wtorek, 15 maja 2018

Kopenhaga

Pod Gran Canarię mieliśmy wklepane tyle kilometrów, nabitą taką bazę, że aż żal było jej nie wykorzystać. Gdyby tak popracować nad szybkością - to mógłby z tego wyjść fajny maraton. Tak też zrobiliśmy :)
Czemu akurat Kopenhaga? Bo trzeba było wziąć pod uwagę regenerację. Baliśmy się, że zbyt wcześnie wprowadzony trening maratoński skończy się  kontuzją. Dodatkowo wydawało nam się, że w tym mieście nie będzie może zbyt gorąco, pomimo połowy maja. He, he, he. Dobre :))

Nie powiem - przeżyłam pewien szok, gdy zamiast komfortowego klepania kilometrów nagle w Planie pojawiły się treningi, które prawie zawsze oznaczały wyjście poza strefę komfortu.
I to nie był tylko żarcik, gdy na fejsbuku pisałam o wizytach w toalecie. Naprawdę zdarzało mi się patrzeć co tam Piotr wymyślił i... musiałam trochę opóźnić wyjście z domu.
Treningi przynosiły efekty, widziałam to. Wchodziłam na tempa, o których kiedyś mogłabym tylko pomarzyć. Łapały mnie czasem wątpliwości czy uda mi się to wszystko poskładać w 42 kilometry. Ale im bliżej było startu, tylko bardziej wierzyłam, że to ma szansę się udać.
Najbardziej obawiałam się wiatru. W końcu Kopenhaga to miasto portowe. O słońcu jakoś nie myślałam. A to ono, jak się okazało, rozdawało tego dnia karty.

Ja już pisałam, że żeby rzucać się na życiówki, na łamanie jakiś cyferek - trzeba mieć dzień konia. I ten dzień to nie tylko szczyt formy, dobre rozplanowanie żeli, odpowiednie nawodnienie, sprawne przebieganie przez punkty z wodą. To również pogoda. A ta może w bezlitosny sposób wystawić na ciężką próbę ciało i umysł maratończyka.

Niestety po zachmurzonym niebie, które wisiało nad miastem dzień wcześniej, w niedzielny poranek nie było ani śladu. Cieniutkie chmurki rozwiały się definitywnie na jakąś godzinę przed startem i na biegaczy czekało błękitne niebo. I słońce.
Z mężem startowaliśmy z różnych miejsc. Tibor poszedł do przodu, a ja stałam tuż przed pomarańczowymi balonami na 3:30. I....tuż za zającami na 3:20. Maraton kopenhaski nie dorównuje liczbą uczestników do takich tuzów jak Berlin czy Paryż (30-40 tysięcy biegaczy) i na starcie stawiło się niecałe 7900 ludzi. Stąd pewnie szybsze strefy były bardzo krótkie. To pewnie też spowodowało, że pierwsze kilometry, niesiona tempem innych biegaczy, przebiegłam o wiele szybciej niż zakładałam. Jak mi drugi i trzeci kilometr wpadły w 4:34 i 4:37, zaczęłam się w głowie stopować. Z takim tempem to się nie mogło udać. Zwolniłam i pilnowałam średniego tempa. Przez liczne zakręty na trasie wskazania zegarka i oficjalne oznaczenia kilometrów zaczęły się dość szybko rozjeżdżać. Wiedziałam więc, że moje "zegarkowe" średnie tempo musi być szybsze, muszę mieć zapas na te nadprogramowe metry, które do mety się uzbierają. Uznałam, że nie mogę biec wolniej niż 4.50 - 4.52 min/km. Na piętnastym kilometrze rozjazd był już ponad dwieście metrów. Starałam się te różnice zmniejszyć, wybierać najbardziej optymalny tor biegu. Patrzyłam w którą stronę skręcają biegacze, żeby w jak najlepszy sposób ścinać zakręty i jak najmniej dokładać metrów. Udawało się to do czasu, niestety. Pogoda była dalej stabilna: lampa po prostu i bardzo ciepło. O dziewiątej trzydzieści, gdy bieg ruszał, słońce było jeszcze na tyle nisko, że biegnąc pomiędzy budynkami biegacze mieli sporo cienia. Niestety wraz z upływem czasu i wędrówką słońca w górę - ten komfort się skończył. Powoli nie tor biegu, a cień, cień jak najdłużej stał się priorytetem.
Już kiedyś biegłam maraton w takich warunkach. W Budapeszcie w 2014 roku. W październiku było wtedy 27 stopni. Myślę, że teraz w słońcu warunki były podobne.

Coraz bardziej zdawałam sobie sprawę, że to będzie ciężka walka. I że cholera wie jaki czas do mety dowiozę. I obym do tej mety dotarła w jednym kawałku.

Siódmy kilometr. Jaka jest pogoda - widać.


Strefy z wodą i izotonikami były dość często, co jakieś trzy kilometry. Mój mąż przed biegiem trochę kręcił nosem, że po co tak często, czemu nie co pięć kilometrów. Że tyle punktów, to większa strata czasu przecież. Cóż, okazało się, że całe szczęście, że było ich tyle (w sumie dwanaście). Szkoda, że były dość krótkie. Przy takiej temperaturze powietrza, na wodę rzucali się praktycznie wszyscy. Kocioł przy kubkach robił się straszny i nawet jak człowiek nie wiem jak się starał - to nie dało rady przez strefy przebiec płynnie, łapiąc picie w locie. Cenne sekundy uciekały, ale ominięcie takiego punktu - to było proszenie się o kłopoty. Zresztą w miarę upływu czasu na piciu się nie kończyło. Zawsze przed wodą stała kurtyna wodna, z której również korzystałam. Potem polewałam się wodą, a potem dopiero piłam: wodę albo izo, w zależności od tego co udało mi się dorwać przed końcem strefy.
Starałam się jakoś odwrócić uwagę od tego gorąca. Odliczałam sobie w duchu kilometry, rozglądałam się dookoła (Duńczycy cała trasę przeprowadzili przez miasto, bez wyprowadzania biegaczy na jakieś opłotki, czy obwodnice. Dzięki temu było naprawdę dużo kibiców. Czasami aż za dużo ;), patrzyłam na stroje biegaczy przede mną, odczytywałam napisy na koszulkach. O, tu pani ma ładny tatuaż na łopatce. Z lewej strony biegnie Hiszpan. A tutaj maszerujący gość ma na plecach wypisane Tibor. Tibor? Tibor??? Mój Tibor???? No, mój...
I tak gdzieś między 17 a 22 kilometrem (oboje pamiętamy to różnie), minęłam mojego męża, który pożalił się, że zabetonowało mu łydki. Przesłałam mu pocieszającego całusa i pobiegłam dalej.
Było coraz ciężej. Zbliżało się południe i właściwie nie miało już znaczenia czy trasa prowadziła wąskimi czy szerszymi uliczkami, z drzewami czy bez. Słońce było wszędzie. I wybierało siły w tempie błyskawicznym. I to widać było po tempie. W okolicach 27-28 kilometra zaczęłam zwalniać. Dramatycznie wzrosła też liczba maszerujących ludzi. Dla mnie zaczęło się bieganie od punktu z wodą do punktu z wodą. Nie mogłam się ich doczekać. I odliczałam w głowie. Za moment trzydziestka. Zostanie tylko dwanaście. Zrobisz to. Trzydziesty drugi. Już tylko dyszka! Trzydziesty piąty, tylko siedem...


Czerwona spódniczka to ja. Jeszcze nie wiem, że pomarańczowe balony są tak blisko. Jeśli zdjęcie wydaje Wam się bardzo podobne do poprzedniego - to macie rację :) Część trasy pokonywało się dwukrotnie.


Trzydziesty szósty...i widzę z boku pomarańczowe balony. Balony prowadzące ludzi na 3:30...
Gdy zobaczyłam grupkę bez problemu mnie mijającą na sześc kilometrów przed metą, najpierw chciałam machnąć ręką. A potem postanowiłam zawalczyć. Przecież tak niewiele brakuje...
Udało mi się utrzymywać tempo grupy, przy następnej strefie nawadniania nawet zostawiłam ich z tyłu. Ale czułam, że to już nie jest moje komfortowe tempo. Z niepokojem obserwowałam też swoje tętno. Przez większość czasu udawało mi się je utrzymywać w ryzach, tuż poniżej 160 uderzeń, albo nieznacznie je przekraczając. Teraz jednak niepokojąco zaczynało rosnąć, 164, 166, 167... Średnie tempo za to nieubłagalnie spadało... 4.51...4.52...4.53...Organizm zaczął dawać mi do zrozumienia, że ma dość. Obie łydki miałam zmasakrowane, na granicy skurczu. Zaczynało kręcić mi się w głowie. W dodatku z kieszeni wyleciała mi ostatnia deska ratunku, tabletka dextrozy. Musiałam do mety dolecieć bez żadnych wspomagaczy i żeli - bo już nic nie miałam.
Na trzydziestym dziewiątym kilometrze pomarańczowe baloniki wyprzedziły mnie po raz drugi. Przy tętnie 171 nie podjęłam wyzwania. Zaczęłam się bać, że skończę jak ta kenijka na maratonie warszawskim. Czułam, że stąpam po bardzo cienkiej linii. Na razie jestem tylko bardzo zmęczoną słońcem, odwodnioną biegaczką na końcówce maratonu. Biegnącą na oparach, ale dalej całkiem niezłym tempem. Jak rzucę się w pogoń - mogę szybko stać się biegaczką, która tej mety nie przekroczy o własnych siłach. To tylko bieg. Będą inne okazje, żeby zmierzyć się z wymarzonym czasem.
Ostatni punkt nawadniania był na 40,5 km. Stanęłam przed kubkami z wodą. Dwa wylałam sobie na głowę. Trzecim polałam kark i ramiona. Czwarty wypiłam. Potruchtałam parę kroków do izotoników i powoli idąc, starając się nie uronić ani kropelki, wypiłam następny kubek. I dopiero potem pobiegłam dalej. Na końcówce wykrzesałam z siebie nawet jakiś sensowny finisz. Metę przekroczyłam po trzech godzinach, trzydziestu minutach i dwudziestu sześciu sekundach. Z tętnem 174 (mój hrmax to 175).
Część w wody w butelce, którą dostaję za metą do łapy, wylewam na głowę. Resztę wypijam w kilka sekund.
Potem przyssaję się do kubeczków z wodą. Nie wiem ile wypijam. Cztery? Pięć? Poprawiam izotonikiem. Idę pod kurtynę wodną i bardzo długo pod nią stoję. Wraca mi zdolność logicznego myślenia, odkrywam, że w amoku niepotrzebnie wywaliłam butelkę po wodzie. Podnoszę sobie z ziemi czyjąś pustą i znów wracam do obsługi prosząc o dolewkę. Dopiero z takim zapasem wlokę się na umówione miejsce na trawce, żeby czekać na męża. Zastanawiam się czy jakoś odżył, czy może w ogóle zszedł z trasy. Ale po niecałych dwudziestu minutach dołącza do mnie. Pomimo mega zgonu maraton ukończył w 3:47:59. Nie wiadomo co się u niego stało. Bo źle zaczęło być już na ósmym kilometrze. Tibor ma różne teorie, ale podobnie skończył się u niego Budapeszt, odbywający się w podobnych warunkach pogodowych.

Czy jestem rozczarowana? Troszeczkę tak :) Uważam, że byłabym  w stanie pobiec szybciej. No ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Pogoda była jaka była i trzeba było w takich warunkach wyrwać to co się dało. Nie udało mi się złamać 3:30 - ale mam nową życiówkę :)
Na razie liżę rany (dosłownie. Upał plus spocone i polewane wodą ciało równa się masakra od czujnika i stanika), upajam się nicnierobieniem. A z tematem maratońskim wrócę na jesień. Najprawdopodobniej w Warszawie :)






PS. Wiecie, że byłam setną kobietą na 2022 startujących i 10 w swojej kategorii wiekowej?
Ponad czterystu biegaczy z 7885, którzy wystartowali nie ukończyło biegu.

1 komentarz:

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger