Pokazywanie postów oznaczonych etykietą forma. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą forma. Pokaż wszystkie posty

środa, 14 grudnia 2016

Druga kosmiczna

Druga kosmiczna
Druga kosmiczna. Tak określił małżonek moje wczorajsze bieganie. Było ono o tyle szczególne, że po raz pierwszy nie krążyłam dookoła bloku, tylko pobiegłam ciut dalej. Druga kosmiczna, jednym słowem :) A poza tym wczoraj minął równo miesiąc od mojego poporodowego powrotu na biegowe ścieżki.

Jakie mam przemyślenia po miesiącu?

Przede wszystkim bardzo bym chciała podziękować firmie DuPont za wynalezienie lycry :)) Dzięki temu nie musiałam na dzień dobry kupować nowych ciuchów. W większość z pewnym trudem - bo parę kilo po ciąży mi jeszcze zostało -  ale jednak się wciskam. Szczególnie uroczo wyglądam w górnej części garderoby. Z racji mlecznego biustu, koszulki zrobiły się dziwnie przykuse ;)

Pierwsze wyjście było dla mnie pewnego rodzaju szokiem. Nie tyle z powodu żółwiej prędkości przerywanej jeszcze marszem, ile z tego, że tej żółwiej prędkości nie odczuwałam. Po kilku krokach pomyślałam sobie: "wow. Wcale tak wolno nie truchtam!" A potem zerknęłam na zegarek i okazało się, że tempo jest grubo powyżej 6 minut na kilometr... Moje odczucia nijak się miały do formy i to mnie mocno zdziwiło.
No i zakwasy... To było trzy i pół kilometra marszobiegu, a zakwasy zaczęłam mieć już tego samego dnia...Następnego dnia stękałam, jakbym co najmniej maraton przebiegła.

W sumie nie wiem czego oczekiwałam :) Miałam pół roku absolutnej przerwy od biegania, a wcześniejsza aktywność była przecież też mocno okrojona i spowolniona przez ciążę.
No i nie mogę zapominać, że jestem po cesarskim cięciu. Czwartym w dodatku.To operacja, z rozcinaniem powłok brzusznych, zszywaniem i tak dalej. Moje ciało to poczuło.

Szok na szczęście szybko minął, a ja zaczęłam oswajać się z dolą truchtacza krążącego wokół domu. To krążenie wynikało nie tylko z braku formy, ale też z powodu Matyldy, która idealnie wyczuwała kiedy mnie nie było w domu i dość szybko wszczynała alarm


Często moje wykresy z biegania wyglądają jak powyżej. Od razu widać, w którym miejscu zadzwonił telefon, że dziecię nr 4 chce powiadomić cały blok, że wyrodna matka gdzieś sobie poszła i musiałam w szybkim tempie ewakuować się do domu :)



W dalszym ciągu mój czas treningu, wliczając w to wyjście z domu, rozgrzewki, rozciągania nie przekracza 35-40 minut. Po pierwsze przez Matyldę, a po drugie, mnie samej nie jest spieszno do szybkiego wydłużania biegania. Już raz zrobiłam ten błąd trzy lata temu. Skończyło się nabawieniem shin splits i przymusowym uziemieniem.

Czy widzę postępy? Tak. Biegam szybciej. W dalszym ciągu moje tempo jest o wiele wolniejsze od okresu, gdy byłam w wysokiej formie, ale widzę, że przyspieszyłam przy tych samych wartościach tętna. Moje pierwsze truchtanie zrobiłam w tempie 6,52 min/km, ostatnie - 5,33 min/km. Jest różnica.

Czy mi się chce?
Nie. Często mi się bardzo, bardzo nie chce. Stoję przed blokiem czekając aż zegarek złapie satelity. Jest zimno, ciemno i paskudnie. A ja się pytam samą siebie w duchu, naprawdę? Naprawdę tego chcę i to mi się podoba? Po prostu za*ebista pora roku na comebacki i wracanie do formy...

Czasem odpuszczam. Gdy w piątek przed osiemnastą, po całym dniu ciężkim logistycznie,  czekam na dzieci nr 2 i 3 aż skończą zajęcia na basenie i już, już zaczynam cieszyć się nadchodzącym weekendem, a tu okazuje się, że młodszy nie doczekał się wolnej toalety i suche ma tylko skarpetki - to nie mam siły wdziewać ciuchów do biegania. Marzę o ciepłej herbacie i gorącej wodzie w wannie.
Gdy Matylda ma kolkowy wieczór i albo ją noszę, albo karmię przez 3 godziny nonstop - to po wszystkim zasypiam ze zmęczenia na kanapie, a nie pędzę na trening.
Gdy właśnie zaliczam z najmłodszą wizytę u lekarza, do którego jadę z przesiadką komunikacją miejską w godzinach popołudniowego szczytu, a potem w te pędy tą samą komunikacją usiłuję zdążyć po starsze przed zamknięciem szkoły - to ostatnia rzecz na jaką jeszcze mam ochotę to biegać.

Ale równie często przełamuję się i wychodzę. Tą cała logistykę dzieciowo - biegowo - rodzinną traktuję jako takie specyficzne ultra. Czasem jest fajnie, czasem jest ciężko i mocno pod górkę. Trzeba mieć mocną głowę, nie dywagować, nie filozofować za bardzo. Trzeba zacisnąć zęby i robić swoje krok za krokiem.

O moich planach biegowych na przyszły rok ( bo są takie)  pewnie napiszę razem z wpisem podsumowującym.
A na zakończenie oczywiście pewna mała panienka :)



piątek, 6 czerwca 2014

Plany i cele

Plany i cele
Zaniemogłam. A konkretnie zaniemógł mój głos. Poszedł sobie gdzieś. Wczoraj byłam w stanie porozumiewać się tylko szeptem, dziś uroczo chrypię basem. Jest to jednak jakiś postęp, więc mam nadzieję, że antybiotyk działa. Ale chociaż mam czas, żeby coś naskrobać ;)
Ale, żeby nie było, że tylko marudzę i choruję. Plany są. Choć cele się trochę zmieniły;)

Plan najbliższy: start w blogaczowej sztafecie w Poznaniu 15 czerwca. Cel: dobra zabawa
Plan ciut dalszy - ale wywołujący dreszczyk emocji, powodujący, że pod powiekami przewijają mi się wspaniałe krajobrazy. O czym piszę? O tym:


Hu hu - dobrze widzicie! Wybieramy się z małżonkiem do Norwegii na półmaraton :) Tromso leży za kołem podbiegunowym i nazywane jest wrotami Arktyki. I tak, dobrze wam się wydaje: w tej chwili nie zachodzi tam w ogóle słońce. Cel: upajanie się widokami. Zarówno w trakcie biegu jak i wędrówek po okolicznych szczytach - bo mamy zamiar tam zabawić kilka dni.

W czerwcu mam zamiar również wystartować w biegu kobiet - czyli Samsung Irena Women's Run. Cel: również dobra zabawa.

Jak widać nigdzie nie piszę o życiówkach. Czemu? Powrót do pracy i różne perturbacje zdrowotne spowodowały, że nie jestem ww stanie poświęcić tyle czasu na bieganie co wcześniej. Na pewno odbije się to na mojej szybkości. Ale czy to jest najważniejsze? Przecież nie zaczęłam biegać w celu bicia życiówek. Moje pierwsze kółka po parku odbywały się bez jakichkolwiek pomiarów czasu - a sprawiało mi to równie dużo przyjemności i dawało satysfakcję.
Liczę się z tym, że moje życiówki jeszcze przez jakiś czas nie ulegną zmianie. I nie zamierzam się tym frustrować. Mam zamiar dobrze się bawić, na miarę moich aktualnych możliwości, o!


poniedziałek, 3 marca 2014

Powrót do aktywności bywa...bolesny

Powrót do aktywności bywa...bolesny
Zanim wpadłam w ciąg chorobowy, twardo robiłam brzuszki i pompki w ramach rywalizacji na Endomondo.
Miałam plan regularnego pojawiania się na treningach funkcjonalnych Boot Camp - bo to i fajne zajęcia i świetna odskocznia od  biegania. Ba! wykupiłam sobie karnet i postanowiłam chodzić na zajęcia ze sztangami. Już kiedyś na nie chodziłam - ale więcej było chorowania niż chodzenia. No ale przecież teraz choruję, nie? No. Na drugi dzień po pierwszych zajęciach byłam już na antybiotyku. Z Boot Campu przeszło mi koło nosa parę fajnych otwartych treningów. Ba - zapowiadało się, że nie zdołam przed końcem terminu wykorzystać swojej wygranej darmowej wejściówki. Brzuszki i pompeczki leżały i kwiczały - bo najpierw nie miałam siły palcem ruszyć, a potem jak już nadawałam się do życia, polecieliśmy do Barcelony.A tam pokój hotelowy był wielkości uniemożliwiającej na jakąkolwiek poziomą aktywność na podłodze.
Ale nadszedł wreszcie ten czas, gdy trzeba było powiedzieć: wracam do gry!
Na pierwszy ogień pompki. Otworzyłam sobie rozpiskę i zaczęłam dumać na ile mnie stać. Zaczęłam od ilości oczywiście mniejszej niż przed 14 dniami - i to była dobre decyzja, gdyż szło mi....strasznie. Ręce się nie chciały zginać, nogi rozjeżdżały, korpus nie chciał trzymać fasonu. Na drugi dzień miałam potworne zakwasy - na brzuchu właśnie. I z tymi zakwasami postanowiłam sprawdzić jak tam mają się brzuchy. Oranyboskie. W ogóle się nie miały. Ktoś mi mięśnie podmienił. Czułam się jak zardzewiały, nienaoliwiony wrak.
Ale trzeba było się dobić ostatecznie ;). Boot Camp zawitał w moje okolice, na Forty Bema. Żal było nie skorzystać - tym bardziej, że to był naprawdę ostatni dzwonek, żeby wykorzystać nagrodę.  Trochę się bałam czy nie zostanę za bardzo sponiewierana - bo sobotni cykl treningów jest poświęcony przygotowaniom do Runmageddonu (taki bieg z najróżniejszymi przeszkodami, najkrócej rzecz ujmując. Mający na celu jak największe sponiewierania i ubrudzenie uczestników ;))
Ale dałam jakoś radę. Pompkom, burpeesom, przysiadom, wbiegom, zbiegom (Forty to niby moje podwórko. I niby czasem tu podbiegam. Ale, kurczę do tej pory nawet nie spojrzałam na te miejsca pod które podbiegaliśmy i zbiegaliśmy. Wydawało mi się, że za stromo jest...
Wróciłam do domu zmęczona i z endorfinami tryskającymi z każdej cebulki włosów:)
Gorzej było na drugi dzień ;) Miałam wstać skoro świt i zrobić wybieganie. Ta. Prawie że spadłam z łóżka. Do łazienki polazłam tak, jakbym przynajmniej jednej nogi nie miała, A może nawet dwóch. Nie wiedziałam jak podnieść kończynę, żeby się ubrać. Co wy wiecie o zakwasach! Nic nie wiecie ;) Ja wiem wszystko.
W końcu wykulałam się na zewnątrz. Dałam radę przebiec 11 km. I wróciłam dalej umierać i jęczeć.
 Ale nie dam się. Moje ciało musi zrozumieć kto tu rządzi. Ja.








Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger