla tej chwili, tego mostu, tych widoków, tego poczucia jedności z kilkoma tysiącami innych biegaczy, WARTO BYŁO!!

Znów trasa biegnie wzdłuż Dunaju, teraz po drugiej stronie. Z prawej strony podziwiam Wzgórze Gelerta.  Zastanawiam się jak idzie Tiborowi, zaczynam szukać go wśród ludzi biegnących drugą stroną jezdni, bo na tym etapie trasy są nawrotki. Nie widzę go, ale on mnie wypatruje za 10 kilometrem. Jest prawie trzy kilometry przede mną - machamy do siebie. 
Słońce dalej coraz bardziej popalić. Biegacze szukają cienia - odrobinę daje murek od jezdni, która idzie nieco powyżej. Za trzynastym kilometrem trasa oddala się do rzeki i wbiegamy między budynki. Och, jaka ulga! Część uliczek tonie w cieniu. Pomiędzy budynkami raz po raz miga sylwetka Parlamentu. Wyciągam drugiego batona, ale ze zmęczenia pokićkały mi się kilometry - punkt z wodą wyrasta jakoś za szybko, szybko przełykam to co mam w ustach, łyk, łyk - reszta - chlust na głowę.
Szesnasty kilometr - znów zbliżamy się do Dunaju. Znów słońce, ale i rześki wiatr - jeszcze nigdy się tak nie cieszyłam z wiatru;) Długa prosta. Wydaje mi się, że z górki, ale jakoś ciężko idzie, nawrót. O nie - jednak teraz dopiero jest lekko w dół. 
Daleko przed sobą widzę Most Małgorzaty. O, jak zazdroszczę ludziom, którzy już przez niego biegną. Wreszcie i ja na niego wbiegam. Dobijcie mnie! Ledwo żyję, a tu jeszcze trzy kilometry z groszami. Znów Wyspa Małorzaty. 
Dookoła ludzie klaszczą, dopingują, a moja głowa zaczyna kusić: zatrzymaj się! Przejdź się kawałek, przecież jesteś taka zmęczona - patrz jak wolno biegniesz! Zerkam na zegarek - wychodzi, że wcale nie tak wolno - znów jest z górki. A głowa znów: skoro tak szybko biegniesz, to zwolnij, popatrz biegniesz szybciej od założonego tempa, możesz zwolnić.... Szczęśliwie nogi są dość daleko od głowy i nie dosłyszały - bo jakimś cudem dalej robią swoje. Tylko gdzie jest ten cholerny ostatni wodopój? Wody! Pragnę wody! (tak, tak - ten ostatni, z którego tak lekkomyślnie sobie żartowaliśmy). Jest! A na nim kurtyna wodna - wpadam po strumień wody - a potem standard: łyk i chlust!.
Ostatnia prosta, już z daleka widzę bramki przy mecie. Mija mnie jakaś Węgierka w różowej koszulce dopingowana przed znajomych. A, niech biegnie! Nie będę jej gonić, nie dam rady.
Na kilkadziesiąt metrów przed metą, uaktywnia się we mnie jakiś gen rywalizacji - przyspieszam i jednak gonię różową bluzeczkę. Meta coraz bliżej, już widzę zegar i na nim czas: 1:58. Będę szybciej niż w Warszawie! 
Słyszę spikera, który przez mikrofon wyczytuje z węgierskim akcentem moje imię i nazwisko, Polska! Lengyelország! Dzięki temu zamiast przekraczać metę z nosem wlepionym w zegarek, macham rękoma i wpadam z bananem na twarzy.


fot: http://www.futanet.hu


Udało się! Dobiegłam! Nie umarłam na słońcu! I jeszcze udało się przebiec lepiej niż w Warszawie: 1:55:37!
Chwilę łapię oddech i idę dalej. Ze zdziwieniem stwierdzam, że na mecie nie ma tłoku. Szybko odkrywam czemu: nikt nie rozdaje pamiątkowych medali. Chyba ich po prostu nie ma. Kawałek dalej czeka na mnie mąż. 
Korytarz z barierek jak po sznurku prowadzi nas do stanowisk, gdzie wolontariusze rozdają pakiety metowe, jak to nazwałam: w torbie znajdujemy różne batoniki, opakowanie chrupkiego chleba, dwie butelki picia.  Barierki prowadzą nas dalej - tym razem do stanowisk, gdzie oddaje się chipy. To mi się podoba - nie ma możliwości powtórzyć mojego wyczynu z Warszawy, gdzie oczywiście niechcący, udało mi się czipa nie zwrócić. 
Zastawiamy się czy ruszać w tłum pomiędzy namioty - ale decydujemy się na większy spokój. Znajdujemy ławeczkę nad Dunajem i tam odpoczywamy i dzielimy się wrażeniami.


Zasłużony odpoczynek. Ta różowa ścieżka to tartan dla biegaczy.

Potem jeszcze powrót do hotelu, prysznic i...idziemy wszyscy dobić się na spacerze po Budapeszcie. Powrót do Polski jest przewidziany następnego dnia.

Do czego może służyć maluch...?



 Biegłam tu! To ten most, od którego z wrażenia przechodziły mnie ciary



Parlament










A jak babcia przeżyła sam na sam z trójką szatanów? Żeby wyrównać szanse zarządziłam system nagród i kar: rysowane na kartce plusy i minusy. Za dużo plusów obiecałam niespodziankę.
Zadzwoniłam tuż przed granicą spytać co i jak. Odebrało dziecko nr 1. 
- A wiesz mamo, że nie mamy narysowanych jeszcze żadnych minusów.
Chwila wahania
- Ale plusów też jeszcze nie...
Z tła słyszę głos Mariki:
- Nie mają minusów, bo im jeszcze nie zdążyłam dopisać!


1 komentarz:

  1. Podoba mi się Twoja relacja, bardzo barwnie opisujesz, masz lekkie pióro. Za wyczyn sportowy tez masz gratulację!!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger