wtorek, 23 lipca 2013

Duathlon tuż tuż

No właśnie. Chichy - smichy - zapisz się, zapisz. No to się zapisałam. Ale dni do imprezy zostało kilka a ja dalej ani razu nie wsiadłam na rower, na którym miałam jechać. Czyli na szosówkę męża.
Oczywiście jakby co - to mam rower crossowy, który na asfalcie zachowuje się lepiej niż Ghost (jesli ktoś zaczyna w tym momencie liczyć ile mamy rowerów, informuję, że pięć, nie wliczając to rowerków chłopaków :P)
Jakie jest moje doświadczenie z jeżdżeniu na rowerze szosowym? Eeeee - w wieku lat ośmiu wsiadłam na kolarkę kolegi. I co roku oglądam Tour de France :)) Czyli jak widać - wprost imponujące ;)
Cóż - z trójką dzieci łatwiej jednak wyjść pobiegać niż na rower. Szczególnie, gdy szosówkę dzieli się z małżonkiem i gdy ten małżonek trenuje do triathlonu, który odbywa się dzień po duathlonie. 
Ale wreszcie w piątek wszystko się zgrało: czas, pogoda, mąż i pora dnia.
Wyciągnęłam buty do spd. Szosowego sznytu w nich nie uświadczysz - z daleka pachną turystyką łamane przez mtb. Wyciągnęłam kask. No góral jak w mordę strzelił. Dokonałam tuningu i odpięłam daszek, żeby bardziej upodobnić się do szosona (Bo, pożyczyłam określenie). Przeszłam krótkie szkolenie w zakresie zmiany przerzutek (rower męża to nie jest żaden super duper nowoczesny pogromca szos, tylko stary, dobry rower, który swoje już przejechał i swoje lata już ma).
Wsiadłam. Między nogami miałam...nic. Tak się czułam. Ghost, na którym jeżdżę najczęściej jest wielki, ma wielkie traktory opony, wielki amorek z przodu - no, wszystko ma wielkie, grube i potężne - a teraz patrzyłam na oponki - szytki, cieniutką rameczkę. Yyyy - ale dziwnie! 

Ghost czyli Duszek. Rower na pewno nie na szosę


I że niby ja na tym??

Ruszyłam - wszystkie dziurki, progi zwalniające, które normalnie przejeżdżam w pędzie - teraz omijałam wielkim łukiem - a to czego nie zauważyłam, od razu zauważały moje cztery litery. Wreszcie asfalt i tu zaczęło mi się podobać - cztery ruchy pedałami - i trzydziestka na liczniku. Wow! tyle to ja ostatnio w pocie czoła wykręciłam na Duszku uciekając przed burzą i to był szczyt moich możliwości na tamtym rowerze - a teraz - pyk i już! 
Mniejsze pyk było ze zmianą biegu.Motylki od biegów są tu umieszczone na ramie. Żeby zmienić przełożenie, trzeba zdjąć jedną rękę z kierownicy - a że rower lekki jest, więc każdy mój ciut większy ruch powodował, że rower zaczynał się kiwać, albo skręcać. To samo się działo przy moich próbach zasygnalizowania ręką chęci skrętu - dlatego nie zawsze odważałam się to zrobić - uznałam, że gleba na środku skrzyżowania nie jest tym o czym marzę.
Wreszcie prosta - znów się upajam, że raz dwa i pyk trzy dychy na liczniku -a tu wiuuuuu!. Minął mnie gościu na szosówce i tyle go widziałam. No tak - on przy takiej prędkości pewnie na rower wskakuje;)

21 km z groszami zrobiłam, nabiłam średnią 28 km, zrobiłam maksa 42 km i doszłam do wniosku, że szosówka jest fajna i że mam szansę dojechać w jednym kawałku. 

Dojechałam, przeżyłam i całkiem mi się spodobało :) 

4 komentarze:

  1. Oldschoolowa ta kolarka, nie powiem :-) Tak się czasem zastanawiam, że jeśli bym się zdecydował kiedyś (ale nie twierdze, że owszem) to czy kupić taką bardziej nowoczesną, czy właśnie coś takiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolarka została swego czasu zakupiona głownie w celu dojazdów do pracy - więc wygląd miał zniechęcać do kradzieży.

      Usuń
  2. Prędkości to jedno, a jeszcze jak fajnie łyka się kilometry na takiej maszynie. Pyk, pyk i 30 km poszło. Nawet się człowiek nie zorientuje kiedy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nooo:) znaczy tak sądzę, bo jeszcze nie zdołałam pokonać na kolarce dystansu dłuższego niż 20 km z groszami :)

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger