Jechaliśmy głównie drogami, staraliśmy trzymać się tych mniej uczęszczanych, czasem zagłębialiśmy się w las, czasem jechaliśmy przez wsie. Drogi raczej o dobrej nawierzchni, choć zdarzały nam się i takie kwiatki:
Zabawa tak naprawdę zaczęła się za Leżajskiem, do którego dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Po krótkim przystanku na stacji benzynowej, której okolice przypominały klimatem Hitchcocka,
męska część naszego teamu zadecydowała, że jedziemy dalej i noclegu zaczniemy szukać w miejscowości Kuryłówka. Oczywiście zanim tam dotarliśmy zrobiła się czarna noc.
Nasze podpytywanie w wiejskim sklepie usłyszał chłopak mieszkający nieopodal i zaproponował pomoc. Pokazał skrót, dzięki któremu w tych ciemnościach dotarliśmy do sąsiedniej wioski, Ożanny. Tam z racji pobliskiego zalewu, była baza noclegowa.
Niestety odbijaliśmy się od drzwi do drzwi. Pokoje na wynajem działały raczej w sezonie i ludzie odmawiali tłumacząc się nieogrzewanymi pomieszczeniami, brakiem przygotowania lub zupełnie nikogo nie było na miejscu. Możliwe, że część się bała słysząc męski głos - do części osób dzwoniliśmy telefonicznie.
Zaczęło się robić zabawnie. Do wyboru mieliśmy albo powrót w świetle czołówek do Leżajska, od którego dzieliło nas z dobre 10 kilometrów, albo nocleg pod gołym niebem.
Do kolejnej osoby zadzwoniłam ja. Pani już rozmawiała z którymś z chłopaków, ale tym razem słysząc w słuchawce kobiecy głos, zgodziła się przenocować w domku.
Domek był nieogrzewany, a od zimnych ścian ciągnęło ostrym, chłodnym powietrzem. Powiedziałabym nawet, że na zewnątrz było przyjemniej - ale prognozy mówiły o opadach deszczu w nocy. Ubraliśmy się w prawie wszystko co mieliśmy, zakopaliśmy się w śpiwory i noc była całkiem przyjemna. Małżonek orzekł, że było mu nawet za gorąco i w nocy nawet zdjął z siebie czapkę i rękawiczki :)
Następnego dnia w lekko wilgotnym powietrzu, mokrym asfaltem pomknęliśmy ku Biłgorajowi. Tam zrobiliśmy przerwę na drugie śniadanie w hotelowej Restauracji Sitarskiej i popedałowaliśmy dalej, do Zwierzyńca, dzień kończąc w Suścu.
W Biłgoraju zaserwowano nam pyszną jajecznicę - choć oficjalnie nie było jej w menu. Próbowałam obłędnego cebularza i jadłam najsmaczniejszy chleb na świecie wypiekany na miejscu. Mniam!
Była to swego rodzaju rozpusta kulinarna - ale jak się potem okazało bardzo potrzebna. Drugi dzień naszej wycieczki był długi (zrobiliśmy około 105 km), a trasa była bardzo zróżnicowana.
Tego dnia mieliśmy pełen przegląd pogodowy: od mglistego i straszącego przelotnymi deszczami poranka, przez słoneczną i ciepła resztę dnia, aż po bezchmurny wieczór czarujący niebem usłanym milionem gwiazd. Jechaliśmy i drogami asfaltowymi i leśnymi duktami, nie rzadko pchając rowery przez potężne piachy.
Teraz będzie duża porcja zdjęć:
Jak się okazało prawdziwą przygodę zafundowaliśmy sobie na koniec. Co prawda pomni naszych przygód z noclegiem dnia poprzedniego, odpowiednio wcześniej telefonicznie załatwilismy nocleg w Suścu. Jednak do miejscowości trzeba było najpierw dotrzeć. Oczywiście zanim tak się stało - zaczęło się ściemniać.
Pomimo zachodu słońca postanowiliśmy nie zmieniać naszej koncepcji i ostatnią część trasy pokonać skrótem, szlakiem turystycznym przez las.
Wyglądało to mniej więcej tak:
Proszę nie regulować odbiorników. Tyle widziałam w świetle czołówki: odblaski na kurtce i sakwach męża jadącego przede mną.
Najgorsze nie było to, że nie widziałam nawierzchni, po której jadę i wielokrotnie byłam nagle zaskakiwana przez piach, na którym rower mi tańczył. Najgorsze były gałęzie. Człowiek w mikrym świetle zauważał je w ostatniej chwili i naprawdę trzeba było uważać, żeby sobie oka nie wybić.
Skrót udało się pokonać bez żadnych strat i koło siódmej wieczorem zameldowaliśmy się u przesympatycznej pani, która zaprowadziła nas do - tym razem - ogrzewanego pokoju :)
Następnego dnia musieliśmy zagęścić ruchy. Prognozy były nieubłagane: koło 14 miało nastąpić załamanie pogody. Chcieliśmy o tej godzinie znajdować się w Jarosławiu (nazwa miejscowości jakże na czasie :P), skąd pociągiem chcieliśmy dotrzeć do Rzeszowa.
W porównaniu z dniem poprzednim, ten był chwilami dość nudny. Szczególnie fragmenty obfitujące w długie, aż po horyzont proste. Pewnych atrakcji dostarczał mi wózek od tylnej przerzutki w rowerze. Najprawdopodobniej przez skrzywiony - nie wiem kiedy i nie wiem w jakich okolicznościach - hak. Co to oznaczało w praktyce? W praktyce zostałam pozbawiona części przełożeń. Nie mogłam ani z przodu zrzucać łańcucha na najniższą tarczę, ani z tyłu zrzucać na najniższe biegi. Wózek zaczynał wtedy trzeć o szprychy. Przy obciążonym sakwami rowerze nawet lekkie uszkodzenie mogło się skończyć po prostu pękaniem szprych.
Wiecie jak się pokonuje 10% podjazd w takich warunkach?
Szybko :)
Brzmi zabawnie - ale to dla mnie była jedyna metoda. Musiałam na tyle się rozpędzić, żeby na tych przełożeniach, które mi zostały być w stanie kręcić pod wzniesienia. Myślę, że moje mocno obolałe nogi to głownie efekt tych paru podjazdów.
Na tyle znudziły nas te długie proste, że pomimo wiszącego nam nad głowami deszczu, postanowiliśmy trasę lekko zmodyfikować i ku przygranicznym Wielkim Oczom pojechaliśmy bardziej bocznymi drogami.
Jak widać na jednym ze zdjęć pojawiła się prześwitująca między drzewami stara cerkiew. Takich cerkwi minęliśmy na naszej trasie parę, pewnie jeszcze więcej ominęliśmy gdzieś bokiem. Część z nich jest restaurowanych, część została przerobiona na kościoły rzymskokatolickie ( i te są w najlepszym stanie). Ale są też takie rozpadające się, zapomniane. Ostatni świadkowie minionych czasów, życia, które już nie wróci.
Mój stosunek do religii jest jaki jest - jestem ateistką. Ale w tych przycupniętych, niszczejących starowinkach cerkiewnych jest coś wzruszającego, co chwyta za serce.
Na zdjęciach poniżej jest niszczejąca cerkiew w Miękiszu Starym.
Ostatnie kilometry dzielące nas od Jarosławia przejechaliśmy nieciekawą ruchliwą drogą, wśród smrodu spalin mijających nas ciężarówek. Na opłotkach miasta zaczął kropić deszcz, a oczekiwanie na pociąg na dworcu umilał już nam jednostajny szum deszczu.
Podczas trzech dni zrobiliśmy około 280 kilometrów. W porównaniu z zeszłym rokiem było o wiele cieplej. Małżonek pedałował nawet w krótkich spodenkach. Mam wrażenie, że więcej trasy pokonywaliśmy drogami. Trochę mi zabrakło elementu przygody, której rok temu dostarczył nam chociażby Słowiński Park Narodowy.
Czy to znaczy, że nasz wyjazd mi się nie podobał? Absolutnie nie. Jechaliśmy przez naprawdę ładne tereny, mieszkańcy mijanych przez nas wsi z zaciekawieniem i sympatią patrzyli na trójkę spóźnionych turystów. Hitem nr 1 był pan, który na widok trójki rowerzystów powiedział dzień dobry, po to by kilka sekund później powiedzieć do widzenia, gdy go minęliśmy:)
Mam też wrażenie, że Polska B przestaje być B. Jechaliśmy momentami drogami kategorii... a cholera wie czy one w ogóle miały jakąś kategorię, a nawierzchnia była o niebo lepsza od "siódemki" prowadzącej do Gdańska. Wsie były zadbane, na każdym kroku widać było nowe domy, domy w budowie. Co i rusz natykaliśmy się również na tablice informujące o inwestycjach współfinansowanych przez Unię Europejską. Dzieje się.
Podczas jednego z przystanków, Piotr zagaił sprzedawczynię w wiejskim sklepie. Że ładna okolica i wieś zadbana. Pani spojrzała się na niego jak na wariata. Zadbana? Eeee, nieee. Krawężniki są krzywe.
Jeśli ludziom przeszkadzają takie rzeczy - to naprawdę - jest dobrze :)
A teraz czas na odpoczynek. I planowanie przyszłorocznej wyrypy:)
Przede wszystkim super foty. Ja byłam rowerowo na Roztoczu w środku upalnego lata i muszę przyznać że jesień jest równie piękna jeśli nie piękniejsza. Twoje wyprawy bez wtop i zaskakujących momentów nie byłyby Twoimi wyprawami więc generalnie brak spd i nocne rowerowanie to jak w standardzie u A.K. :) Zazdroszczę Wyrypy - na pewno obejrzeliście znacznie większy kawał tego regionu niż my w lecie
OdpowiedzUsuńA wiesz, że coś w tym jest, z tymi przygodami, które trzymają się mnie jak rzep psiego ogona :) Przynajmniej jest co opowiadać :) Roztocze ładne, i jesień dodała dużo malowniczości
Usuń