poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Wielkopolsko- mazowiecki weekend czyli jak odpocząć od malowania

To będzie wpis pod tytułem: czekamy aż wyschnie farba w pokoju :)

Weekend był dość owocny jeśli chodzi o aktywność - ale czas wrócić do kieratu, który w moim przypadku oznacza pozbywanie się po poprzednich właścicielach upiornego różu ze ściany jednego z pokoi.
Ale po kolei.
Ze dwa miesiące temu mojemu mężowi zaczął chodzić po głowie pomysł, żeby przestać się rozdrabniać w triathlonowych olimpijkach i ćwiartkach, i zaatakować z grubej rury. Wziąć byka za rogi. Zapisać się na pełen dystans. 3,8 kilometrów pływania, 180 km na rowerze i maraton na deser.
Zawodów firmowanych przez literki IM w okolicach Polski w pożądanym przez męża terminie nie było, padło więc na zawody rozgrywane w ramach PolskaMan, w bardzo, bardzo malowniczej miejscowości, Wolsztynie.
Tibor poczuł grozę wyzwania i podszedł do niego - jak to on - z planem treningowym. Plan był zacny, rozpisany przy pomocy Piotra Tartanusa z Power Training.
I tak żarło, żarło, aż trochę zaczęło zdychać. Bo upały się zaczęły potworne, bo zaczęła się u nas przeprowadzka. Plan zaczął być realizowany od przypadku do przypadku.
Gdy wybiła godzina W, małżonek mój absolutnie nie wiedział czego ma się spodziewać po sobie. Jakieś tam założenia czasowe uczynił plus postanowienie, żeby nie przechodzić do marszu podczas biegu.
Mieliśmy małą przygodę z noclegiem, bo miła właścicielka przybytku, w którym wynajęliśmy pokój, z powodu niespodziewanych problemów zdrowotnych członka rodziny, zupełnie o nas zapomniała. Przyjechaliśmy - nikogo na miejscu nie ma, telefonu nikt nie odbiera. Na szczęście pani się znalazła i nie musieliśmy szukać na cito nowego miejsca do spania. Choć może to i nie byłaby taka głupia opcja jakby co, bo warunki lokalowe były dość średnie. No ale to była tylko jedna noc - dało się przeboleć. Miejsce noclegowe miało tę zaletę, że było blisko startu i mety, a zawrotka na trasie biegowej usytuowana była przed naszą furtką :)

Małżonek już żył startem, a ja za to zachwycałam się samym Wolsztynem, jeziorem i okolicą.
Od razu zaczęłam sprawdzać czy jezioro da się obiec. Google twoim przyjacielem - powiedziało mi, że  i owszem, trasa dookoła jeziora ma nawet swoją nazwę: Szlak Żurawi i wynosi około 10 km. Super. W sam raz.
Wyraziłam na głos obawy, czy aby się nie zgubię - ale mąż mnie wyśmiał, twierdząc, że mam po prostu cały czas z lewej strony mieć jezioro i będzie git. W sumie niby proste.

W niedzielę 4.50 pobudka - zwlokłam się razem z moim przyszłym ajronmenem. O szóstej garstka odważnych ruszyła.



A ja powędrowałam przebrać się i ruszyć na zaplanowane bieganie.
Ścieżka szła żółtym szlakiem i ewidentnie miałam się go trzymać. Potem szlak poprowadził wzdłuż szosy - ale dalej zgadzał się kierunek. Potem skręt w inną szosę - ale też wydawało się ok, tym bardziej, że zobaczyłam znak wskazujący na Szlak Żurawi.





I tak sobie biegłam, biegłam, las niepostrzeżenie oddalił się ode mnie, a ja znalazłam się w środku jakiejś wsi. Lasu ni ma, jeziora tym bardziej.
Acha. Czyli jednak standard. Zgubiłam się :)
Postanowiłam biec dalej prosto, a jak tylko się da odbić w lewo w kierunku lasu i jak mi się wydawało jeziora. Jak pomyślałam - tak zrobiłam. Znalazłam jakąś drogę biegnącą przez łąki, o tej porze dnia skąpane jeszcze w rosie. Potem znów jezioro zaczęło mi migać między drzewami, a potem dotarłam chyba do tego właściwego Szlaku Żurawiego, bo zaczęła się cywilizacja pod postacią koszy na śmieci.



Moja głowa zaczęła bujać gdzieś w obłokach, gdy WTEM wyprzedził mnie bidon, który miałam z tyłu w torebce biodrowej.  Ułamek sekundy później podążyłam za nim, ryjąc nosem w leśnej ścieżce.
Zapamiętać: w lesie podnosić wyżej nogi, bo mogą być korzenie :)
Bez dalszych przygód dotarłam do Wolsztyna, akurat, gdy ostatni maruderzy kończyli część pływacką.
Wzięłam szybki prysznic i polazłam supportować na część rowerową.

Zawodnicy mieli do pokonania sześć trzydziestokilometrowych pętli. Tiborowi jedna runda zajmowała około godziny (na początku trochę mniej, pod koniec już więcej).
Odbierałam puste bidony i podawałam pełne, dostarczałam kanapki z dżemem, a w ciągu wolnej godziny szłam pozwiedzać miasteczko i przy okazji poobserwować czołówkę.



Cóż - pierwszy zawodnik ukończył część rowerową, gdy mojemu mężowi zostało do pokonania 60 km. Kosmos, jak dla mnie.
Przyszła i kolej na Tibora. Rower zamienił na nogi. Tym razem do przebiegnięcia było 8 okrążeń. Ustawiałam się w różnych częściach trasy, żeby dodać mu otuchy. Na początku nawet dowcipkował, ale w miarę upływu kilometrów widać było, jak narasta zmęczenie.
Udało się! Po 11 godzinach i 46 minutach małżonek przekroczył linię mety!



Po odsapnięciu, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w kierunku działki moich rodziców, żeby odwiedzić dzieciaki. Wielkopolskę zamienialiśmy na Mazowsze.

Rano stwierdziłam, że w sumie szkoda by było nie pobiegać. Mamy tam taką standardową rundkę wśród okolicznych pól, która ma około 13 km. Jak człowiek pokombinuje - to z 15-16 km może ugrać.
Pobiegłam z jednym małym bidonem  i z zamiarem zrobienia większego kółka. Szybko jednak dostrzegłam swój błąd. Przed domem wiał przyjemny wiaterek, drzewa dawały cień, a trasa pętli idzie głównie otwartym terenem. Od razu skorygowałam swoje założenia co do kilometrażu.
Biegło się fajnie, okoliczności przyrody jak zwykle bardzo ładne.
Kilka razy minął mnie samochód i sądząc po wlepianym we mnie wzroku stanowiłam atrakcję dla okolicznych mieszkańców:)



Wybiegłam na fragment idący szosą, potem zakręt w prawo - i znów na polną drogę.
To jest najgorszy fragment tej pętli. Biegałam tam w różnych porach roku, przy różnej pogodzie. I zawsze człowiek z czymś walczy. Przede wszystkim z wiatrem. Na tym fragmencie zawsze wieje - i zawsze albo prosto w twarz, albo tak z boku w twarz. Dzięki temu wczesną wiosną mieliśmy darmowy peeling z gradu :)
Długa, bardzo długa prosta bez żadnego drzewka. Gdy świeci słońce - nie wiadomo co robić. Zwolnić, żeby się nie męczyć, czy wręcz przeciwnie: przyspieszyć, żeby jak najszybciej dobiec do majaczących na horyzoncie drzew.



Wreszcie koniec mordęgi, dwa zakręty i  wypadłam kilometr od domu w sąsiedniej wiosce. Przebiegłam pod czujnym spojrzeniem lokalsów pijących poranne piwko w cieniu remizy. Dokręciłam jeszcze dodatkowe 2 kilometry wzdłuż okolicznego lasku i po 16 km zameldowałam się przed domem.
Zmieniłam image i mogliśmy ruszyć z dzieciakami do lasu na poszukiwanie idealnych kijków na proce :)



Dzięki tym wojażom udało mi się pobiegać cztery razy w ciągu tego tygodnia, co jest u mnie jakimś ewenementem.
Muszę teraz trochę odsapnąć - bo bieganie, bieganiem, ale to malowanie i noszenie paczek też daje mi w kość. A tu za tydzień półmaraton. Żebym tylko nie zapomniała pakietu odebrać!

4 komentarze:

  1. Szacun dla Tibora - szczególnie że środku lata i po obozie kondycyjnym pt. Przeprowadzka. Pełny IM to jakiś kurka inny wymiar dla mnie. Fajnie by było jakby sam napisał jakieś wrażenia z tego :D
    ps. fajnie ci w tej kiecce

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A kiecka kupiona w wolsztyńskim lumpeksie za 10 zł :))
      T. stwierdził, że nic pisał nie będzie - może osobiście podpowiadać na pytania

      Usuń
    2. Aga ujęła to zbyt dosadnie - nie za bardzo mam gdzie pisać, zwłaszcza, że nie lubię publicznie się uzewnętrzniać. Chętnie za to opowiem - co się działo na trasie i ze mną - w mniejszym gronie, najlepiej przy okazji jakiegoś spotkania, które Aga planuje zrobić już niebawem :)
      T.

      Usuń
  2. Świetny wpis. Bardzo ładne zdjęcia. Gratulacje dla małżonka! Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger