wtorek, 15 września 2015

III Duatlon w Makowie Mazowieckim

Tym razem nie zapomniałam o starcie, jak w zeszłym roku.
Tym razem prawie do samego końca nie miałam roweru, na którym mogłabym wystartować ;)
Jak wiadomo z mojego poprzedniego wpisu - temat udało się ogarnąć i na dwa tygodnie z groszami stałam się szczęśliwą posiadaczką własnej, osobistej szosówki.
Ponieważ tym razem wystartować zapragnął również mój mąż - musieliśmy jeszcze ogarnąć temat opieki nad dziećmi. Szczęśliwie nad szaleńcami (czyli nami) zlitowała się jedna z babć i przyjechała popilnować latorośli.

Pogoda w dniu zawodów była zupełnie inna niż rok temu. Było pochmurno, mgliście, trochę nawet pokropiło. Było chłodno i wiał silny wiatr. Szczękając zębami próbowałam przekonać samą siebie, że w trakcie na pewno nie będzie mi zimno, bo emocje, bo będę się ruszać - ale chwilowo trudno mi było w to uwierzyć.
W porównaniu z ubiegłym rokiem na starcie pojawiło się więcej osób. Były też lepiej przygotowane sprzętowo, dziewczyny również.  Nie powiem, żebym po tych obserwacjach poczuła się pewnie. Co ja tutaj robię, myślałam, obserwując kolejny obrandowany samochód,z którego wyskoczyła cała drużyna.

Strategia? W zeszłym roku mój małżonek, który radził mi pilnować tętna, teraz sam dumając jak rozegrać zawody, głośno zastawiał się tak: " zupełnie nie wiem jak mam pobiec. Dystans w sumie nie jest długi. Chyba przyjmę strategię pierwszy bieg - w trupa, rower- w trupa, drugi bieg w trupa".
I to byłoby na tyle :) Strategia prosta jak budowa cepa :)

W Makowie zarówno ja jak i mąż wystartowaliśmy w barwach Power Training Team. A ponieważ były to rodzinne strony Piotra Tartanusa, jednego z trenerów PT, w pewnym momencie poczułam się jak w "Allo, allo"



Najpierw podszedł do nas chłopak, w którym rozpoznałam kuzyna Piotra, oznajmiając "ja też jestem z Power Trainig" i rozsuwając wierzchnią odzież, mignął turkusem koszulki.
Za moment podeszło do nas małżeństwo, uchylając kurtki i również prezentując charakterystyczne logo na piersiach. To byli rodzice Piotra - przesympatyczni ludzie, kibicowali przez całe zawody, czekali do samego końca, choć pogoda kibiców nie rozpieszczała.

Ale wróćmy do samych zawodów.
Rozgrzewka na rowerze i emocje spowodowały, że pomimo krótkich getrów i krótkiego rękawka nie trzęsłam się z zimna na starcie. Ruszyłam bez żadnego planowania, patrzenia się na tętno. Po prostu biegłam i wyszło mi to całkiem nieźle, bo najwolniejszy kilometr pokonałam w tempie 4:30. Powiem więcej: pobiegłam szybciej o 2 sekundy niż na Biegu Kobiet - zaliczyłam więc nieoficjalną życiówkę na 5 km.

fot. Katarzyna Kuklińska


W trakcie biegu udało mi się wyprzedzić jedną dziewczynę - ale nie miałam pojęcia, na którym miejscu wśród kobiet jestem. Dopiero na ostatnim zakręcie, tuż przed strefą zmian, kibice krzyknęli mi, że jestem trzecią kobietą. Druga dziewczyna wbiegła do strefy tuż przede mną i zobaczyłam, ,że nie wiedzieć czemu dobiegając do roweru zwolniła. Ja przez strefę przegrzałam starając się nie zwalniać, dopiero przed samym rowerem włączyłam stop. Szybko, szybko buty. Byłam ciekawa jak mi pójdzie, bo wzięłam buty do MTB, które mają w sumie trzy paski (zrobiłam przed zawodami próbę z butami do szosy Tibora, ale szczerze mówiąc szybciej szło mi zapinanie moich licznych pasków niż ogarnięcie tego jednego w nieznanych mi butach, do których nie byłam przyzwyczajona).
Strefa poszła mi całkiem sprawnie i wybiegłam z niej jako druga. Niezbyt długo cieszyłam się tą pozycją, bo po paru kilometrach rywalka mnie dogoniła :)

W części rowerowej dozwolony był drafting, czyli jazda na kole. Po raz pierwszy korzystałam z dobrodziejstwa takiej jazdy i w pełni ją doceniłam. Wiatr na trasie był bowiem pieruński. I właśnie gdy oswajałam się z jazdą w grupie, kątem oka zobaczyłam mijającą mnie dziewczynę. Chyba pod nosem mruknęłam " o w mordę!" i starałam się ją dogonić. Ale dziewczyna nie była sama. Miała wsparcie dwóch kolegów z klubu, którzy wzięli ją " w dwa ognie" i taki pociąg z miejsca mi odjechał.
Ja też korzystałam z  draftingu, ale swoich prywatnych zajęcy i pomagierów nie miałam. Sama musiałam dawać zmiany, dochodzić do kolejnych grupek i gonić. Bo goniłam. Przez cała trasę całą trójkę miałam w zasięgu wzroku. Dawałam na rowerze z siebie naprawdę wszystko i pomimo braku doświadczenia wyszło mi to chyba całkiem nieźle. Przynajmniej taką mam nadzieję, że żadnych głupot nie robiłam. A jeśli mi się zdarzyło - to bardzo przepraszam, ale to były moje pierwsze zawody, na których z takiej formy jazdy miałam okazję korzystać. Strasznie chyba nie było, bo na drugim biegu zostałam pochwalona za jazdę przez jednego z panów. Po za tym rower wyszedł mi tylko o 2 minuty wolniej od męża, który jeździł więcej, jest mocniejszy i jeszcze jechał z lemondką. Średnia z 21 kilometrów z groszami wyszła mi grubo powyżej 30 km/h.

Na ostatnich kilometrach zauważyłam, że dystans pomiędzy mną a drugą dziewczyną zmniejszył się wyraźnie. I wtedy akurat zaczęło się wyprzedzanie innej grupki. Ja byłam akurat na końcu mini peletoniku. Zrobiło się małe zamieszanie i zostałam w tyle. Nie dużo, parę metrów, ale pomimo, że robiłam co mogłam, nie byłam w stanie tych metrów odrobić. Wiatr był naprawdę okropny.
W którymś momencie zrobiło się lekko pod górkę, mocniej zawiało i z paru metrów zrobiło się kilkadziesiąt. Zostałam sama. Za mną niestety też nikogo nie było, więc ostatnie dwa kilometry były ciężkie, bardzo ciężkie.
Myślę, że to był ten moment, który przeważył o miejscu na podium. Gdybym zdołała wtedy z powrotem złapać koło któregoś z panów, finisz mógłby wyglądać ciut inaczej.

fot. Katarzyna Kuklińska


Wreszcie znów strefa zmian. Zejście z roweru i trucht na drewnianych  nogach. Starałam się jak najszybciej zawiązać buty, ale palce zdrętwiałe od składania się na baranku średnio chciały współpracować. Jedna sznurówka zawiązała mi się potwornie krzywo - ale już jej nie poprawiałam. Wepchnęłam tylko sznurówki do buta, mając nadzieję, że nie będę znów nimi powiewać  jak rok temu. I rzuciłam się dalej w pogoń :)

Robiłam naprawdę co mogłam i widziałam, że dystans do drugiej zawodniczki powoli, powoli się zmniejsza.
Finisz był niesamowity. Darł się mój mąż, który dotarł już do mety i na poboczu mi dopingował, darli się kibice mojej rywalki. Obie prułyśmy do mety na pełnym gazie.
Zawodniczka Oxygenu była szybsza. O dwie sekundy :)
Bardzo niewiele brakowało do tego drugiego miejsca.
Czy mam niedosyt? Nie.
Miałam na głowie przeprowadzkę, malowanie, dzieciaki. Moje treningi to ostatnio twórczość radosna. Rower pojawił się tuż przed zawodami i przejechałam się na nim raz (ha! Ale w trakcie duatlonu nic nie pomieszałam ze zmianą biegów!). Na trasie rowerowej sama musiałam zadbać o koło, za którym mogłabym się schować przed wiatrem.
To, że dobiegłam na trzecim miejscu, zaledwie 2 sekundy za drugą kobietą, uważam za swój duży sukces. No i ogólny czas w porównaniu z zeszłym rokiem poprawiłam o 7 minut :).

Po wszystkim udaliśmy się w okolice biura zawodów na przepyszną zupę, losowanie upominków i ten najprzyjemniejszy moment: dekorację:) Tym przyjemniejszy, że na pudło w kategorii wiekowej wskoczył i Tibor.

fot. Joanna Skutkiewicz



fot. Pani Tartanus



A jak oceniam samą organizację? Maków nie zawiódł. Jest przykładem, że gdy zbierze się grupa osób z pasją - można wiele. Z roku na rok na wrześniową imprezę przybywa coraz więcej osób i przed organizatorami nowe wyzwania jak poradzić sobie z coraz większą liczbą zawodników. Tym bardziej, że planowane jest rozwinięcie formuły i zorganizowanie triathlonu.
A jeśli kiedyś ktoś z was zawita w Makowie Mazowieckim - zróbcie przerwę na stacji benzynowej "Gozana" i w barze koniecznie zamówcie zupę węgierską. Palce lizać!

3 komentarze:

  1. Podziwiam i gratuluje. Nie wiem jak ty to robisz, ale pozostaje wierna czytelniczka w nadziei, ze kiedys sie dowiem :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie - dzięki ludziom można wiele i coraz, coraz więcej :)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger