środa, 30 grudnia 2015

2015 podsumowanie

2015 podsumowanie
Chciałam ten post napisać wcześniej, zaraz po świętach, ale się nie udało. Tak więc podsumowanie będzie klasycznie, na koniec roku:)


Jaki był dla mnie ten biegowy sezon? A taki:




Co tu dużo pisać: był niezły. Był bardzo niezły. W przeciwieństwie do roku zeszłego, gdy sporo chorowałam, walczyłam ze skutkami wbitego patyka w okolice achillesa - tym razem zdrowie mi dopisywało. W zeszłym roku parę startów musiałam odpuścić, parę razy wzięłam udział w zawodach nie w pełni sił - tym razem wszystko szło jak po sznurku. Na wszystkie zawody, w których wymyśliłam sobie udział - dotarłam i pobiegłam. Ba, mam na swoim koncie i takie, gdzie decyzja o starcie była podejmowana spontanicznie, często w ostatniej chwili.
Patrząc na kilometry, które mam w nogach - wyszło ich więcej niż w latach ubiegłych. Na dzień dzisiejszy licznik pokazuje mi ich prawie 1600. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych to śmiech na sali i tyle co nic - ale dla mnie to jest spore zwiększenie kilometrażu.
Dalej nie biegałam wg jakiegoś magicznego planu - ale starałam sobie parę rzeczy usystematyzować. Trzeba było - bo rok 2015 stał pod znakiem przygotowań pod Bieg Rzeźnika - więc oprócz zwykłych truchtań, pojawiło się sporo biegań i ćwiczeń mających zwiększyć moją siłę  biegową.
Choć nadal moim treningom daleko było do jakiegoś ścisłego planu - wszystko razem zebrane do kupy przyniosło mi progres - posypały się życiówki i miejsca na podium :)

No to po kolej


1. Bieg Chomiczówki - styczniowa impreza na dystansie 15 km. Była dla mnie startem przygotowującym do wiosennego półmaratonu i pierwszym miłym akcentem. Ze zdziwieniem odkryłam, że jestem w stanie przez 15 kilometrów biec w tempie poniżej 5 minut/kilometr. Dla mnie to było duże WOW (01:13:05).

2. Gran Canaria, półmaraton. Ach, po pierwsze miejsce! Niby Europa, a pełna egoztyka.  Po drugie - okazało się, że biec poniżej 5 minut/kilometr potrafię i przez 21 kilometrów - juuhu!! (01:42:40).

3. Półmaraton Warszawski. Biorę w nim udział zachrypnięta, a na mecie usiłuję zwrócić własne płuca ;) Oprócz tego czułam się doskonale - poprawiłam życiówkę z Gran Canarii (01:41:31).

4. Paryż, maraton. Piękne miasto, piękny bieg. I znów życiówka, poprawiłam wynik sprzed dwóch lat na tym dystansie (03:37:52).

5. Wings For Life. Impreza charytatywna, gdzie meta goni zawodników. To była dla mnie prawdziwa walka z upałem, wiatrem, podbiegami i przede wszystkim z głową. Udało mi się nabiegać ponad 26 kilometrów (26,43) co dało mi 21 miejsce wśród kobiet w polskiej edycji.

6. Bieg Rzeźnika. Co tu dużo mówić... Mój największy sukces, mega przygoda. Pierwsze zmierzenie się z tak dużym dystansem. Z moją partnerką biegową, Ewą, dałyśmy z siebie wszystko, co zaowocowało trzecim miejscem wśród kobiet. Udało nam się złamać 12 godzin. I myślę, że głównie dzięki tej imprezie na dobre zaraziłyśmy się bieganiem w górach.

7. Samsung Irena Women's Run, dystans 5 km. Bieg dla kobiet. Bieg, w którym największą radochę miałam dopingując i motywując inne panie. Było mega różowo i zupełnie inaczej niż na standardowych biegach. Nabiegałam też nieoficjalną życiówkę (22:21).

8. No risk no fun - czyli razem z mężem spróbowaliśmy swoich sił w imprezie AR - Mountain Touch Challenge w Szczawnicy. Bieg, rower, kajak. Dwanaście godzin w górach z mapą. Pomimo błędów, głównie w nawigacji, dotarliśmy na metę jako 8 zespół i 3 mikst.

9. Półmaraton Praski. Trochę spontan, bo zbliżający się wielkimi krokami maraton w Berlinie, spowodował u mnie potrzebę jakiegoś dłuższego biegu. Pomimo dużego upału wybierającego potwornie siły, otarłam się o złamanie godziny i czterdziestu minut. Skończyło się na 1:40:39

10. Duathlon w Makowie Mazowieckim. Impreza już mi znana, bo brałam w niej udział rok wcześniej. Poszło nieźle. Naprawdę niewiele brakowało, żebym wywalczyła drugie miejsce. Zabrakło dwóch sekund :)

11. Maraton w Berlinie. To była największa maratońska improwizacja i najbardziej nieoczekiwana życiówka :) 3:32:13. Ciężko będzie ją poprawić, choć wiem, że przy odrobinie zacięcia jest to w moim zasięgu.

12. Ultramaraton Bieszczadzki. Powrót w Bieszczady na trochę krótszym dystansie. Super impreza, miałam dużo radochy, pomimo sporego zmęczenia na koniec. Na metę dotarłam jako 9 kobieta i 4 w kategorii wiekowej. Ponieważ nagrody w kategoriach się nie dublowały, wskoczyłam na najwyższe miejsce podium w kategorii wiekowej :)

13. Bieg Szakala, półmaraton. Piękne okoliczności przyrody łódzkiego Lasu Łagiewnickiego i już odczuwalne zmęczenie sezonem. Pomimo kryzysu pod koniec i gleby, udało mi się dobiec jako 13 kobieta i siódma w kategorii wiekowej.

14. Bieg Niepodległości. Tym razem bez życiówki :) Ale jak na zakwasy w nogach po rowerowaniu przez Roztocze dwa dni wcześniej, nie miałam się czego wstydzić (46:10).

15. Zimowy Bieg Wulkanów. Pełen spontan. Niesamowity klimat. Coś absolutnie nowego: bieg z przeszkodami. Jestem fanką tej imprezy :)) Pomimo, że nigdy wcześniej nie przełaziłam na wyścigi przez ścianki, płonące polana, piachy w żwirowni, opony, fosę - na metę dotarłam jako szósta kobieta.

I tak dotarliśmy do grudnia. Tak wyglądał mój rok na biegowo.
Co przyniesie przyszły? Zobaczymy. Planów trochę jest. Oby nie był gorszy od tego - czego i Wam życzę :)

I pozwolicie, że na koniec umieszczę zdjęcie z mety mojego biegu NAJ mijającego sezonu:



wtorek, 15 grudnia 2015

W Krainie Wygasłych Wulkanów

W Krainie Wygasłych Wulkanów
Jedenastego listopada miałam zakończyć swój sezon startowy Biegiem Niepodległości. Koniec, finito, wystarczy na ten rok. Małżonek kropkę nad i miał stawiać podczas Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego.
I co?
I skłamaliśmy :))

Jak wiecie, bardziej lub mniej regularnie chodzimy na treningi prowadzone przez Magdę Jaskółkę i Piotrka Tartanusa, Power Training. Teoretycznie są to zajęcia przygotowujące do dość popularnych ostatnio tzw. biegów ekstremalnych typu Runmagedon. 
Idea sztucznych i często mocno udziwnionych utrudnień, gdzie elementy biegu służą głównie przemieszczeniu się od jednej przeszkody do drugiej, nie przemawia do mnie. Power Training to dla mnie narzędzie treningowe służące wzmocnieniu korpusu, poprawie siły i wytrzymałości. Taka postawa spowodowała, że często na treningach zupełnie nie wiem o czym ci ludzie gadają :)) Przed kolejnymi biegami ekstremalnymi lub tuż po, cała grupa żyje tylko taką imprezą. Oczywiście od czasu do czasu byliśmy przez trenerów namawiani na spróbowanie, ale zawsze odmawialiśmy. Pojemniki z lodem na trasie? Czołganie się pod drutem kolczastym? Nie, dziękuję, postoję. Wtedy pojawiała się propozycja Biegu Szlakiem Wygasłych Wulkanów. Że to trochę inny bieg ekstremalny. Że większy nacisk kładzie się na przeszkody naturalne. Że jest dużo biegu w terenie. 
I gdzieś te Wulkany tliły się z tyłu głowy. 
Gdy grupa zaczęła żyć zimową wersją tego biegu, stwierdziliśmy z mężem: a w sumie czemu nie?



I tak 11 grudnia wieczorem, po odstawieniu dzieciaków do moich rodziców, pędziliśmy w kierunku Wrocławia, Złotoryi i zamku Grodziec, dookoła którego cała impreza miała się odbyć. Reszta Powertrainingowców jechała autokarem. Autem udało nam się dojechać przed nimi.
Dojechaliśmy po północy, ostatnie metry podjeżdżając na bazaltowe, powulkaniczne wzgórze zamkowe górujące nad okolicą.
 Klimat od samego początku był nieziemski. Czarna noc, gołe gałęzie drzew wśród których huczał wiatr. W świetle samochodowych reflektorów majaczyły ciemne mury zamku. Brakowało tylko jakiegoś ducha pobrzękującego łańcuchami :)
Poszliśmy szukać kogoś, kto pokazałby, gdzie mamy spać. Weszliśmy na zamek. Przez nikogo nie zaczepiani otwieraliśmy różne drzwi, przechodziliśmy przez komnaty zamkowe, właziliśmy po jakiś schodach. Miałam poczucie totalnego surrealizmu.
W końcu trafiliśmy na kogoś, kto zaprowadził nas do kolejnej sali. Tam z wielkiego łoża w klimacie zamkowym, wygrzebał się z lekka nieprzytomny facet (w końcu była już pierwsza w nocy), który po krótkich poszukiwaniach znalazł kartkę z informacją o zaklepanych miejscach i wręczył nam klucze do pokoi. 
I tak poznaliśmy Mirka, organizatora całej imprezy :)

Bieg odbywał się następnego dnia o trzynastej. Mieliśmy więc czas na spokojne zjedzenie śniadania i obejście części trasy przy zamku. 
Obchodziłam, oglądałam i oczy robiły mi się coraz większe. Opony? Zjeżdżalnia wylana olejem? Bieg po rusztowaniu? Fosa? W co ja się wpakowałam?? Najbardziej niepokoiła mnie ta zjeżdżalnia. Nie ze względu na trudność, a w obawie o moją obitą kość ogonową (ci, którzy przegapili wzmiankę na FB: dwa tygodnie temu udało mi się zjechać na tyłku po schodach w mieszkaniu, czego skutki dalej odczuwam dość boleśnie). 
Cóż: powiedziało się A, trzeba powiedzieć i B.

www.e-legnickie.pl fot. Bożena Ślepecka
dużo nas!


O godzinie trzynastej ruszyłam z pierwszą falą wariatów :) 




Najpierw pierwsze spotkanie z częścią przeszkód zlokalizowanych na podzamczu. Opony, zwalone pnie drzew, rury, bele z sianem. 



Potem stawkę rozciągnięto trochę, wyznaczając z fantazją trasę przez wzgórze zamkowe. Z górki i pod górę, przez luźne kamienie, gałęzie, błoto. Tam zaplątała mi się ręka w taśmy ogradzające trasę. Szarpnęłam ręką i... zostałam bez rękawiczki :)
A potem na mury zamkowe. Dosłownie - bo wspinaliśmy się po prowizorycznych drabinach. I przez zamek, też dosłownie. Przez dziurę w wieży, po drabinach, kręconych schodkach, przez krużganki, na drugą stronę zamku. A potem w dół drogą i przez las, już po płaskim. 
Żeby za nudno nie było wykorzystano to co znaleziono w lesie - czyli błoto, drewno po wycince, przez które trzeba było przebiec. Były też przeszkody sztuczne: nagle w poprzek drogi wyrastała przeszkoda z konarów i gałęzi wesoło trzaskająca ogniem. Suuupcio, jak powiedziałoby moje dziecię nr 1 :)
Rozpęd, przeskok i....o w mordę! Kawałek dalej ścianka do pokonania.
Parę razy podczas Power Training trenerzy pokazywali jak pokonywać takie przeszkody, ale ja sprawę olewałam, nie planując startów w tego typu biegach. No i teraz się zemściło :) 
Moją głupią minę spostrzegło dwóch zawodników i panowie pomogli mi pokonać przeszkodę. W drugą stronę na widok mojej przerażonej miny do pomocy rzucili się strażacy :)
Ale zanim doszło do pokonywania ścianki po raz drugi, trasa doprowadziła, chyba mogę powiedzieć, że do clou tej całej imprezy, prawdziwego sprawdzianu wytrzymałości: żwirowni czy też kopalni piasku.
Moim oczom ukazała się wielka dziura, głęboka na 20-30 metrów, z mocno stromymi piaszczystymi ścianami. W górę, w dół, w górę w dół. I tak kilkanaście razy. Jazda w dół byłaby czystą przyjemnością gdyby nie piasek, który momentalnie znalazł się w moich butach. Wdrapywanie się w górę było już mniej przyjemne. Jedyna opcja to zapierdzielać na czworakach, mocno próbując wczepić się rękoma w piach. A i tak często okazywało się, że człowiek namachał się nogami jak głupi i nie dosyć, że nie posunął się się w górę ani o centymetr, to często zjeżdżał jeszcze w dół wraz z osypującym się piachem. 




O, dała mi popalić żwirownia, dała. Gdy wreszcie trasa dalej ruszyła lasem, nie miałam siły od razu ruszyć truchtem. Płuca paliły, łydki piekły. W butach kilogramy piachu. Zastawiałam się czy zatrzymać się i go wysypać, ale uznałam, że zajmie mi to za dużo czasu. Trochę poruszałam palcami, piach jakoś się ułożył.
W zebraniu się do kupy pomógł mi widok dwóch dziewczyn majaczących w oddali. Wracaliśmy z powrotem w kierunku zamku. Leśna droga była dość szeroka, idąca lekko w dół. To była moja szansa na dogonienie. Ruszyłam żwawiej. 
Oczywiście nie było tak prosto: znów musiałam pokonać ściankę, znów było przeskakiwanie ognia i drewno z wycinki. Doszło jeszcze czołganie. Dystans jednak cały czas się zmniejszał. Wreszcie, w ostatniej chwili, na zakręcie, dogoniłam je. 
Za zakrętem i ostatnią przeszkodą, ogniową zaporą, droga zaczęła prowadzić pod górę. Jestem w stanie się założyć, że normalnie  przeszłabym do marszu. Ale mając na ogonie pościg, zacisnęłam zęby i biegłam. Chwilę odpoczynku zrobiłam, gdy trasa zrobiła się bardziej stroma. Gdy tylko trochę się wypłaszczyło, powróciłam do truchtu. "One też są zmęczone", myślałam,  "nie tylko ja". 
Jeszcze ostatnia nietypowa przeszkoda pod postacią samochodu z paką ustawionego w poprzek drogi i można było na nowo wypluwać płuca podchodząc pod wzgórze zamkowe;) 
Jeszcze rundka dookoła zamku, rusztowania, fosa (próbowałam boczkiem, ale brzegi były wyłożone folią. Po pierwszym poślizgu, wzięłam byka za rogi i ruszyłam przez środek), znów konary drzew, rury, bele z sianem i wreszcie wbiegłam przez bramę. 


fot. Ryszard Frankiewicz

www.e-legnickie.pl fot. Bożena Ślepecka





Nie dogoniły mnie! Udało się!
Wulkany ukończyłam jako szósta kobieta, co było o tyle miłe, że dekorację przewidziano dla pierwszych 10 osób wśród kobiet i mężczyzn. Miłe było - ale niestety na dekorację się spóźniłam :))
Gdy na mecie zameldował się Tibor (startował z innej fali), poszliśmy do pokoju wytrzeć się, przebrać i ogrzać. Wg planu imprezy dekoracja miała zacząć się o szesnastej. Niestety - gdy zeszliśmy na dziedziniec na pięć minut przed tą godziną, właśnie kończyło się dekorowanie panów.

A wieczorem w sali rycerskiej i kominkowej zaczęła się zabawa. Śmiem zaryzykować twierdzenie, że niektórzy chyba głównie na nią przyjechali :)) 
Oprócz tańców, hulanek, napitków i jedzenia, jedną z atrakcji było nocne oprowadzanie po zamku, wraz z opowieściami o historii tego miejsca i niespodziankami pod postacią scenek rekonstrukcyjnych. Szkoda tylko, że nie wszyscy wczuli się w konwencję, psuli atmosferę komentarzami i świeceniem czołówkami na aktorów. Na szczęście prowadzący na głowę włazić sobie nie dał i w cięty, a jednocześnie dowcipny sposób trzymał w ryzach co większych przeszkadzaczy.

Powiem Wam, że obserwując bawiących się ludzi w sali rycerskiej, wymykając się z mężem na mury, żeby popatrzeć na rozgwieżdżone niebo, stwierdziłam, że przez te wszystkie stulecia niewiele się zmieniło. Dziś Bieg Wulkanów - wtedy pojedynki rycerskie. Czy jest jakaś różnica? Tak samo ludzie chcieli się sprawdzać, tak samo tańczyli, jedli, bawili się i podziwiali to samo nocne niebo.

Ot, tak sentymentalnie zrobiło się na koniec :)

A wracając do samego biegu i moich wrażeń. Bardzo mi się podobało i szykujemy się całą rodziną, z dziećmi, na letnią wersję imprezy. Bieg ma swój klimat; świetni są organizatorzy: Agnieszka i Mirek Kopińscy. Ona - rozsądna, zajmująca się formalnościami, załatwiająca pozwolenia, gasząca pożary wzniecane przez Mirka:) On - wariat, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, nie przejmujący się żadnymi przeszkodami. Prawie płakałam chwilami ze śmiechu słuchając anegdotek z organizowania Wulkanów - na przykład jak Mirek przez pomyłkę wykosił komuś pół ogrodu wyznaczając trasę biegu :))
Jeśli ktoś chciałby spróbować czegoś nowego, a nie nęcą go przeszkody z elementami biegu, Bieg Wulkanów serdecznie polecam. Na pewno wersję zimową. O letniej wypowiem się w czerwcu :)

PS. Ale teraz to już na serio do końca roku nigdzie nie startuję :P




fot. Magdalena Jaskółka

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger