poniedziałek, 15 lutego 2016

Weekend w Gorcach i Pieninach

Myśl o spróbowaniu swych sił w jakimś zimowym biegu górskim krążyła po mojej głowie już od jakiegoś czasu. Nawet krążyła dookoła konkretnego biegu - bo pierwotnie dumałam nad Półmaratonem Gór Stołowych. Niestety termin ni hu hu nam nie pasował. Po pierwsze była to sobota - więc małżonek musiałby brać dzień wolnego, żebyśmy zdążyli się przemieścić na miejsce. Po drugie był to weekend poprzedzający rozpoczęcie w naszym domu remontu przez duże R - a musieliśmy jeszcze opróżnić pokoje dla ekipy remontowej. Po trzecie - dzieci nr 1 i 2 wyruszały w tym czasie na zimowiska i rodzice byli niezbędni w celu spakowania, odstawienia do autokaru i pomachania na pożegnanie.
Z podobnego powodu odpadł Zimowy Maraton Bieszczadzki.
Dużo znajomych wybrało ZUK - Zimowy Ultramaraton Karkonoski - ale po pierwsze w tym terminie mieliśmy już zaklepany wyjazd na półmaraton do Lizbony, a po drugie - na debiut w zimowym biegu górskim wolałam coś krótszego i łatwiejszego.

I wtedy gdzieś na FB rzuciło mi się w oczy pytanie mojej rzeźnickiej partnerki, Ewy o Icebug-a.
Szybkie spojrzenie na stronę internetową organizatora. 21 kilometrów? W sam raz! 13 lutego - pasuje!
I tak z małżonkiem i Ewą znaleźliśmy się w Nowym Targu :)

Byłam bardzo ciekawa jaka będzie pogoda. Bo na hasło "zimowy bieg górski" - moja głowa produkowała obrazki pełne bieli, ośnieżonych drzew. A tu impreza w Górach Stołowych odbyła się na przykład przy iście wiosennej aurze.
Gorce jednak dopisały -  na niecała dobę przed biegiem organizator w technicznym mailu straszył nawet złymi warunkami i śniegiem po kolana na części trasy (nawet jeśli gdzieś były takie fragmenty to 144 osoby, które przybiegły przede mną, skutecznie ten śnieg udeptały :)






Równo o 10 wystartowaliśmy. Tłum straszny. Mąż jakoś sprytnie przecisnął się między ludźmi do przodu i tyle go widziałam :) Ewa też mi się gdzieś zawieruszyła wśród ludzi i nawet nie wiedziałam czy jest przede mną czy za mną.

Znajdź fioletowy kubraczek i rzeźnickiego letniego buffa :)

Pierwsze kilometry były dość tłoczne, potem - chyba coś koło 3 kilometra trasa półmaratonu z krótszą, na 11 kilometrów, rozjechała się i zrobiło się luźniej. Człowiek mógł też odetchnąć po pierwszym podejściu i przygotować się mentalnie na wdrapywanie się na Turbacz - bo zrobiło się z górki.
Zastanawiałam się jak będzie mi się biegło: nie miałam na butach żadnych nakładek z kolcami. Nie było strasznie - ale fakt, że na śnieżnobiałym, kłującym w oczy śniegu nie byłam w stanie wyłapać nierówności terenu i parę razy nogi mi zatańczyły, spowodował, że wszystkie zbiegi pokonałam na lekko zaciągniętym hamulcu.
Efekt był taki, że o ile na takim UMB wyprzedzano mnie na podejściach, a ja to odbijałam sobie na zbiegach - tu było na odwrót.  Cztery dziewczyny, które wyprzedziły mnie na zbiegach - dogoniłam pod górkę.
Samo podejście pod Turbacz zdziwiło mnie na plus. Spodziewałam się czegoś w rodzaju Caryńskiej czy Chryszczatej - a było o wiele łagodniej - co oczywiście nie oznacza, że przy schronisku na szczycie pojawiłam się lekka i rześka :)
Na Turbaczu, na 14 kilometrze usytuowany był punkt żywieniowy, spędziłam na nim chwilkę. Złapałam ćwiartkę pomarańczy, niemalże w locie popiłam izotonikiem - i już mnie nie było.
Następne kilometry to był niekończący się zbieg. Tak jak już pisałam - brak doświadczenia w zimowym terenie, strach przed podcięciem i glebą spowodował, że nie puściłam się w dół, na łeb na szyję. Nie dogoniłam żadnej dziewczyny, a sama zostałam wyprzedzona przez jedną zawodniczkę (swoją drogą wciągnęła mnie nosem po prostu :).
Przy samym końcu był mocno techniczny fragment: błoto pośniegowe wymieszane z luźnymi kamieniami.

Tuż przed samą metą, gdy zegarek wybzyczał dwudziesty kilometr, organizator przygotował prawdziwy sprawdzian charakteru. Już człowiek myślami był na mecie, już witał się z gąską -a tu jeszcze jeden podbieg. To właśnie tam za swoimi plecami zobaczyłam dziewczynę. Jęknęłam w duchu, że to niesprawiedliwe, że zostanę wyprzedzona na ostatnim kilometrze.Postanowiłam tanio skóry nie sprzedać i spiąć poślady. Zrobiłam to dość skutecznie, bo ku swojemu zdziwieniu - nie dogoniła mnie :)
Jeszcze tylko ostatnie metry w dół, wzdłuż stoku narciarskiego - i meta.
Tuż za nią czekał na mnie mąż, który bieg ukończył kwadrans przede mną. Poczekaliśmy jeszcze na Ewę, która parę minutek po mnie wbiegła na metę - i mogliśmy już wszyscy razem wymieniać wrażenia.
Trasę pokonałam w dwie godziny i trzydzieści trzy minuty z groszami. Dotarłam jako 145 osoba i 13 kobieta.

Wrażenia? Bardzo ładna trasa. Na tyle ładna, że raz zwolniłam po to, żeby wyciągnąć telefon i zrobić zdjęcie :)

zima w Gorcach

Podejścia męczące - ale nie mordercze. Zbieg z Turbacza - bajka!
Jeśli ktoś chce, podobnie jak ja, zadebiutować w zimowym biegu w górach - Icebug Winter Trail serdecznie polecam. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach na pokonanie półmaratonu, alternatywą jest 11,5 kilometrowa trasa. Dla miłośników biegów na orientację - jest jeszcze wersja z mapą.


Ale to nie był koniec atrakcji biegowych na ten weekend. Wymyśliliśmy sobie, że w niedzielę potruchtamy po okolicy. Wersji, gdzie dokładnie, było kilka. Ostatecznie stanęło na okolicach Niedzicy i Czorsztyna.

Zaczęliśmy przy tamie i zagłębiliśmy się w las. Co prawda na żadnej mapce nie wyhaczyliśmy żadnego szlaku czy wyraźnie zaznaczonej ścieżki, ale uznaliśmy, że coś musi być i na pewno da się pobiec wzdłuż zbiornika.
Nie dało się.


krótki atak głupawki :)

Im bardziej Tibor zaglądał, tym bardziej drogi nie było...


Ale, że co? Że mamy wrócić z powrotem i do Czorsztyna pobiec po prostu szosą? Wybraliśmy wariant ciekawszy, pytając się jeszcze Ewę czy wie jak nazywa się nasz team, gdy startujemy w rajdach przygodowych :)

Było ciekawie i bardzo malowniczo. To chyba po tym fragmencie Ewa ochrzciła nas jako KAT: Kochaniak Adventure Team. Muszę przyznać, że nazwa jest równie dobra jak nasze No Risk- No Fun :)





Udało nam się dotrzeć do szosy powyżej i gdy już się wydawało, że do samego Czorsztyna będziemy uklepywać asfalt, mój mąż odwrócił głowę do tyłu i krzyknął z zachwytu.
Za nami w całej okazałości majaczyły się Tatry.
Ten widok spowodował, że zgodnie zrobiliśmy w tył zwrot i wróciliśmy do wydeptanej ścieżki idącej polem, którą chwilkę przedtem minęliśmy. Ścieżka okazała się być szlakiem turystycznym prowadzącym ku zamkowi z dala od szosy. Dzięki temu wariantowi Tatrzory mieliśmy cały czas z boku i mogliśmy się nimi delektować do woli.




W Czorsztynie zrobiliśmy krótką przerwę. Odmówiłam z Ewą zbiegu do zamku. Nasze nogi były bardzo daleko od świeżości, czekało nas jeszcze ładnych parę kilometrów do auta i wcale, ale to wcale nie uśmiechało nam się podchodzić czy podbiegać drogi z zamku z powrotem. Za to mój mąż nie zrezygnował (chyba ktoś się obijał na Icebug-u, skoro następnego dnia nosiło go w każdą stronę :P)
Powrót był już asfaltem - na szczęście prawie cały czas w dół. Ostatecznie zrobiliśmy osiemnaście kilometrów z groszami.





To był bardzo fajny weekend. Ale o ile po zawodach bolały mnie odrobinę z boku uda, tak po tym drugim dniu, boli mnie już wszystko: czwórki, dwójki, łydy.

Ale wiecie co? Za takie widoki , może mnie boleć!


2 komentarze:

  1. Zdjęcia Tibora w lesie :D Naprawdę przyszło nam do głowy, żeby tamtędy biec?

    Haha, na fotkach to wszystko dopiero na spokojnie można obejrzeć. Potwierdzam, jakby ktoś nie wierzył, że weekend był super!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pomysł, żeby się przedzierać przez ten las był z lekka...nieprzemyślany :P

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger