wtorek, 11 czerwca 2013

Jak pogoda sobie ze mnie zażartowała. I o zaletach kałuż.

Parę tygodni temu mój mąż przylazł do domu z informacją, że zapisał się na 9 czerwca na Półmaraton Jurajski. Ooo - fajne tereny. Może ja też...? Zajrzałam na stronę organizatora, zobaczyłam profil trasy i zrobiło mi się trochę ciepło. 
Moje dylematy zostały szybko rozwiązane. Cóż, życie matki trojga dzieci nie jest łatwe i na ten dzień nie udało się załatwić opieki nad dzieciakami. Małżonek pojechał sam, wykręcając na tych podbiegach, w upale 1:45. Jak dla mnie nieźle!
A ja? A ja wieczorem w piątek wyszłam z zamiarem zrobienia spokojnych 10 km. Muszę w końcu zacząć zwiększać kilometraż - bo Maraton Warszawski i Amsterdam coraz bliżej. I tak sobie truchtam, dobiegłam do końca ulicy - a tu nagle przede mną zaczyna się błyskać. I w świetle błyskawicy widzę kotłujące się czarne niebo. O o! Szybko w głowie przeliczam trasę jakby tu ją skrócić (Swoją drogą to jest fajne - na tyle obiegłam bliższą okolicę, że wiem - że jak polecę prosto, tam zakręcę, pobiegnę tą ulicą - to będzie 5 km, a jak dalej pocisnę i skręcę dopiero dalej - to będzie 8 - i tak dalej). Postanowiłam też przyspieszyć i zdążyć przed burzą.
Jak postanowiłam - tak zrobiłam. Niestety w którymś momencie zaatakowała mnie wystająca kostka bauma - w ciemności nie zauważyłam nierówności. Zanim zdążyłam się zorientować co się dzieje, już leżałam na chodniku jak długa. Garminku? Garminku, nic ci nie jest? Zegarek, którym łupnęłam o chodnik, szczęśliwie działał. Ja miałam obtartą nogę, która bolała zupełnie nieadekwatnie do wielkości obtarcia. Cóż - wstałam i pobiegłam dalej.
I teraz powinnam napisać, że jak dobiegałam do domu  poczułam na twarzy pierwsze krople deszczu. Ha! Nic z tego: pogoda zrobiła mi psikusa. Nad głową miałam niebo z gwiazdami :)) Kotłujące się niebo dotarło do Warszawy dzień później.  
Weekend minął bez biegania, bo zostałam sama z dzieciakami. 
Dzieciom do szczęścia niewiele trzeba: wystarczy jedna wielka kałuża




Chwilę później doszło do katastrofy: dziecko nr 1 i 2 zderzyły się ze sobą na czołówkę.
Jak już przestałam umierać ze śmiechu, poszłam ratować i wyciągać średniaka z kałuży i sprawdzać czemu w rowerze starszaka spadł łańcuch (tu sytuacja okazała się być poważniejsza: brat akurat wcelował w tarczę, która przestała być okrągła).

Skoro jeden rower jest niesprawny i nastąpiło już bliskie spotkanie z kałużą to.... bawmy się dalej!


Trochę mam po tych zabawach prania i suszenia ;)

Wczoraj wyszłam znów biegać. Cel: 10 km.  Było jeszcze jasno, więc bardzo dobrze było widać niebo, które nie wyglądało dobrze. Ohoho - nie dam znów się nabrać! Miało być 10 km - będzie 10 km!
Po drodze rurka mi miękła co i rusz. Niebo przybrało niepokojąco krwisto - granatowy kolor. Za to zachód słońca: obłędny! Szczególnie w połączeniu z soczystą, zieloną trawą. Nie po raz pierwszy żałowałam, że nie mam aparatu w oczach. Człowiek by mrugnął - i już! Ulotne chwile, obrazy utrwalone. 
Biegłam zastanawiając się w którym momencie to całe granatowe COŚ znajdzie się nade mną i dupnie. W miarę posuwania się do przodu, w głowie analizowałam alternatywne drogi ucieczki. I dalej podziwiałam zachód słońca. I upajałam się zapachami. Bo pomimo, że to środek miasta co i rusz coś pachniało: a to wielki krzak jaśminu, a to szpaler dzikich róż z pięknymi  ciemnoróżowymi kwiatami.
Zrobiłam dychę. I tu by pasował wpis, że na ostatnich kilometrach zaczęło lać i wróciłam ociekając wodą. Nic z tego, pogoda podroczyła się ze mną odrobinkę, pokazując, że jakby chciała to by było groźnie. Ale tym razem nie chciała. 
A ja z niejakim zdziwieniem stwierdziłam, że z całej trasy mam średnią poniżej 5 min/km i że znów pobiłam swój osobisty rekord na 10 km.  Jakoś nie mogę się jeszcze przyzwyczaić, że zaczęłam biegać szybciej i wskazania Garmina są dla mnie za każdym razem zaskoczeniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger