W Bieszczady po raz pierwszy zabrał mnie mój - wtedy jeszcze nie mąż- jakieś 10 czy 11 lat temu. Wybraliśmy się bodajże na trzy dni, pochodzić trochę turystycznie, wdrapać się na połoniny. Pamiętam, że było wtedy bardzo wietrznie.
To ja trochę młodsza i trochę mniej dzieciata. Kto by przypuszczał, że 11 lat później będę ten szlak pokonywać biegiem :) |
Od tamtej pory nie zawitaliśmy w te rejony. Aż do tego roku. Parę dni temu pojawiłam się tam po raz trzeci w przeciągu ostatnich 5 miesięcy :)
Była mała ekwilibrystyka z dzieciakami. Prognozy zapowiadały nieciekawą aurę - nie chcieliśmy ciągać ze sobą dzieciarni - tym bardziej, że wystartować chcieliśmy oboje z mężem. Moja teściowa w podobnym terminie startowała w zawodach Nordic Walking w Polańczyku (wywalczyła II miejsce w swojej kategorii wiekowej!) - ale dzielnie zaraz po zawodach wsiadła w autokar i wróciła do Warszawy, żeby przejąc chłopaków od moich rodziców powracających z działki.
Była z nami Ewa, moja rzeźnicka partnerka, która pomimo kontuzji postanowiła wystartować. A na miejscu kilkoro znajomych, w tym spora grupka Pąpkinsów.
fot. Tibor |
Jaki miałam plan? Też pytanie! Jaki ja mogę mieć plan? I co to słowo w ogóle znaczy :))
Oczywiście, że nie wiedziałam co mi z tego wyjdzie. Dwa tygodnie wcześniej był przecież maraton w Berlinie i cholera wie jak tam te moje nogi będą się czuć po 52 km po górach. Może mi się zbuntują, stwierdza, że pier..lą, dalej nie jadą - i tyle będzie zabawy.
Jedyny mglisty zamysł jaki miałam, to taki, że dobrze byłoby uwinąć się przed godziną 14 - albowiem mniej więcej od tej godziny serwisy pogodowe wróżyły załamanie pogodowe i opady - również śniegu. Dziękuję bardzo - nie chciałabym wtedy znajdować się na trasie. Już i tak wystarczało mi krakanie mojego męża, który bezlitośnie odczytywał wykresy z ICM i podawał prędkość wiatru jaka będzie nam towarzyszyć w trakcie biegu.
I tak o siódmej rano, w zimny, październikowy poranek pojawiliśmy się na linii startu Ultra Maratonu Bieszczadzkiego.
Czipa do buta miałam przypiętego gumkami do włosów (zapomniałam, że w salomonach nie da się wyjąć sznurówek), wbrew pierwotnym planom, długie getry na nogach (ten prognozowany wiatr i odczuwalna temperatura poniżej zera z lekka mnie zmroziła). Postanowiłam biec na lekko, z pasem biodrowym i jednym bidonem. Numer startowy miałam przypięty do pasa z piciem (tak, paska na numer też zapomniałam). Pięć żeli w środku. I jedna paczka nigdy nie próbowanych cocacolowych żelków z kofeiną, które dodawali do pakietów w Berlinie. Tak na wszelki wypadek.
Z mężem uzgodniliśmy, że biegniemy osobno. Znaczy jak się okaże, że biegniemy tempem podobnym - to biegniemy razem, ale jak się zgubimy - to każdy leci na własny rachunek. Ale jakoś dość szybko w tym początkowym tłumie zawieruszyliśmy się.
Nie pamiętam kilometr po kilometrze co się działo na trasie. Pierwszy etap trasy wiódł szutrem i asfaltem. Nie mam stamtąd jakiś specjalnych wrażeń.
Początkowe skrabanie w górę nie było jeszcze jakieś wykańczające. Pierwszy zbieg to była czysta radość. I- ha! Bo ja barrdzo lubię zbiegi. A tu jeszcze nogi były na tyle świeże, że człowiek nie potykał się o własne stopy, nie bał się, że ze zmęczenia fiknie kozła. Więc leciałam sobie w dół, tu i ówdzie wyprzedzając innych ludków. Nawet udało mi się dogonić znajomą, bardziej doświadczoną w biegach górskich i trochę pobiec za nią "na pilota". Za sobą też czułam cały czas innego zawodnika - podobnie korzystał z mojego zbiegania. Zresztą skomplementował mnie potem parę razy, że dobrze cisnę :)
Na dole postanowiłam zatrzymać się przy punkcie żywnościowym i przełożyć część żeli ze środka pasa do zewnętrznej kieszonki, żeby łatwiej było mi wyjmować. Niby rękawiczki miałam, ale ten dzień był wyjątkowo zimny i wiatr dawał popalić. Zgrabiałe palce działały nie do końca tak jakbym chciała, chwila nieuwagi i trrrrach! Mocno nadrywam numer startowy. Jeszcze się trochę utrzymał - ale przy następnym punkcie za radą wyżej wspomnianej znajomej, odpinam go i chowam do kieszeni.
Podejście pod Berdo i Hyrlatą. Dało popalić. Starałam się za bardzo nie myśleć. Rączki na kolana, zgięta w pół po prostu dreptałam w górę, Prawa, lewa, prawa , lewa.
Nie wiem czy to było na tym podejściu, czy na jakimś innym. Jedno z nielicznych zdjęć na które się załapałam. Fot. Jacek Deneka |
Gdzieś na tym etapie, w okolicach 30 kilometra zaliczyłam glebę. Potknęłam się o jakiś korzeń. Jak się potknęłam to stopa została mi z tyłu. Jak została z tyłu, to pięknie napięła łydkę. Jak ją napięła to ta postanowiła zamienić się w kamień. Nie miałam szans w takiej sytuacji wybronić się. Poleciałam do przodu, jęcząc jednocześnie z bólu. Szczęśliwie za mną dreptało kilku panów. Rozmowa była krótka:
- Wszystko ok?
- Nie!
- Skurcz?
- Tak!
- Rozmasować?
- Tak!
I doprowadzono mi łydę do porządku tak, że po chwili wstałam i trochę kuśtykając na początku, potruchtałam dalej.
Dziękuję Ci jeszcze raz dobry człowieku!
Drugie zbieganie też było fajne - choć nogi już czuły kilometry i trochę bałam się powtórnego skurczu.
Zdecydowanie najgorzej wspominam ponowny fragment asfaltem. Dłuugi fragment pod górę. Coś tam usiłowałam podbiegać, ale głównie maszerowałam. Jak większość osób wokół mnie.
Pamiętam też fragment szosą - ale on chyba musiał być wcześniej- pod potworny wiatr (towarzyszył nam zresztą cały czas). Był tak silny, że zatykał, uniemożliwiał wydychanie powietrza, wtłaczając wszystko z powrotem do płuc, zatrzymywał w miejscu.
Gdzieś po 40 kilometrze zaczęłam solidnie odczuwać zmęczenie. Chwilami kręciło mi się w głowie. Czasem ze zmęczenia zatoczyłam się na bok. Ale to był dziwny stan, taki trochę nierealny. Wiedziałam, że byłam zmęczona, parę razy wymamrotałam pod nosem, że mnie powaliło, że by w taką pogodę bawić się w bieganie po górach, ale jakiejś klasycznej ściany, zniechęcenia, nienawiści, chęci przerwania nie miałam. Po prostu uznałam ten stan za normalny.
Zataczając się po raz kolejny, doszłam do wniosku, że czas dać sobie kopa. Wyciągnęłam moje żelki. Trochę ryzykowałam, bo nigdy wcześniej ich nie jadłam - ale czułam, że ta kofeina mi pomoże. Musiałam wykrzesać z siebie jeszcze trochę energii na podejście na Jasło i ostatni zbieg w kierunku Cisnej.
Żelki pomogły i przestałam aż tak bardzo odczuwać zmęczenie. Trochę podbudowali mnie następni panowie zdziwieni, że widzą przed sobą kobietę. Ha, ha - dziwili się, komplementowali i wyprzedzali bez problemu :) Ale za moment rozpoczynał się ostatni zbieg. I to wtedy ja byłam Sprite :P
- Lewa wooolna!
- ? Wolna?? Ale lewa czy prawa?
- Wszystko jedno! Po prostu zejdź! Poradzę sobie!
Taki oto zabawny dialog przeprowadziłam z jednym z panów, z którym wcześniej na podejściu musiałam się mijać. Po przebiegnięciu usłyszałam za plecami:
- Aaa! Agnieszka!
Zdecydowanie musieli mnie wcześniej wyprzedzać, bo skojarzyli imię z pleców koszulki :)
Ale ja zbiegi lubię. Nawet jak mam blisko 50 kilometrów w nogach. Nawet jak biegnę na granicy skurczu i proszę moje nogi, żeby wytrzymały jeszcze przez te ostatnie cztery, trzy, dwa kilometry.
Matko! Jakbym wtedy na tym zbiegu z Jasła wywinęła kozła z powodu skurczu, to pewnie by mnie z jakiegoś drzewa zdrapywali...
Pomimo zmęczenia sporo ludzi wtedy wyprzedziłam. Jeszcze tylko jedna stokówka, którą trzeba przekroczyć. O - już strumień. Jeszcze tory. Za torami pani usiłuje mnie namówić, żebym dogoniła dwóch panów przede mną, ale patrzę się na nią takim wzrokiem, że zaczyna mnie przepraszać.
Po sześciu godzinach i dziewięciu minutach melduję się na mecie. Jako 126 zawodnik (na ponad 640) i 9 kobieta!
Nie dosyć, że japa mi się śmiała, że udało się zdążyć przed czternastą, że nie było jakiejś ściany, że dałam sobie radę na podejściach bez kijków, że miałam całkiem niezłe tempo (tak mi się wydaje), to jeszcze okazało się, że wskoczyłam na podium z kategorii wiekowej. Wskoczyłam tak trochę fartem - bo naprawdę byłam czwarta - ale ponieważ regulamin nie przewidywał dublowania miejsc open i w kategoriach - Ultra Maraton Bieszczadzki skończył się dla mnie tak:
Pierwsze miejsce K-30 fot. Tibor |
Tak to wyglądało mniej więcej od strony biegowo- sportowej.
Ale są też rzeczy ulotne. Obrazy, momenty, sytuacje.
Las, cały żółty. Wściekły wiatr buszujący wśród drzew i te żółte liście lecące wszędzie, uderzające w twarz.
Nagłe wybiegnięcie z lasu na łąkę i z boku oszałamiający widok na góry, hen, aż po horyzont.
Jakiś gość w kapturze stojący obok drogi, którą biegliśmy. Dzwonił mega czerwonymi dzwonkami. Dopiero na mecie zostałam uświadomiona, że to sam Marcin Świerc.
Facet ubrany w smoking i brzdąkający na kontrabasie w krzakach, obok szlaku, na 30 kilometrze
Bieg w morzu wyschniętej, białej jak śnieg, trawy sięgającej ramion
Wiatr non stop wyciskający łzy z oczu.
Gile po pas, które przy tej temperaturze mój nos produkował w jakiejś strasznej ilości.
Podchodzący do mnie za linią mety panowie, podający rękę i dziękujący za dobry bieg.
No i tutaj by się przydało jakieś zakończenie, spinające cała moją trochę chaotyczną opowieść. Ale nic nie przychodzi mi do głowy - więc na koniec będzie zdjęcie. Sprzed 11 lat - ale Bieszczady dalej są równie piękne :)
Jej, jak fajnie napisane.. AGA!!!!! Dodaję sobie ten wpis do ulubionych, będę go czytał w długie zimowe wieczory jeśli trafi się chwila słabości. Dziękuję. No i oczywiście gratuluję, dwa tygodnie po maratonie zrobić ultra takie, szacun! Jesteś przekozaczka:)
OdpowiedzUsuńKrasus - dziękuję za miłe słowa! Ja już nie próbuję zrozumieć jakim cudem ten bieg poszedł mi dobrze. Poddałam się przy analizowaniu Berlina ;)
Usuńpodziwiam Cie! Dla mnie to jak science fiction ;)
OdpowiedzUsuńJeszcze dwa lata temu takie coś też było dla mnie S-F :).
UsuńPięknie zrobiłaś ten UMB :) W porównaniu z moimi mękami Twoje ultra to naprawdę była radość ;-) Gratulacje i bardzo się cieszę, że jeszcze pobiegamy razem a i może powyciskamy poty na treningach zimowo-wiosennych
OdpowiedzUsuńJa nie walczyłam z kontuzją ;) Ale tak, to był dla mnie bardzo fajny bieg. Z miłą chęcią poprzygotowywuję się z Tobą do Madery :)
Usuń