Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 15 km. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 15 km. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 lutego 2018

Wilcze Gronie

Wilcze Gronie
Czemu Wilcze Gronie? Bo chciałam wziąć udział w jakimś biegu górskim zimą. Bo odpowiadał mi termin - niecały miesiąc przed Gran Canarią. Bo dystans (15 kilometrów) w sam raz, żeby się zmachać, poczuć uroki górskiego biegania a jednocześnie nie zajechać. No i przy okazji mogłam sprawdzić co dało to zapierdzielanie przez ostatnie pół roku (rany: kiedy to minęło??)
I tak pojawiłam się w Rajczy, w Beskidzie Żywieckim. A razem ze mną rodzinka i kuuupa znajomych.
Co do tego ostatniego: bieganie i prowadzenie bloga spowodowało, że zawsze na jakimś biegu znajdzie się jakaś znajoma twarz. A nawet od czasu do czasu ktoś zagada:" wiesz, czytam twojego bloga" (chyba wtedy się rumienię ;). W Rajczy wysyp znajomych był niesamowity!

Pozowanie z Powerkami :)

Pozowanie z Pąpkinsami :)

Przy okazji na zdjęciach widać jaka była pogoda i warunki.
Łudziłam się, że w górach jednak będzie zima. Pamiętałam Icebug Winter Trail, gdzie bieganie dookoła Turbacza odbywało się w białej scenerii, śniegu było po kokardę. Ba, jeszcze miesiąc przed Wilczym Groniem na stronie orga można było podziwiać podobne białe fotki. Niestety, w tak zwanym międzyczasie przyszła odwilż. Ale zamiast być konsekwentna i to wszystko stopić do samej gleby, to wzięła i w połowie franca jedna się rozmyśliła.
Na dole było trochę zielono, trochę biało - ale to był taki przemrożony śnieg. I był lód.
Niestety, wyżej wcale nie było lepiej, o czym miałam się szybko i boleśnie przekonać :)

Początek to był asfalt. Na rozgrzanie, na rozpędzenie się, na rozciągnięcie stawki. A potem skręciliśmy w bok i zaczęło być pod górę. Oj, jak bardzo pod górę! A ta cała niezdecydowana odwilż spowodowała, że trasa była mieszaniną zlodowaciałego śniegu i lodu. Musiałam być czujna, bardzo czujna, bo buty łatwo traciły mi przyczepność. Pomimo tych trudności zauważyłam, że wyprzedzam! Miałam siłę podbiegać w wielu miejscach, gdzie ludzie już szli. A tam, gdzie i ja przechodziłam do marszu - też wyprzedzałam. Co prawda chwilami serce chciało mi wyskoczyć z piersi, ale było dobrze :) A jak już wyprzedziłam dwie dziewczyny - to już w ogóle plus dziesięć do samopoczucia.
Niestety - po każdym podbiegu musi nastąpić zbieg, a ten ze zboczy Suchej Góry był z tych stromszych. A ja musiałam szybciutko zweryfikować swoje przeświadczenie, że potrafię zbiegać ;)
Owszem, może i potrafię. Ale nie w takich warunkach i nie w tych butach. Stromy zbieg po lodzie, wyślizganym śniegu, kamieniach, śniegu wymieszanym z sypkim piachem. Buty robiły co chciały, co i rusz traciłam równowagę. Niestety w takich warunkach każdy milimetr bieżnika miał znaczenie. A z mojego z połowa już ubyła. Nie mówiąc już o kolcach: ci którzy na tym biegu mieli kolce, albo nakładki na buty - mieli szczęście. Doszedł jeszcze strach. Że na niecały miesiąc przed głównym startem sezonu, przed najważniejszym startem mojego dotychczasowego biegowego życia, rozmaślę się gdzieś skutecznie.
Więc na potęgę byłam wyprzedzana. Przez dziewczyny, które wcześniej wyprzedzałam pod górę również. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tym samym właśnie tracę trzecie miejsce :)
Krótki odcinek asfaltem i znów na szlak, pod górę. Tym razem było o wiele łagodniej i zgodnie z opisem organizatora rzeczywiście dałoby się większość tego podbiec. Oczywiście pod warunkiem, że nie byłoby lodu. A był on chwilami nawet w miejscach, gdzie nie było śniegu. Cienką warstewką powlekał kamienie, korzenie czyhając na nieostrożnych śmiałków. Wybierałam często maszerowanie, bo miałam wtedy większą kontrolę nad podłożem. I znów zaczęłam wyprzedzanie :) Udało mi się dogonić jedną z dziewczyn, biegnącą z kijkami.
Niestety moja radość trwała do momentu, gdy trasa zaczęła prowadzić w dół. Znów toczyłam walkę z grawitacją. Starałam znaleźć się jakiś złoty środek, sposób, żeby przechytrzyć te wyślizgi. Niestety, w którymś momencie usłyszałam za plecami znajome postukiwanie kijków.
Podejrzewałam, że jest pozamiatane, ale postanowiłam tanio skóry nie oddać. Na ostatnim odcinku pod górę, ruszyłam biegiem i nie przechodziłam do marszu ani przez moment. Chyba nawet dojechałam z tętnem w okolice mojego maxa :).
A potem zobaczyłam rynnę, którą musieliśmy zbiec w kierunku stoku narciarskiego, na końcu którego była meta...Niestety, co w sumie było do przewidzenia, nie udało mi się wybiec z niej przed dziewczyną z kijkami.  Jeszcze tylko w dół stoku, piątka z dzieckiem nr 2 i rura w dół, bo dopingujący przed samą metą Pąpkinsi zaczęli się drzeć "uciekaj!" :).




fot. Smashing Pąpkins
Mistrzunio drugiego planu, dziecko nr 1 leci za mną z moją kurtką :)

fot. Smashing Pąpkins

Dobiegłam jako piąta baba z czasem 1:40:16. Różnica czasowa pomiędzy mną, a dziewczynami, z którymi tasowałam się na trasie była niewielka, niecała minuta. One jednak zdecydowanie lepiej radziły sobie w dół, a jak głosi stare indiańskie przysłowie "ultra wygrywa się na zbiegach". Tak, wiem: to nie było ultra. Ale ta zasada na krótszych biegach też działa.

Podsumowanie?
Fajny, klimatyczny bieg. Podejście numer jeden dające ostro popalić. Strome zbiegi. Jak się trafi na takie warunki, jak w tym roku - to jest...ciekawie :)
Czułam moc na podejściach! To fajne uczucie, kiedy widać efekty tych wszystkich treningów.
No i muszę rozejrzeć się za nowymi butami na trudne warunki. Moje speedcrossy powoli zmierzają ku biegowej emeryturze.

Do Transgrancanarii zostały niecałe 3 tygodnie...

środa, 24 stycznia 2018

Na dobry początek roku: Chomiczówka i test wydolnościowy

Na dobry początek roku: Chomiczówka i test wydolnościowy
Tak, znów będę opędzlowywać dwie kwestie w jednym wpisie :) Po pierwsze nie uważam, żeby test wydolnościowy zasługiwał na osobną notkę. Nie mam zamiaru rozwodzić się nad cyferkami i popełniać nie wiadomo jakiej analizy, bo cyferki te, nie oszukujmy się, interesują głownie mnie, Piotrka - trenera i pewnie mojego męża :). Po drugie: czas matki czworga dziatek cenny jest niezwykle, więc nie będę się rozdrabniać, o!

Samo badanie wydolnościowe wyszło raczej pozytywnie. W porównaniu z badaniami z roku 2014 wszystkie strefy, progi przebiegają przy mniej więcej takim samym tętnie. Tylko przy innych prędkościach:) Jednym słowem: biegam szybciej. Zwiększyło mi się ciutkę VO2max, zwiększyła wentylacja płuc, zmniejszyło tętno maksymalne. To wszystko świadczy o tym, że się dobrze dzieje :)
Gorzej się dzieje jeśli chodzi o koszt fizjologiczny biegu, bo ten w porównaniu z poprzednim badaniem wyszedł o wiele wyższy. Główną tego przyczyną jest moja waga, wyższa niż w roku 2014. Owszem, udało mi się zrzucić to moje 18 czy 19 ciążowych kilogramów, ale w momencie zajścia w ciążę ważyłam ciut więcej niż zazwyczaj. Przyznam się, że ten fakt jakoś do tej pory nie zaprzątał mojej głowy. Cieszyłam się, że udało mi się zrzucić kilogramy ciążowe i że mieszczę się w moje ciuchy biegowe.
Skład moich cielesnych powłok już mną z lekka tapnął. Bo tu, czarno na białym wyszło, że przybyło mi sadła, oj przybyło. Mogę tylko podejrzewać, że 8 miesięcy z haczkiem hodowania nowego człowieka i co za tym idzie, przerwa w bieganiu, miały na to niebagatelny wpływ. Nie mogę jednak w nieskończoność zakrywać się ciążą, od której minął już ponad rok. Na wszelki wypadek chcę zrobić badania krwi, żeby sprawdzić czy to, że zwiększona ilość treningów nie wpłynęła na spadek wagi to tylko efekt moich błędów żywieniowych, czy też gdzieś w organizmie została zakłócona jakaś równowaga, na przykład hormonalna. W każdym razie muszę temat powoli ogarnąć. Jak sobie pomyślę, co by się mogło treningowo zadziać, gdybym trochę tego tłuszczu zamieniła na mięśnie, skoro teraz, z tym co mam, biegam szybciej niż przed ciążą...(tu wyobraźcie sobie moją rozmarzoną minę ;)
Zmieńmy jednak temat, nie ma nic bardziej wkurzającego, niż kobita non stop kolor zastanawiająca się nad tym, czy jest gruba ;) No chyba, że jest to Kabaret Hrabi :) (poszukajcie skeczu "Tytanik").

Chomiczówka. Bieg z tradycjami, tegoroczna impreza była trzydziestą piatą. Piętnaście kilometrów to już kawałek wytrzymałościowego biegania - i dlatego za zgodą Trenera wzięłam i się zapisałam, traktując ten bieg jako mocny trening.
W tym roku troszeczkę zmodyfikowano trasę, wydłużono pętlę i biegacze mieli do pokonania dwa, a nie trzy okrążenia. Z jednej strony dobrze, z drugiej strony pojawiły się nielubiane przeze mnie agrafki, które wybijają jednak z rytmu.
Założeń nie dostałam żadnych, a sama, chyba trochę zmęczona tym ciągłym bieganiem pod linijkę, pilnowaniem tętna (bo biegam głównie na tętno), pomyślałam, że walę rachuby, zastanawianie się, kalkulacje i założenia. Lecę na czuja i zobaczymy czym to się skończy. Jedyne co stwierdziłam, że fajnie, żeby mi wyszło, to w miarę równe tempo przez cały dystans.
Jak powiedziałam - tak zrobiłam i przez całe piętnaście kilometrów ani razu nie zerknęłam na zegarek.
Do dziewiątego kilometra leciało mi się dobrze i miałam wrażenie, że całkiem szybko. Nawet przez moment podjarałam się, że wyprzedziłam koleżankę Kasię - Rakietę, ale Kasia miała ten bieg przebiec z narastającą prędkością, więc jak przyspieszyła - to tyle ją widziałam :)
Po dziewiątym kilometrze coś się popsuło i zaczęłam zaliczać mały kryzys. Starałam się przebierać nogami, ale czułam, że musiałam zwolnić. Udało mi się pozbierać jakoś w okolicach trzynastego kilometra i całkiem raźno do mety dobiegłam. Nic więcej chyba bym z siebie nie wydusiła, bo na ostatnich kilkuset metrach czułam się jak na końcówce testu wydolnościowego :)
Czas 1:10:14 bardzo mnie ucieszył, tym bardziej, że był sporo lepszy od tego, który uzyskałam w 2015 roku. Znaczy - życiówkę nabiegałam.

fot:www.maratonczyk.pl


Na start przybyłam na własnych nogach, truchtając (mieszkam w sumie dość niedaleko) i w taki sam sposób miałam zamiar wrócić. Trzeba było zwolnić babcię z opieki nad młodszymi wnukami, żeby zdążyła na Polski Bus i przygotować się do odbioru z zimowiska starszaków (mąż w tym czasie szlajał się na Spartan Race w Czechach). Jeszcze łyk gorącej herbaty na mecie, jeszcze słówko ze znajomym i właściwie chciałam ruszać, ale postanowiłam zerknąć jeszcze w telefon czy przyszedł sms z oficjalnym czasem.
Przyszedł, a ja zaliczyłam opad szczęki i z takim właśnie opadem, wpatrującą się w informację, że K40-3, zastała mnie Ania, która pomogła mi się ogarnąć mentalnie, wyśmiawszy serdecznie moje "ale ja nie mam żadnego stroju", pokazać którędy na dekorację. Jednym słowem zaopiekowała się niczego nie spodziewającą się sierotą :)
Dekoracje na szczęście odbywały się w ciepełku, w pobliskiej szkole podstawowej, więc zdążyłam jako tako podsuszyć ubranie, które miałam na sobie i ogarnąć lekkie dygotki z zimna. Po to, żeby okazało się, że cała impreza jest na sali gimnastycznej, w której otwarte było co drugie okno, aaaaaa.
Dałam jednak radę, nawet rozebrałam się do krótkiego rękawka, żeby pokazać koszulkę - bo biegłam pod egidą Power Training :)

fot: www.maratonczyk.pl


A potem rura do domu, bo Polski Bus i dzieciaki. Na odbiór których lekko się spóźniłam zresztą - ale opiekująca się trenerka została o tym uprzedzona.

Cóż - myślę, że to był całkiem sympatyczny początek sezonu, z lekkim przytupem weszłam w nową dla mnie kategorię wiekową:) Jeszcze tylko w weekend Wilcze Gronie i mogę już na serio zacząć trząść portkami.
Do Transgrancanarii zostały CZTERY tygodnie!!!!


niedziela, 18 stycznia 2015

Zawodowy weekend

Zawodowy weekend
Ale mi się tytuł wymyślił, nie?

A teraz do rzeczy. Zawodowy - bo pod znakiem zawodów, oczywiście. Nie tylko moich. W sobotę wystartował mój małżonek w Warszawskim Triathlonie Zimowym. Ja z młodszymi dzieciakami (starszy szaleje na na obozie judo w Zakopanem) polazłam jako kibic.

Z tym kibicowaniem i startem to też różnie mogło być, bo żadne z nas prawie do samego końca nie skojarzyło, że w dzień startu powinnam być pracy (niestety, część sobót mam pracującą). Zorientowałam się na dzień przed... Rychło w czas, nie? Na szczęście w pracy udało się załatwić wolne i miał się kto zająć dzieciakami, gdy mój mąż biegał, jeździł na łyżwach i jeździł na rowerze.

Pogoda w ten weekend była iście wiosenna, więc triathlon zimowy był zimowym tylko z nazwy.
Tibor dojechał, poprawił czas z zeszłego roku (choć fakt, że rok temu warunki były dla odmiany bardzo zimowe), jest z siebie zadowolony.

Szykowanie roweru


Łapki mocy :)


Gdzie ten tata...





A dziś była zmiana. Mąż kibicował, a startowałam ja. Pogoda dalej utrzymała się raczej wiosenna. Dwa lata temu był mróz chyba z -15. Rok temu waliło śniegiem. A teraz temperatura na plusie, śniegu ni hu hu. Ja bez rękawiczek, w opasce na głowie, getrach 3/4. Połowa stycznia, taaa...

Rok temu nie udało się pobiec w Biegu Chomiczówki: rozchorowałam się. Byłam wtedy bardzo rozczarowana, bo ten bieg miał mieć symboliczny wymiar. Moje pierwsze zawody, w których wystartowałam były w tym miejscu. Biegłam wtedy w krótszym biegu, pięciokilometrowym. 15 kilometrów było dla mnie dystansem z kosmosu. Dłuższych dystansów moja wyobraźnia nie ogarniała. Zeszłoroczna Chomiczówka miała być takim podsumowaniem, zatoczeniem koła. Nie wyszło, trudno.

W tym roku obyło się bez problemów zdrowotnych. Po pakiet startowy postanowiłam pobiec :) Trochę, żeby rozruszać nogi, trochę dlatego, że chwilowo jestem bez prawa jazdy (cały portfel niestety wyparował mi podczas wyjazdu na narty w ubiegłym tygodniu. Wszystkie dokumenty są już pozastrzegane, wnioski o nowe złożone, no ale lepiej losu nie kusić - po co mam szlajać się autem bez prawka?)
Potruchtałam, odebrałam, wróciłam. I minę miałam nietęgą. bo biegło mi się...strasznie. Nogi jakieś ciężkie takie, ledwo nimi przebierałam. A dystans nie był długi - bo 6 km z groszami. Tempo miałam zdecydowanie nie startowe. W domu zmęczona padłam i zasnęłam. Obudziłam się o dwudziestej. Wyspana. Więc spać poszłam z powrotem o drugiej w nocy. Budzik nastawiłam na siódmą. Niezły galimatias zafundowałam mojego organizmowi :)

Tuż przed startem Tibor tradycyjnie zapytał się na jaki czas biegnę, a ja tradycyjnie na ostatnią chwilę zaczęłam dumać jak ja mam do cholery pobiec?
W życiu na takim dystansie nie biegłam w zawodach. Pewnie trzeba pobiec wolniej niż dychę, a szybciej niż półmaraton. A oprócz tego musiałam wziąć pod uwagę, że za tydzień biegnę z moim mężem półmaraton właśnie. Jakie tempo wybrać, żeby pobiec na miarę swoich możliwości, a jednocześnie nie dolecieć z pawiem w gardle ze zmęczenia?
Zrobiłam odniesienie do półmaratonu i naniosłam pewne poprawki. Skoro ostatnią połówkę biegłam średnim tempem 5:07, to sobie wydumałam, że tu postaram się biec ciut szybciej. Czyli generalnie postanowiłam wcelować z czasem w okolice 1:15.
I z tym postanowieniem udałam się na start w poszukiwaniu swojej strefy czasowej. Tam zostałam zdybana przez Smashing Pąpkinsów (sama miałam pąpkinsową koszulkę). Fotograf organizatora zrobił nam nawet wspólne zdjęcie jak robimy pompki - ale pewnie w necie pojawi się za kilka dni.
Reszta drużyny ruszyła do przodu, ale ja się spłoszyłam i zostałam w strefie z czasem od 1:16 do 1:27.

Ruszyliśmy.
Bałam się trochę formuły biegu. Znaczy, że trzy pętle się robi. Bałam się, że to będzie nudne. Ale myliłam się. Ta powtarzalność nadała mi rytm. Wiedziałam w którym miejscu jestem. Że jak widzę ten budynek to za moment będzie zakręt. A jak przebiegniemy ulicę to tyle a tyle zostało do skończenia okrążenia.

Wielką niespodziankę zrobił Krasus, który nie mógł pojawić się na starcie z powodu zobowiązań towarzyskich. I nagle w trakcie drugiego krążenia, ktoś się do mnie drze. A to on! Pobiec nie pobiegł, ale przyjechał z drugiego końca miasta pokibicować Pąpkinsom. Od razu banana na twarzy dostałam:). A jak na trzecim okrążeniu dołączył do niego jeszcze mój mąż z dzieciakami - to razem narobili takiego rabanu, że wykrzesałam z siebie siły na finisz, o jaki w życiu bym się nie podejrzewała :)
No właśnie - biegło mi się na szczęście dobrze. Mój naprędce sklecony plan zrealizowałam z nawiązką - ze średnim tempem udało mi się zejść poniżej 5min/km, Metę przekroczyłam z czasem 1:13:05.

A teraz czas zacząć pakowanie. Bo przyszłotygodniowy półmaraton odbędzie się w dość egzotycznych warunkach - na Gran Canarii.


Na starcie - kolorowo

Mopsy dwa

Koniec pierwszego krążenia

Koniec drugiego krążenia

Finisz

Kotek też kibicował 

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger