sobota, 30 maja 2015

Malutka panika

Malutka panika
Gdy zgadywałam się ze Ewą "a może tak Bieg Rzeźnika?" - do samego losowania uczestników była kupa czasu, nie mówiąc już o biegu.
Po losowaniu w dalszym ciągu czerwiec był lekką abstrakcją.
Biegałam,owszem, stękałam pod górkę na Moczydle, sapałam na pagórkach na Forcie Bema. Wylewałam litry potu robiąc pompki, burpeesy, czworaki, raczki i inne dziwne rzeczy zaordynowane przez Magdę i Piotrka z Power Training. Ale w dalszym ciągu do czerwca było tyyyle czasu. I tyyyyle czasu na trenowanie.
A tu nagle, pyk, pyk i się zrobił trzydziesty maja. Zostało sześć dni. Aaaaaaa!
I nagle te siedemdziesiąt osiem kilometrów po górach stało się takie realne. Bardzo realne. I oczywiście pojawił się panic mode.
Czy dam radę? Czy to co wybiegałam, wyćwiczyłam,  wystarczy na bieszczadzkie połoniny? Czy nie zawiodę Ewy? Czy będę dobrą partnerką? Jak się ubrać? Kompresja czy bez? Długi rękaw czy krótki? Okulary czy czapka? Milion pytań.
Mam nadzieję, że będzie dobrze. Że pomimo zmęczenia i kryzysów będę się dobrze z Ewą bawiła. Że połoniny osłodzą niewyspanie, ból mięśni. zmęczenie.
I Matki Dwie przebiegną przez mostek w Ustrzykach :)




poniedziałek, 25 maja 2015

Kije BD Distance FLZ- bieszczadzkie testowanie

Kije BD Distance FLZ- bieszczadzkie testowanie


Na mój trzydniowy wypad w Bieszczady wzięłam ze sobą kijki. Chciałam je przetestować, sprawdzić czy to co wydawało mi się dobrym patentem podczas macania w sklepie, sprawdzi się również na szlaku. I przede wszystkim: czy same kije będą przydatne.
W sklepie, w którym pracuję, mamy sprzęt Black Diamond. To amerykańska firma zajmująca się produkcją sprzętu wspinaczkowego, narciarskiego i turystycznego - między innymi kijów trekingowych.
Mogłam sobie  dokładnie pooglądać sprzęt, który mamy na stanie. Uznałam, ze model dla kobiet Distance FLZ to jest to co mi się podoba.
Czemu ten? Kije są aluminiowe, dość lekkie - 455 g para. (Istnieje też karbonowa wersja tego modelu, lżejsza o 100 g, ale to już kije zdecydowanie z górnej półki, również cenowej. Uznałam, że wersja aluminiowa będzie dla mnie wystarczająca i jeśli nie ukończę Biegu Rzeźnika, to na pewno nie z powodu kijków cięższych o 100 gram).

Kije są trzysegmentowe, ale regulowaną długość ma tylko segment pierwszy. Zakres regulacji to 105-125 cm. (są też krótsze i dłuższe - ale to w wersji dla panów)
Pierwszy segment blokuje się za pomocą zewnętrznego mechanizmu Flick Lock Pro (ach, uwielbiam te skomplikowane nazwy technologii wszelakich. Wszystko musi się jakoś nazywać:)
System ten powoduje, że kije są pewnie ciut cięższe niż gdyby zastosowano mechanizm wewnętrzny. Za to pozbawiony jest wady, która w przypadku mechanizmów wewnętrznych występuje: kije nie złożą nam się w trakcie użytkowania, a z drugiej strony, gdybyśmy jednak szybko chcieli maksymalnie je złożyć/zmienić ich długość, nie grozi nam zapieczenie segmentów.

Mechanizm blokujący pierwszego segmentu

Pozostałe elementy są połączone ze sobą przy pomocy sznurka zatopionego w plastiku. Technologia ta nazywa się Z- Poles i przypomina trochę rozkładanie stelażu do namiotu. Co to oznacza w praktyce?

Tu widać oryginalny sposób na łączenie segmentów

Gdy ustalisz potrzebną ci długość kijów - czyli ustawisz odpowiednio pierwszy segment - nie musisz już się tym kłopotać. Składasz, rozkładasz kije i nie musisz od nowa ustawiać ich długości, bo pierwszego segmentu już nie dotykasz.

Kijki mają rączki z pianki EVA - fajna sprawa, bo spocone ręce nie będą się ślizgać.
W komplecie dostaje się dwa rodzaje końcówek: gumowe i z węglika spiekanego (widia). Sprytnie pomyślano, żeby końcówki w wyniku używania nie odkręciły się. Końce nie są gładkie, tylko takie zębate - lepiej to widać na zdjęciu.

Moja dobra rada: należy końcówki mocno dokręcić, najlepiej przy pomocy jakiś kombinerek.
Ja zapomniałam przed wyjazdem zmienić końcówek gumowych na widiowe, robiłam to na szybko- szybko ręcznie w schronisku i końcówkę udało mi się zgubić. Przy zbyt słabym dokręceniu żadne patenty nie pomogą i tyle.

Kijki z zamontowaną gumową końcówką. Widać zębate wykończenie, które ma przeciwdziałać odkręcaniu się


Talerzyki mają sprytne wycięcie, które pasuje średnicą do średnicy kijka - dzięki temu kijki w trakcie transportu czy biegu w stanie złożonym nie będą próbowały nam się same rozłożyć.

tu widać sprytne rozwiązanie przeciwdziałające niekontrolowanemu rozkładaniu się kijków.
Tak, wiem - powinnam je wyczyścić. Ale przynajmniej widać, że naprawdę były używane :)


Niestety do damskiej wersji kijków producent nie dołącza pokrowca - co jest dla mnie niezrozumiałe, bo do męskiej wersji pokrowiec już jest.
Kijki kosztują 499 zł. Nie jest to mało (choć karbonowe są jeszcze droższe), sprzęt innych firm potrafi kosztować połowę a nawet mniej tej ceny. Ja jednak uznałam, że potrzebować będę kijów niezawodnych a Black Diamond jest dla mnie takim gwarantem.
Tak, tak - wiem, że zdanie powyżej brzmi jak obrzydliwy slogan reklamowy - ale nie pakowałabym się w sprzęt, do którego nie mam przekonania. A do BD przekonanie mam, używam też ich sprzętu wspinaczkowego.

W ciągu trzech dni w Bieszczadach pokonałam prawie 60 km. Kijków używałam przez pierwsze dwa dni.
Jakie mam przemyślenia i czy różne patenty Black Diamonda sprawdzają się w boju?

Kijki naprawdę szybko się składa i rozkłada. Tak jak pisałam wcześniej, nie musiałam się martwić o ponowne ustawienie ich długości.
Gdy miałam spocone ręce trochę dłużej trwało ich zablokowanie (tam musi wyskoczyć taki blokujący "kuliwajster" i wilgotne ręce trochę ślizgały się na aluminium). Ale nawet przy spoconych rękach byłam w stanie w dość krótkim czasie, w biegu, kijki złożyć lub rozłożyć - w zależności do potrzeb.

Żeby rozłożyć kije, musi wyskoczyć ten blokujący "czopek". 


Kijki są rzeczywiście lekkie, ale po 15 kilometrach testowego biegania z nimi w ręce, zrozumiałam o co chodzi z tą wagą:) Niby w każdej dłoni tylko 225 gram dodatkowo, ale w którymś momencie poczułam zmęczenie ramion. Szczęśliwie Distansce mieszczą mi się w moim plecaczku, więc gdy wiedziałam, że przez dłuższy czas nie będę ich potrzebować, zaczęłam je chować.

Distance w wersji złożonej mieszczą się w jednej dłoni. Fot. Marcin


tu widać jak biegnę dzierżąc kijki w obu dłoniach dla odmiany.  Fot. Marcin 



Czy wezmę Distansce na Rzeźnika? Tak. Myślę, że przydadzą mi się na podejściach. Szczególnie za nie dziękowałam wczołgując się na Caryńską. A robiłam to mając zaledwie 15 kilometrów w nogach. co będzie gdy będzie ich ponad sześćdziesiąt...?

dolny fragment podejścia na Połoninę Caryńską. Fot. Marcin




Plusy:
+ lekkie
+sprytny i szybki sposób rozkładania
+dobry system blokowania
+ zajmują mało miejsca po złożeniu

Minusy
- brak pokrowca
- cena


Generalnie jestem z kijków zadowolona. Gdybym kogoś przekonała do zakupu, zapraszam oczywiście do Horyzontu :P

poniedziałek, 18 maja 2015

Bieszczady

Bieszczady
Odpaliłam kompa, palce zawisły mi nad klawiaturą i stwierdziłam, że nie potrafię przelać tego wszystkiego co mi się kłębi w głowie.
Nie potrafię zdać sensownej relacji z tych trzech dni spędzonych w Bieszczadach we spaniałym towarzystwie Marcina, Bartka, Pawła, Krzyśka, Bożeny i Ewy. Nie potrafię opisać wszystkich usłyszanych opowieści, żarcików. Nie potrafię przelać na komputer ciszy, gdy sześc osób w milczeniu i zachwycie kontempluje widoki.
Jak opowiedzieć o mega zmęczeniu i sercu wyskakującym z piersi z każdym następnym krokiem do góry? Jak opowiedzieć o radości przy zbieganiu? Jak przekazać magiczna atmosferę Bieszczad? Może za parę dni ogarnę się bardziej:)

Na razie chciałam tylko jedno powiedzieć panu przewodnikowi, który z pogardą prychając na widok naszej biegnącej gromadki, rzucił do grupy, którą prowadził, że ci, którzy góry traktują na sportowo ich nie czują.

Czułam te góry doskonale, gdy o czwartej rano wdrapałam się na Połoninę Wetlińską, żeby w wietrze i zimnie oglądać wschód słońca.
Czułam je doskonale, gdy mamrocząc pod nosem niecenzuralne słowa, usiłowałam nie umrzeć wdrapując się na Caryńską.
Czułam je doskonale, gdy nogi zapadały mi się w mega błocku i gdy uzupełniałam bukłak zimną, pyszną wodą ze strumienia.
Czułam te góry bardzo dobrze, gdy biegłam granią mając dookoła siebie przestrzeń, widok na połoniny i krzyczałam z radości, mając poczucie absolutnej wolności.
Czułam góry, gdy szlak uciekał mi spod stóp, a ja w ułamku sekundy musiałam podjąć decyzję, gdzie postawić nogę, żeby się nie wywalić.
I czuję je teraz. Dosłownie je czuję - w każdym cholernym włókienku mięśni nóg.

Za trzy tygodnie Rzeźnik.
Jestem gotowa.







sobota, 9 maja 2015

Weekend

Weekend
Z reguły w weekendy albo jesteśmy w rozjazdach, albo ja mam pracującą sobotę. Ale ten weekend akurat spędzamy w domu. Według prognoz pogody niedziela ma upłynąć pod znakiem deszczu, więc trzeba było upchnąć wszelkie atrakcje outdoorowe dziś: coś z dziećmi plus własne plany treningowe. Dodatkowo nie wiadomo było co do końca z tego wyjdzie, bo dzień wcześniej oboje zaliczyliśmy tajemniczy zgon. Podejrzane są szparagi, albo dzieci, które parę dni wcześniej również tajemniczo zaniemogły na jeden dzień.
Po przespaniu połowy piątku jakoś doszliśmy do siebie i zaczęło się sobotnie planowanie rodzinnych zakładek.
Na pierwszy ogień poszło dziecko nr 1, które razem z tatusiem zrobiło na rowerze 23 km. Odstawienie do domu i zmiana: tym razem jazda z dzieckiem nr 2.
Ja w tym czasie odwalałam kuring domowy - mycie okien, obiad i takie tam. (tak, wiem, wiem, że dla niektórych to dowód na pomiatanie moją osobą, że dlaczego ja te okna i obiad. Spoko: jutro kolej męża w odwalaniu domowych obowiązków)
Maż wrócił z drugim potomakiem i zaczęła się dyskusja co teraz? Moje bieganie, jego bieganie czy jego rowerowy trening. Stanęło wstępnie na moim bieganiu - choć początek zmodyfikowany, bo w kolejce na rower czekał jeszcze najmłodszy.
Przypomniałam sobie, że mój zegarek nie jest naładowany (ach, to uzależnienie od technologii). Szybka zmiana planów: Tibor idzie biegać , a przez ten czas garmin się podładuje.
Wreszcie wychodzimy. Cóż - najmłodsze dziecię jest wierną kopią swojego najstarszego brata jeśli chodzi o gadanie: buzia mu się nie zamyka:) Mamo, a gdzie jedziemy? A teraz w prawo czy w lewo? A w którą  stronę to prawo? Mamo, a słyszałaś to? A gdzie teraz? A będziemy jechać ulicą? Popatrz, mamo jaka kałuża! Czy to już Lasek na Kole? A kiedy będzie? A dlaczego nie jedziemy górą tylko dołem?
Do tego wszystkiego gostka trzeba było od czasu do czasu popychać - bo na naszej trasie było parę podbiegów i krótkie nóżki czterolatka na szesnastocalowym rowerku nie dawały sobie rady.
Po drodze postraszyła nas jeszcze chmura wyglądająca na burzową. Dziecko nr 3 oczywiście musiało się na ten temat wypowiedzieć: Popatrz mamo, spoko- loko, wcale nie padało. Jest jeszcze drugie powiedzenie, spokojna głowa, wiesz mamo?



Po sześciu kilometrach odprowadziłam dziecię do domu, trzy łyki picia, trzy ciasteczka na drogę i poleciałam z powrotem robić pętlę dookoła lotniska.
Biegnę Ci ja już w lesie bemowskim, ślicznie dookoła, zielono, kwiatki rosną. Zatrzymałam się i wyciągnęłam z saszetki komórkę, żeby zdjęcie cyknąć. A ta cała...w piasku?
Pierwsza moja myśl, że ten piasek to został po czwartkowym Power Trainigu (bo team Jaskółka&Tartanus zarządzili czołganie przez piach. I przysięgam, po wszystkim miałam więcej piasku w butach niż moje dzieci razem wzięte:). Ale zaraz się zreflektowałam, że przecież nie miałam wtedy saszetki...
WTEM olśnienie: ciasteczka!

Moi drodzy. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie Wam do głowy pakowanie sobie na drogę kruchych rogalików - nie róbcie tego;)

Cóż, zatrzymałam się, wytrzepałam resztki prowiantu, jako tako oczyściłam telefon i pobiegłam dalej.
Powrót do cywilizacji był zapowiedziany ciągnącym się zapachem z grillów.
Jak bardzo Polacy rzucili się na grillowanie, przekonałam się, gdy wbiegłam na Fort Bema, gdzie postanowiłam dorżnąć się podbiegami na zakończenie. Wszędzie czuć było zapach podpałki/zapach dymu z węgla drzewnego/zapach żarcia. Po blisko dwudziestu kilometrach w nogach te wszystkie zapachy potwornie mi przeszkadzały. Ale nie tak bardzo jak fura śmieci...
Jeszcze tydzień temu tego nie było - a dziś Forty tonęły w resztkach po biesiadowaniu na trawce :( Nie macie pojęcia jak leniwi mogą być ludzie, jak bardzo pomysłowi w zostawianiu śmieci i jak bardzo bezmyślni - tu nagrodę główną wygrywa ktoś, kto do kosza na śmieci wsadził jednorazowego grilla z jeszcze palącym się węglem...
Po 21 kilometrach wróciłam do domu. Tibor czekał już w blokach i poszedł na basen.
Jutro też będzie żonglerka, choć tym razem to mąż będzie wciskał swoje bieganie i rowerowanie pomiędzy życie codzienne.


PS. Za niecały miesiąc Rzeźnik, aaaaaaaaaaa!



poniedziałek, 4 maja 2015

Wings for Life - gdy metę masz za plecami

Wings for Life - gdy metę masz za plecami
Wings for Life to bieg charytatywny rozgrywany w tym samym czasie na całym świecie w 35 miejscach. W Polsce bieg rozgrywany jest w Poznaniu.
Cały dochód jest przeznaczany na badania nad przerwanym rdzeniem kręgowym. Hasłem przewodnim jest: biegnę dla tych, którzy nie mogą.
Co jest takiego nietypowego w tym biegu? Otóż nie ma stałej linii mety. Startujesz, a pół godziny po tobie rusza samochód pościgowy, który jest metą. Kończysz wtedy, gdy cię dogoni. Samochód rusza z prędkością 15 km/h i co godzinę przyspiesza.

Pakiet startowy na tą imprezę był moim prezentem urodzinowym od męża. Byłam bardzo ciekawa co mi z tego wyjdzie, co się dzieje w głowie, gdy nie możesz odliczać kilometrów do końca, gdy wiesz, że im biegniesz szybciej - tym dłużej biegniesz.

Na miejsce przyjechaliśmy rano, przed startem. Miałam trochę stresa czy zdążymy, bo musiałam jeszcze odebrać pakiet startowy, a w dniu startu było to możliwe tylko do godziny 11 (start był o 13). Z Warszawy do Poznania trochę kilometrów jednak jest - więc pobudka była wcześnie rano (dzieciaki oczywiście nie były zachwycone:). Na szczęście zdążyliśmy.
Niepokoiła mnie pogoda. Była wspaniała dla kibiców: słońce na prawie bezchmurnym niebie i wiatr. Ale dla biegacza - to pogoda jak z koszmaru. Tym bardziej, że kierunek wiatru sugerował, że przez większość trasy będzie się biegło pod niego.
A jeśli do tego dołoży się jeszcze taki profil trasy:

zapowiadał się bardzo ciekawy dzień...

Równo o 13 wystartowaliśmy. Powiem szczerze, że świadomość, że jednocześnie to samo robi kilkadziesiąt tysięcy ludzi na całym świecie - jest niesamowita.
Dużo Poznaniaków wyszło na trasę i dopingowało biegnących, machali nawet kierowcy samochodów stojących - w sumie przez nas, biegaczy - w korkach.


piąteczki z synami:)


Przez miasto generalnie przegrzałam :) Pomimo, że po drodze było parę podbiegów, wiatr jeszcze nie przeszkadzał, biegło się w grupie ludzi - to wszystko bardzo pomagało. Na rogatkach miasta miałam średnie tempo dystansu 4:49, ale nie czułam się strasznie zmęczona. Jeszcze.

Tymczasem na starcie: psy pościgowe ruszyły :)

Niestety, po pierwsze zmieniliśmy kierunek i wiatr przestał być sprzymierzeńcem, a po drugie ludzie się rozciągnęli. Pomimo, że dalej wokół było sporo osób, to najczęściej byli w takiej odległości, że człowiek musiał sam walczyć z trasą i podmuchami wiatru. I do tego wszystkiego dokładało się słońce i podbiegi. Stało się oczywiste, że nie utrzymam tempa z miasta i zwolniłam.
Właściwie za miastem zaczęła się powoli walka: ze słońcem, ze zmęczeniem i z głową, która robiła wszystko, żeby mnie zdemotywować :) Moje ciało też powoli miało dość i wyprawiało ze mną różne  rzeczy, żebym przestała się wygłupiać i dała odpocząć:).

Najpierw poczułam znajome pieczenie przy czujniku tętna. Przesunęłam go niżej, choć podejrzewałam, że dzięki temu ruchowi zyskam po prostu o jedną ranę więcej :P
Przed 19 kilometrem nagle zaczęło mnie coś kłuć w okolicach splotu słonecznego. Ni to kolka ni to cholera wie co. Był moment, że musiałam biec taka trochę zgięta w pół. Na szczęście przeszło i piątkę z Adamem Małyszem przybijałam w normalnej pozycji (Adam Małysz wziął udział w biegu w zeszłym roku, tym razem został wykluczony przez infekcję. Za to stał na 19 kilometrze - tam, gdzie dobiegł rok temu i przybijał piątki ze wszystkimi biegaczami).
Potem zaczęło mnie piec pod palcem prawej stopy - takie pieczenie zwiastuje pęcherze. Starałam się od czasu do czasu trochę inaczej stawiać stopę i jakoś biegłam dalej (rzeczywiście dorobiłam się dorodnego pęcherza). W lewym udzie pojawiły się jakieś mini skurcze: z każdym krokiem lewa noga ciut uginała się pode mną. Zastanawiałam się, w którym momencie złapie mnie jakiś większy skurcz i upadnę. Na szczęście do tak dramatycznych wydarzeń nie doszło.

Mniej więcej na tym etapie - nie wiem, który to był kilometr, chyba coś koło 23 - dogoniła mnie Kasia - Rakieta, również z teamu Smashing Pąpkins. Dalej biegłyśmy już razem.
Takie towarzystwo było mi bardzo potrzebne, bo naprawdę przechodziłam mega kryzys. Tylko musiałam poprosić Kasię, żeby przestała do mnie gadać - pytanie się  mnie w takim momencie jak się czuję przed Rzeźnikiem, nie było najszczęśliwszym pomysłem;) Szczególnie, że za chwilę pojawił się następny, długi podbieg. Podbieg, który określam mianem "wredna górka" - czyli udający, że tak naprawdę to go nie ma. Ale jest, ciągnie się w nieskończoność i na końcu nie oferuje wytchnienia pod postacią zbiegu.

I wtedy jeszcze dołączyła  kolka. Najpierw pod prawym żebrem, potem już z obu stron, więc biegłam na takim wpółwdechu. W łydkach poczułam delikatną zapowiedź kłopotów.
W tym momencie z tyłu dobiegły klaksony i nawoływania. To powoli doganiała nas meta.

Pamiętam co mi Tibor mówił - że jak zobaczę samochód - to rura! Ha! Jaka rura?! Ja miałam w głowie "kurwa, niech mnie ktoś dobije". Kaśka przepędzona przez mnie chwilę wcześniej, pognała naprzód, a ja toczyłam dalej swoją walkę.
Minęłam chorągiewkę z 26 kilometrem, dogoniła mnie obsługa na quadzie a na niej megamotywator - chłopak, dzięki któremu nie zatrzymałam się czekając na samochód. "Agnieszko! Jesteś niesamowita! Już niewiele kobiet jest na trasie, nie poddawaj się!" Wtedy sobie uświadomiłam, że rzeczywiście: od jakiegoś czasu zniknęły kobiety. Z kilometr wcześniej wyprzedziłam jedną panią, przede mną była Kasia - ale oprócz tego sami mężczyźni.
"Agnieszko! Samochód jest za tobą, nie poddawaj się! Dogonisz jeszcze tych dwóch facetów przed Tobą!" Przyspieszyłam. Auto było tuż za moimi plecami. Zatoczyłam się ze zmęczenia. "Agnieszko, no co jest? Przecież miałaś ich jeszcze wyprzedzić! Dajesz!"
Nie pamiętam czy udało mi się ich wyprzedzić :)
Na 26,43 km zakończyłam swój bieg:)

Przybiłam piątkę z biegaczem obok mnie. Wymieniając się wrażeniami powlekliśmy się w kierunku punktu z wodą, który był jakieś 200 metrów przed nami. Tam spotkałam znów Kasię, której udało się przebiec ciut więcej. Najpierw trzy kubki wody władowałam sobie na głowę. Potem piłam, piłam i piłam. Powiem szczerze, że przy takiej pogodzie punkty z wodą były zdecydowanie za rzadko. Organizator zapowiadał, że będą co 5 kilometrów - ale czasami były to większe odległości. Moim zdaniem, szczególnie za miastem, powinny być co 2,5 kilometra.

Poszłyśmy w kierunku autobusu, który ma nas z powrotem zawieźć na start. Zrobiłam krok na schodek i zaczęłam wyć z bólu. Skurcz w łydce, potworny. Wskoczyłam do środka na jednej nodze - Kasia, instruowana dodatkowo przez pana obok, rozmasowała mi nogę. Trochę odpusciło. Następne skurcze były już mniejsze i sama dałam sobie z nimi radę.

Zaczęłam się gapić na koszulkę i na znajome brązowe- czerwone zacieki. Już wiedziałam co będzie pod spodem. Podniosłam ją  - Kasia tylko zajęczała na widok tego co zrobił ze mną czujnik.
Autobus zapełnił się biegaczami i ruszyliśmy w kierunku Poznania. W środku było za dużo ludzi. Po takim wysiłku stanie w napełnionym, dusznym autobusie było dla niektórych kropką nad i. Dwoje biegaczy po drodze zasłabło (na Fejsbuku trwa zresztą dyskusja na ten temat - to chyba była najsłabsza część organizacji: za mało autobusów, brak wody).

Wreszcie znów Malta. Medal. Odnajduję się z Tiborem i dzieciakami. Pąpki z Kasią w miejscu startu. Jeszcze pogawędka z kolegą Pawłem, makaron serwowany przez organizatora - który prawie cały oddaję mężowi i dzieciom. Nie mam ochoty na nic.



To był najtrudniejszy bieg uliczny w jakim brałam udział. I fizycznie i mentalnie. W kość dała pogoda, swoje dołożyła trasa, która nie należała do najłatwiejszych.
W sumie pobiegłam z godnie z założeniami. Na stronie organizatora był kalkulator, gdzie można było sprawdzić w którym momencie dogoni cię samochód. Wyszło mi, że realne jest około 27 kilometrów- i tyle mniej więcej przebiegłam.
Mentalnie rozwala ta ruchoma meta, to, że nie masz przed sobą linii, do której musisz dobiec. Ciężko się zmobilizować wiedząc, że szybszy bieg od  mety cię oddala.
Z drugiej strony - to bardzo fajna impreza i mając świadomość na co zostaną przeznaczone pieniądze, które się zapłaciło - właściwie każdy jest wygranym.


Dziś sobie sprawdziłam oficjalny ranking - i powiem, że pomimo tych wszystkich kryzysów mogę być z siebie dumna:)
W generalnym rankingu jestem 561 kobietą i 101 w swojej kategorii wiekowej. A w rankingu polskim ukończyłam jako 21 kobieta i 3 w swojej kategorii wiekowej!



Ale żeby nie popaść w zbyt duży samozachwyt napiszę na koniec, że najlepszy biegacz zdołał przebiec ponad 79 kilometrów, a w Polsce wszystkie kioski rozwalił Bartek Olszewski którego meta dogoniła dopiero po ponad 73 kilometrach.



PS. Nie wykluczam, że różne zapamiętane przeze mnie rzeczy nie działy się dokładnie na tych kilometrach, a słów dopingu z quada na ostatnich metrach nie zacytowałam dokładnie - ale wybaczcie: ja ledwo wiedziałam jak się nazywam w tamtym momencie :)

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger