piątek, 27 grudnia 2013

Święta, Święta...

Święta, Święta...
Zacznę od chwalenia się prezentami. Jakoś tak przez przypadek z bieganiem były związane: i fajny komplet bielizny termicznej do aktywności wszelakiej. I getry kompresyjne (takie kompresyjne kompresyjne wery prawdziwe). I wreszcie gwóźdź programu. List. Z samej Laponii od samego Mikołaja :) O, zobaczcie:


Tak więc niespodziewanie drugą połowę lutego już mam zaplanowaną:)). 

A skoro przy planach jesteśmy:

Plan był taki: wyciągam na bieganie męża w Wigilię. Po tych wszystkich zupkach, rybkach, prezentach, wygonimy dzieciaki spać, babcia zostanie na straży, a my sobie potruchtamy.
Plan był niezły, romantyczny i świąteczny. Niestety z każdym kolejnym pierożkiem i kawałkiem piernika (udało mi się nie zeżreć całego leżakującego ciasta i ciasto zostało upieczone), duch w narodzie malał, aż znikł zupełnie. Demobilizującą rolę miał też pewien prezent przyniesiony przez Mikołaja dzieciom, a którym rodzice również musieli się pobawić:)
Oficjalna obowiązująca wersja była taka, że oszczędzamy siły na pierwszy dzień świąt. A tego dnia miała mieć miejsce premierowa przejażdżka nową wypasioną, wymarzoną, szosóweczką męża. Plus ja - na przedstawianym już na blogu modelu oldskulowym. Do Milanówka i z powrotem. Z dobre kilkadziesiąt kilometrów. No ale przecież na takiej kolarce, to się raz dwa machnie pedałami i już ma się trzy dychy na liczniku. Na takim rowerze odległości liczy się inaczej. Dam radę. Ja nie dam rady? Phi!


Przez pierwsze kilkanaście kilometrów rzeczywiście było phi! Ale potem skończył się osłaniający nas las. Zmieniliśmy też kierunek jazdy. I zaczęła się walka z wiatrem. Średnia poleciała ostro w dół i już się nie podniosła.
Do Milanówka udało się dojechać. Tam krótki postój u kumpla (życie mi uratował kompotem wigilijnymi batonem energetycznym. Bo po co pomyśleć o zabraniu czegoś ze sobą). W tył zwrot i powrót.
Oczywiście jak zwykle człowiek się łudzi, że teraz będzie z wiatrem.Oczywiście jak zwykle się przeliczył. Chwilami czułam się jak jakiś ludzik z kreskówki - ja tu przebieram nogami na pedałach, a z przodu ktoś mnie cały czas trzyma za czółko, tak, że drobię w miejscu. Kiwające się w podmuchach wiatru słupki kilometrowe też nie poprawiały sytuacji.
Jazda była dla mnie coraz trudniejsza również z innego powodu. Pupa. Siodełko w tym rowerze jest twarde jak kamień. Moje cztery litery przestały wytrzymywać. Starałam się leżeć jak najniżej na kierownicy - bo wtedy mniejszy ucisk był na tylną część ciała. Szybciutko i bez kłopotu nauczyłam się jechać stojąc na pedałach (proszę, co potrafi zdziałać presja:)). Ale po drodze musiałam zrobić dwa postoje - i mając w głębokim poważaniu co pomyślą sobie przejeżdżający kierowcy, wymasować sobie tyłek (mam nadzieję, że nie pomyśleli, że stanowię jakiś nietypowy rodzaj przydrożnej tirówki:P).


Stresująca była jazda trasą poznańską -i to nie ze względu na spory ruch, ale na znaki. Pojawił się zakaz jady na rowerze. Wg pierwszego znaku powinniśmy się zdematerializować po prostu - bo nie było żadnej możliwości, żeby z drogi zniknąć. Parę kilometrów dalej teoretycznie alternatywą była ścieżka rowerowa. Taaaa. Wjechanie na nią na szosówce groziło co najmniej kalectwem. Kostka bauma, nierówna, wyboista, powybijana  przez korzenie drzew, zarośnięta tak, że chwilami widać było tylko jeden rządek kostek. Jak wyobraziłam sobie siebie, z tym bolącym tyłkiem na tych wybojach....Udawałam, że nie widzę ani tej ścieżki (co nie było trudne), ani kolejnych znaków zakazu - udało się dojechać do trasy bez ograniczeń dla rowerów.
Ja walczyłam o życie, a mojego męża naszło na jakieś filozoficzne dysputy. Zgromiłam go wzrokiem. Zrozumiał i już nie próbował mnie zagadywać. Albo te pojedyncze atomy węglowodanów krążące po moim ciele zużyłabym na próby zrozumienia co do mnie mówi i odpowiadania, albo na dokręcenie pod blok.
Licznik zarejestrował 80 km z groszami.
Małżonek błysnął dowcipem na widok zdjęcia, które zrobił: " widać po twarzy, że masz zmęczony tyłek" :)

A dziś w dalszym ciągu mogę siadać tylko na miękkich rzeczach, ewentulanie podkładam sobie poduszkę. Oj boli, boli...


To mój pogromca szos




niedziela, 22 grudnia 2013

Buty

To będzie taki misz- masz wspominkowy. O butach.
Cofam się w czasie o lat dobre dwadzieścia, do czasów podstawówki.
Parę razy już wspominałam, że moja szkoła miała profil sportowy, a konkretnie lekkoatletyczny.
Mamy przełom lat 80 i 90. Na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi otwiera się pierwszy sklep Adidasa. Powiew zachodu, lepszego świata i cen nie na kieszeń przeciętnego Kowalskiego. I w tym sklepie nasza koleżanka poszła kupować buty, "torszyny". To było takie wydarzenie, że pół klasy pojechało asystować przy zakupach. Nieważne, że nas nie było na takie buty stać. Byliśmy tam. To prawie tak, jakby to były nasze buty. I nieważne, że "prawie" robi dużą różnicę. I want. I can. Adidas Torsion.

I kolce pamiętam. Każdy z nas dostawał prawdziwie lekkoatletyczne kolce. W większości było to jakieś polskie obuwie. Pewnie polsporty. Ale wśród przydziałowych butów, trafiały się rodzynki. Firmowe rodzynki. Szczęśliwie udało mi się trafić z rozmiarem i stałam się szczęśliwą użytkowniczką Adidasów:)
Uwielbiałam, gdy trenerka zarządzała założenie kolców. To był  znak, że to co robimy, to nie zwykły w-f. To Prawdziwy Trening, proszę państwa. Że nie wypadliśmy sroce spod ogona. Szczególnie gdy pod naszym nosem ćwiczyły prawdziwe tuzy lekkoatletycznego światka jak Tomasz Nagórka.
Moje cudne, niebieściutkie adidasy musiałam zdać na koniec ósmej klasy.
I następny większy kontakt z bieganiem miałam dwie dekady później.

Miałam parę zrywów pod tytułem" od dziś się biorę za siebie i zaczynam biegać". Śmieszne, że te moje zapędy w większości przypadków miały miejsce w zimie. Zrywy szybko się kończyły - z powodu dzieci, lenia, chorób i chyba również braku butów. Jakichkolwiek butów. Pamiętam, że na te moje truchtania wychodziłam...w butach trekingowych :).
Przy zrywie nr kolejny wkurzyłam się i poszłam do sklepu dokonać stosownego zakupu. Kupiłam jakieś adidasy. Nazwijmy je butami nr 1. Przecenione były. Dopiero niedawno dokopałam się do informacji, że przez przypadek udało mi się zakupić buty dedykowane do biegania.

Buty są. Spręż jest. Zima też. Wychodzę. Robię kilka kroków i ze zdziwieniem stwierdzam, że nie mogę biec z bólu. Napierdzielają mnie kostki. Jak idę nic się nie dzieje - jak zaczynam truchtać - ból powraca.
Wracam do domu zastanawiając się, ki diabeł.

Przyczynę poznałam parę dni później wpatrując się w dwie kreski na teście ciążowym :) Cóż - widocznie hormony już porozluźniały mi więzadła uniemożliwiając trucht.
Moje pierwsze buty do biegania zaczęły służyć jako zwykłe obuwie do chodzenia.

Kupna drugich butów nie umiem do końca umiejscowić w czasie. Znaczy nie jestem pewna czy to było przed czy po ciąży nr 3. Pamiętam natomiast, że kupowałam je na wiosnę - czyli zryw miałam nietypowo:)
Typowo natomiast podeszłam do ich kupna - czyli kierując się głownie ceną. Udałam się do dużego sklepu na literę D, stanęłam przed półkami. Przeczytałam, że tu są buty do biegania po asfalcie, a tam do biegania w terenie i...wybrałam te do biegania w terenie. Uznałam, że co prawda głównie będę biegać po alejkach parkowych, ale jakby kiedyś coś mi przyszło do głowy, to lepiej mieć buty do tego celu, nie?
Cóż, myślę- ten wybór w późniejszym czasie był jedną z przyczyn moich bóli piszczeli. Nie wiedziałam wtedy, że buty trailowe są mniej amortyzowane, bardziej sztywne i moje nie nawykłe do biegania nogi mogą tego nie wytrzymać.
Wtedy zryw biegowy też jakoś oklapł - pewnie z tego samego powodu co poprzednie: leń, dzieci, moje chorowanie.
Miejsce butów nr 2  zajęły wybierane z wielką pompą i paradą Brooksy. (Decathlonowe miały swój mały come back w Norwegii. Kufry motocyklowe i ich pojemność wymuszały spore ograniczenia. Musiałam wziąć buty, które nadawałyby się do chodzenia, do biegania i w razie deszczu nie przemakały w ciągu 5 sekund).
W Brooksach biega mi się świetnie, choć powinny być z pół numeru większe. Odkryłam to po maratonach: cóż...paznokieć na jednym z palców stopy jest dalej w fazie odrastania ;)

Od niedawna mam jeszcze buty trailowe. I to nawet dwie pary: Saucony i Nike. Jedne są z membraną, a drugie śliczne, niebieskie :)
O pierwszych na razie wiem, że w terenie świetnie trzymają - ale na kładce dla pieszych, powleczonej takim czymś czerwonym, gdy to coś jest mokre, zachowują się jak na lodzie. A drugie... są śliczne, niebieskie :) No, już trochę mniej niebieskie, bo dziś miały swoją premierę i chrzest bojowy w błotku:).

Mąż się teraz ze mnie z lekka podśmiewywuje. Mam więcej butów do biegania od niego. Ale on ma więcej rowerów. Bilans wychodzi na zero :P


niedziela, 15 grudnia 2013

Taka historia...

Taka historia...
Od czterech dni kibluję w domu. Bagatelizowany katar i lekkie pokasływanie, których uparcie starałam się nie zauważać, zdecydowały się na zmasowany atak. Zużywając tony chusteczek i kaszląc jak ostatni gruźlik grzecznie wzięłam się za kurowanie.  Szczęśliwie skutecznie. Na tyle, że na dziś umówiłam raniutko się z koleżanką na rower. W planach był Kampinos. Dzielnie starałam się nie zauważać wiszącego mleka i ogólnie gliździuchowatego charakteru pogody (powiedzonko kradnę od teściowej).
Wbiłam się w portki z pampersem, zaparzyłam herbatki do termosu i ściągnęłam z łóżka małżonka, żeby mi z balkonu rower przetaszczył w pobliże drzwi (tak, wiem - co w tym trudnego otworzyć balkon i wyciągnąć rower. Otóż jeśli jest on w samym końcu balkonu wciśnięty pomiędzy stolik i krzesło, zakleszczony wśród czterech innych - to jest to pewien problem).
Chłop wstał, otworzył drzwi i mnie zawołał. Podeszłam. Do moich uszu dobiegł charakterystyczny stukot kropel deszczu. Ech...aż tak zdesperowana nie jestem - tym bardziej tuż po dość upierdliwym przeziębieniu. Szybki telefon do koleżanki - i rower został zamieniony na wyprawę na pobliski basen. Co prawda w pływaniu to ja orzeł nie jestem - no ale na wodzie się utrzymam i nawet posuwam się do przodu. Żabką. Odkrytą. Ewentualnie na grzbiecie trochę.
Żeby ten wpis nie był o dupiemaryni albo jakoś tak, zaczęłam sobie przypominać różne historie z przeszłości z deszczem i rowerem w tle.

Rok 2000. Jadę pierwszy raz z moim, jeszcze nie mężem, na Węgry na rowerach. Właściwie wtedy już wracaliśmy i cała rzecz działa się na terenie naszego kraju, gdzieś przed Muszyną.
Już od jakiegoś czasu straszyły chmury. W miarę upływu kilometrów stało się jasne, że zlewa to tylko kwestia czasu. Nad głowami zrobiło się czarno. Z daleka widać było wiatę od przystanku autobusowego - postanowiliśmy tam się schować. Jeszcze tylko przejazd kolejowy. Niestety - przed naszym nosem dosłownie, szlabany się opuściły. Zaczęło padać.
Staliśmy bezradni, mając wiatę w zasięgu wzroku. Nie dało rady szlabanów ominąć-  przed nimi i za nimi zaczynał się bardzo głęboki rów, a potem nasyp rowerowy. Staliśmy i mokliśmy przez następne 15 minut. Dopiero po tym czasie przejechał pociąg i mogliśmy zjechać do wiaty. Ale wtedy byłam tak mokra, że zostawiałam mokry ślad na ławeczce po tym jak usiadłam i wstałam :)
To był szalony wyjazd - pobiłam wtedy swój rekord przejechanych ciągiem kilometrów - 182. Przypłaciłam to niestety kontuzją. Jeden z lekarzy wpadł na pomysł wpakowania mnie z tego powodu w gips od kostki po pachwinę. Było to pomysłem dość karkołomnym, bo następnego dnia rozpoczynałam wakacyjną pracę jako sternik na obozie żeglarskim- ale to już zupełnie inna historia...



Rok 2005. Ostatnie nasze wakacje bez dzieci, jak się potem okazało:). Objeżdżamy znów na rowerach Węgry. Jest teoretycznie środek lata - a pogoda iście jesienna. Jest kilka stopni powyżej zera i cały czas leje. Dzielnie przemy naprzód. W planach mamy dotarcie do campingu zaznaczonego na mapie. Nawet nie robimy zbyt często postojów. Gdy stajemy - od razu robi się zimno. Lepiej kręcić. Po blisko 90 przejechanych kilometrach jestem coraz bliżej rozklejenia się. Dalej leje. Nie ma jak rozbić się gdzieś po drodze - cały czas mijamy pola słoneczników albo kukurydzy - wszytko tonie w obrzydliwym błocie. "W kupie" trzyma mnie głównie wizja campingu - już za chwilę, już za momencik. Z letargu wyrywa mnie dziwny dźwięk, który dobiegł ewidentnie z mojego roweru. Zatrzymujemy się i oglądamy. Wydaje się, że wszystko jest ok - jedziemy dalej.
Parę kilometrów później okazuje się, że campingu nie ma, nie istnieje. Błąd na mapie...
 Zrezygnowani jedziemy do oddalonego parę kilometrów dalej miasta  - chyba to był Szolnok. Docieramy do stacji kolejowej - wchodzimy do poczekalni, żeby choć na chwilkę odsapnąć od deszczu i zastanowić się co dalej.
Jestem przemoczona i przeraźliwie zmarznięta. Owijam się w śpiwór i...rozsypuję się na drobne kawałki. Ze łzami w oczach stwierdzam, że mam dosyć. Chcę do domu. Niech Tibor znajdzie mi natychmiast jakiś pociąg jadący w kierunku Polski.
Chłop patrzy się na mnie okrągłymi oczami, bezradny i nie wie co ma ze mną począć.
Szczęśliwie zaczepia go kasjerka informując, że tuż obok stacji jest hotel dla pracowników kolei. Można za niewielką opłatą wynająć pokój.
Wynajmujemy. Nie pada nam na głowy, mamy pościel i... włączone kaloryfery. No tak - to przecież tylko początek sierpnia na Węgrzech;).
Ten nocleg podbudował moje morale na tyle, że następnego dnia bez protestu wsiadłam na rower i znów zanurzyłam się w deszcz (bo pogoda nic a nic się nie poprawiła).
Rano znaleźliśmy też przyczynę owego dziwnego dźwięku: pęknięta szprycha. I parę następnych, które widać, że pójdą za moment. Trzeba było coś z tym zrobić. I zastanowić się czemu szprychy puściły. Ale to już zupełnie inna historia...



Rok 2007. Na stanie tylko dziecko nr 1 - wtedy niespełna roczne. A my na rowerach, z sakwami, z Wiktorem na foteliku, objeżdżamy polskie wybrzeże. W planach mamy przejechanie od Świnoujścia na Hel.
Drugiego dnia, za Ustroniem Morskim psuje się pogoda i zaczyna padać. Wiktora opatulamy w taki płaszczyk przeciwdeszczowy - żabę. Prawie go spod niego nie widać. I zaczynamy na gwałt szukać noclegu. W paru miejscach nam odmawiają - to jeszcze przed sezonem, nie wszędzie mają gotowe pokoje i nie wszystkim opłaca się szykować pościeli dla podróżnych na jedną noc. Pada coraz bardziej. Stajemy przed kolejnym domem z prośbą. Gospodyni kręci nosem - raczej na nie, choć widać, że jej nas trochę szkoda. Mąż rzuca ostatnią deskę ratunku: bo my z dzieckiem małym jesteśmy... Kobiecina wywala oczy na wierzch: gdzie to dziecko?? Odchylamy pelerynę - żabę.
Mamy pokój, rosół z domowym makaronem, pyszną kapustę i małosolne ogórki:)
Cel naszej podróży osiągnęliśmy pięć dni później, choć z przygodami. Bo w tym samym czasie na Hel przybywa ówczesny prezydent USA, Bush. Ale - tak, tak, dobrze się domyślacie -  to już zupełnie inna historia :)



PS. Jutro idę biegać:)

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Bieganie z Ksawerym w tle

Bieganie z Ksawerym w tle
Ku pamięci - bo za jakiś czas może się okazać, że ani ja, ani ktokolwiek kto tu zajrzy nie będzie kojarzył co to za Ksawery?
Ksawery to imię nadane przez synoptyków bardzo silnemu wiatrowi (padają nazwy orkan i huragan), który przetoczył się nad Europą powodując wiele szkód i skutecznie utrudniając życie. Przez ostatnie dni przewalał się również nad Polską przynosząc na zakończenie opady śniegu. 
To wszystko spowodowało, że najpierw świat wolałam obserwować z okien domu - bo nie chciałam ryzykować znalezienia się w nieodpowiednim momencie pod nieodpowiednim drzewem, które Ksawuś postanowi właśnie powalić. 
Wicher spowodował również, że nasza podróż do rodziny do Łodzi trwała 3,5 godziny zamiast zwyczajowej godziny i dziesięciu minut. Było to o tyle wkurzające, że byliśmy umówieni do znajomych i przez warunki na drodze spóźniliśmy się marne dwie godziny :)
Nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło. Z racji późnej pory, na spóźnione spotkanie udaliśmy się naszym autem, a nie komunikacją miejską. A ponieważ żadne z nas nie chciało rezygnować z pysznych win domowej produkcji, wpadłam na pomysł, żeby wrócić taksówką, a następnego dnia po samochód przybiec :)
I tak też zrobiliśmy. Wyszło całkiem sympatyczne 9 kilometrów z groszami, a cichnący już Ksawery urozmaicał nam truchtanie. A to przywalił podmuchem po pleckach (co było całkiem przyjemne, bo lżej się biegło), a to dmuchnął zza winkla prosto w twarz (co przyjemne było już mniej). Bardzo szybko straciłam obiektywny ogląd na temperaturę i warunki panujące na zewnątrz. Biegliśmy - rozgrzaliśmy się, było całkiem przyjemnie. Tylko mijający nas ludzie poopatulani w czapki, kaptury patrzący się na nas ze zdziwieniem uświadamiali nas, że tego dnia pogoda dawała dalej ostro popalić.

A w niedzielę...a w niedzielę udaliśmy się całą rodziną do Lasu Łagiewnickiego na Bieg Mikołajkowy. Startowała w nim moja teściowa w nordic walking, zapisaliśmy starsze dzieciaki na Bieg Małolata. I pierwotni oboje mieliśmy być tylko kibicami. Ale ponieważ małżonek podczas mojego biegania po Kępie Potockiej jednak trochę marudził, że nie startował, zostało ustalone, że teraz jego kolej. 
Reasumując plan był taki: ja kibicuję i pilnuję potomstwa (zresztą, tak jak pisałam i tak mam dosyć zawodów, chciałam od nich trochę odpocząć), dzieciaki biegną na dystansie 350 m, chłop kłusuje po lesie przez 5 km, a Marika (czyli moja teściowa) wywija kijkami na tym samym dystansie. 
Ponamawialiśmy jeszcze moich rodziców, żeby pojawili się na stracie obejrzeć wnuki - ale do końca nie było pewne czy się pojawią.


Jesteśmy gotowi do Biegu Mikołajkowego!

I wszystko szło zgodnie z planem, do momentu, gdy po odhaczeniu się w biurze zawodów, dla zabicia czasu weszliśmy na mały spacerek w las...I wtedy wyrwał się z mej piersi jęk i zaczęłam przeokrutnie zazdrościć mojemu mężowi. Nie tyle stricte startu w zawodach, ile tego, że będzie mu dane biegać. Bo las przedstawiał się pięknie: wszystko przykryte śniegiem, słońce przebijające się przez gałęzie, lekki mrozik. Ach, tak pobiec, pobiec przed siebie w tą biel, w ten śnieg!
Chłop miał dobre serce i zaproponował mi, żebym się przebrała i zrobiła kółko po okolicy - ale tak, żebym nie spóźniła się na jego start. Odmówiłam - bo przy mojej orientacji w terenie, pewnie szukałby mnie w tym lesie do tej pory ;) I dalej cierpiałam ;)

No i jak tu nie jęczeć?

I wtedy pojawili się moi rodzice. Mąż zareagował błyskawicznie. "Weź się spytaj mamy czy by nie popilnowali chłopaków". 
Wahałam się jeszcze, głupia ja ;). No bo przecież wcale nie chciałam startować. No bo przecież mam chwilowo dosyć ścigania się. Ale ten las....
Rodzice się zgodzili, poleciałam do biura zawodów opłacić start (plusy kameralnej imprezy), poleciałam do samochodu wyciągać z torby ciuchy i poleciałam na start, bo za moment miał się rozpocząć bieg dzieciaków.

Szybko!Szybko! Muszę zdązyć na start dzieciaków!
fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska

Chłopaki pobiegli. I powiem szczerze, że w takich warunkach to było trudne 350 metrów - był śnieg, był lód, było pod górkę. Dobrze, że polazłam w miejsce, gdzie startowali, bo dziecko nr 2 nie dosyć, że zostało w tyle, to jeszcze dwa razy zaliczyło glebę na tym lodzie. A tak biegłam obok, dopingowałam, zbierałam z ziemi i znów dopingowałam. 

Oto całą ekipa Biegu Małolata. Dwa najmniejsze krasnale - to moje 

Biegnie dziecko nr 1, babcia dopinguje

Dziecko nr 2, mama pomaga

Chłopcy dobiegli - na mecie dostali wodę, batonik, piłeczkę. A na koniec pamiątkowe dyplomy. Byli dumni i bladzi na tyle, że najmłodszy Szymuś wygiął ustka w podkówkę na znak protestu, że on nie biegł.
A potem nadeszła pora na bieg główny. I biegło się świetnie w tej ośnieżonej scenerii, choć odczułam brak doświadczenia w bieganiu terenowym. Udało mi się wyprzedzić jedną panią. Plecy drugiej widziałam hen, hen przed sobą, poza moim zasięgiem. Potem jeśli ktoś się pojawiał w moim pobliżu, był płci męskiej. Z jedną czy dwie osoby ja wyprzedziłam, ze czterech panów wciągnęło mnie nosem;)

fot. Grzegorz Gałasiński www.dzienniklodzki.pl

Całą trasa była dobrze oznaczona taśmami, w miejscach newralgicznych stali wolontariusze i wskazywali kierunek. Na czele całego pochodu biegaczy jechała na rowerze Mikołajka. Mikołajka miała zakodowane w głowie zakręt w lewo na trasie - więc skręciła w jedyną lichutką boczną dróżkę, która ani nie była odgrodzona taśmą, ani nikt przy niej nie stał. Domyślacie się ciągu dalszego?:)) Ten właściwy zakręt w lewo był kilkanaście metrów dalej. Ja szczęśliwie byłam za daleko, żeby załapać się na zmyłkę w trasie, a Mikołajka zaczęła mieć problemy techniczne ze swoim jednośladem, więc ciąg dalszy wyścigu bez jej kierownictwa poszedł już sprawnie :))
Na drugim kółku minęłam Marikę z kijkami - podopingowałam jej przy wyprzedzaniu.

Przed metą przywitał mnie aplauz moich osobistych kibiców i przy okrzykach "mama! Mama! Mama!" minęłam metę. No i okazało się dlaczego żadnej innej kobiety nie widziałam na trasie. Pierwszy i podstawowy - że tych pań nie było jakoś dużo. A drugi - że przybiegłam jako druga niewiasta:)

w tle widać Najlepszych Kibiców:)  fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska


Na mecie można było się napić ciepłej herbaty albo skosztować gorącej i pysznej grochówki (tak, wiem, że teraz w dobrym stylu jest być wegebiegaczem - ale ja weganką nie jestem, więc z miłą chęcią rozgrzałam się aromatyczną, pachnącą wędzonką gęstą zupą. ).

fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska
fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska



Na koniec było rozdawanie dyplomów, medali i losowanie nagród. Maszyną losującą zostało moje dziecko nr 1 i tak skutecznie to robiło, że wylosowało nagrody dla babci, brata i naszego znajomego :)

Moje chłopaki z dyplomami

fot. Joanna Szmagaj- Piotrowska

O - taki cudny, drewniany medal dostałam

Cała impreza była bardzo kameralna i skromna. Wpisowe - symboliczne. Jak potem policzyliśmy, z nordicwalkingowcami uzbierało się może ze 100 osób. (Może to i dobrze, bo gdyby na starcie pokazała się liczba osób przewidziana w limitach czyli trzysta sztuk, organizator by poległ:). Nie było elektronicznego pomiaru czasu. Ale była super atmosfera, wszystko było takie bez napinki, na luzie, spokojnie.

Jeśli ktoś jest przyzwyczajony do wielkich imprez, z mega wypasionymi pakietami, organizacją tip-top i jeszcze lubi trochę poutyskiwać na niedociągnięcia - na takim biegu może się nie odnaleźć. 
Ale jeśli ktoś lubi takie klimaty jak  w Łagiewnikach - kameralnie, trochę na kolanie, ale z sercem -  to będzie dobrze się bawił. 


Z tego co widzę - impreza może i mała - ale zdjęć to chyba mamy najwięcej :)
Ach! I jeszcze: dziecko nr 1 wylosowało pakiet startowy na bieg dziecięcy przy Maratonie DOZ w Łodzi!
I ach po raz drugi - na zdjęciach nie świecę już oczojebną podeszwą Brooksów:) Na zimę zaopatrzyłam się w trailówki Saucony. Ze dwa razy już w nich biegłam - ale teraz miały swoją oficjalną premierę foto :)




I ja zdania nie zmieniłam - chcę odpocząć od startowania:))



poniedziałek, 2 grudnia 2013

Żoliborski Bieg Mikołajkowy

 Żoliborski Bieg Mikołajkowy
Osiemnasty Żoliborski Bieg Mikołajkowy odbył się wczoraj. Ale zanim zrelacjonuję jak było, będzie mała retrospekcja :)

Jest rok 2011, ja z bieganiem mam niewiele wspólnego, za to mój małżonek oświadcza, że zapisał się na bieg na Kępie Potockiej. Nie tylko siebie - oprócz biegu dla dorosłych są też przewidziane atrakcje dla dzieci - zapisał też dziecko nr 1(wtedy czteroletnie).
Pogoda była tylko ciut lepsza od tej wczorajszej - było trochę cieplej, za to życie uprzykrzały przelotne opady deszczu. Pomimo to dzielnie całą rodziną sztuk pięć pojawiliśmy się w parku.
Dziecię stanęło na linii startu.


I ruszyło. Niestety, krótko po starcie zaplątało się we własne nogi - był upadek, łzy - i musieliśmy mocno dopingować, żeby Wiktor nie dał się rozpaczy i ruszył dalej ku mecie



Na mecie żal został ukojony kinder niespodzianką, która byłą nagrodą za ukończenie biegu. Z tego co widzę  nagrodą podzielił się z bratem:)



A później w bój ruszył małżonek -a my zajęliśmy się malowaniem buziek...



...okupowaniem okolicznych placów zabaw...


...Chowaniem się przed deszczem...


...No i oczywiście dopingowaniem!





W zeszłym roku zapisy jakoś umknęły nam z pamięci, w tym o mały włos również.  
Ja się zapisałam, miejsca na bieg dziecięcy były już niestety wyczerpane. Mąż zdecydował, że tym razem będzie kibicem. Mieliśmy znów pojawić całą rodziną - ale pogoda plus poprzeziębianie chłopaki sprawiły, że dzieciaki zostały w domu z babcią.



Co tu dużo mówić - aura była obrzydliwa. Szaro- czarne chmurzyska, temperatura niewiele powyżej zera i wiatr. Mocny, zimny wiatr, obniżający odczuwalną temperaturę i skutecznie zatrzymujący w trakcie biegu.
I tak sobie myślałam, że mnie, kurka pogięło zupełnie. Zamiast w domu siedzieć i pić cieplutką herbatkę z cytryną - to na własne życzenie (ba! Zapłaciłam jeszcze za to!) przyszłam się sponiewierać. Bo nie miałam złudzeń, że to będzie sponiewieranie - i ze względu na pogodę i na moje ostatnie samopoczucie i chęci biegowe (choć starałam się jak mogłam podtrzymać mobilizację).
Zaczęło się nieźle: podążając w kierunku startu o mały włos nie wywinęłam kozła na psim urobku. Potem jakimś cudem po odpaleniu zegarka od razu włączyłam autopauzę. Spostrzegłam to po ładnych kilkuset metrach - pomyłkę naprawiłam, ale na Garmina w trakcie biegu zerkałam rzadko - jego wskazania nijak się już miały do oznaczeń kilometrowych na trasie.
Biegło się ciężko, no. Było zimno, wiał wiatr. Biegłam i w duchu się cieszyłam, że w najbliższym czasie nie zapisałam się na żadną inną imprezę, czułam, że ten bieg to taki miętowy opłatek z Monty Pythona (kojarzycie skecz?). Nie przypuszczałam, że to będzie tak dosłownie...
Na trasie stał małżonek i darł się, że jest dobrze, dam radę, wcale nie ma żadnej górki, wytrzymam i tak dalej. Po którymś takim dopingu przyspieszył facet, za którym biegłam. Włączyło mi się poczucie humoru i krzyknęłam za nim: " Hej! Ale to było do mnie!!". Facet przez ułamek sekundy się zdziwił, a potem zrozumiał dowcip i zaczął się śmiać :)
Przez ładnych parę kilometrów biegłam razem z chłopakiem z nr 720 (pozdrawiam go serdecznie). Raz on biegł przodem, a ja za nim, raz na odwrót. Ciągnęliśmy się tak mniej więcej do 7-8 km. Później niestety troszeczkę umarłam - kolega poleciał dalej. Szkoda, że nie miałam siły,żeby się z nim zabrać - bo czas netto miał 45:50.


Na koniec skupiłam się, żeby dogonić dziewczynę przede mną. Powoli, powoli ją dochodziłam. W końcu udało mi się ją wyprzedzić. Został wtedy jakiś kilometr do mety - byłam już potwornie zmęczona. Mąż starał się mnie dopingować - ale pokręciłam przecząco głowo, że jest ciężko.  W tym momencie kątem oka spostrzegłam, że dziewczyna, którą przed chwilą z takim trudem wyprzedziłam, bierze się chyba do finiszu i mnie własnie mija.
 Cooo? Cały mój wysiłek ma pójść na marne? Do głosu doszedł jakiś ukryty gen rywalizacji i na oparach glikogenu ruszyłam do przodu i przyspieszyłam.


 Tu jeszcze w grupie, widać dziewczynę w niebieskiej bluzie, która zmobilizowała mnie do finiszu







Jeszcze dobiegł mnie okrzyk męża: "dajesz, dajesz! Do końca! Żeby znów Ci sekundy nie zabrakło!" (niezorientowanych zapraszam do relacji z Biegu Niepodległości). Jego okrzyk spowodował, że rzeczywiście dałam z siebie wszystko, do samego końca. Jeszcze tuż, tuż przed metą zdołałam wyprzedzić jedną osobę


Mikołaja przede mną zdołałam przed metą dogonić

A za metą...z przerażeniem zorientowałam się, że za chwilkę zwymiotuję na dziewczynę rozdającą medale. Zasłaniając ręką usta rzuciłam się w bok, przechyliłam się przez taśmy odgradzające i z jeszcze większym przerażeniem spostrzegłam, że mam przed nosem czyjąś torbę. Ostatkiem sił przeszłam nad taśmami, uklęknęłam na trawie szykując się na mały bunt organizmu. Parę wdechów i wydechów i...udało się bez sensacji, poczułam się lepiej. 

Chyba nie wyglądałam za dobrze. W tle widać kawałek torby.

Przeszłam z powrotem przez taśmy, odebrałam medal. Pogadaliśmy chwilkę z Leszkiem, którego miałam przyjemność poznać. 
Odczytałam smsa z wynikami. 46:09. K-30/11.  Pierwszy raz nie- życiówka :) Ale jak na takie warunki pogodowe jak  dla mnie rewelacja. 

 Już jest dobrze



Cieszę się, że wystartowałam w tym biegu. Cieszę się, że pokazałam środkowy palec pogodzie:). Ale na razie nie planuję żadnych startów. Możliwe, że na Chomiczówkę też się nie zapiszę - choć jeszcze niedawno wydawało to mi się oczywiste (to tam na dystansie 5 km po raz pierwszy wystartowałam w biegu ulicznym prawie rok temu).  Muszę odsapnąć, zatęsknić. Co za dużo to niezdrowo :) Co nie znaczy, że nie będę biegać. Będę - ale to będzie chwilowo truchtanie dla samej siebie bez żadnych celów.

piątek, 22 listopada 2013

Plany

Skarpetki, getry, bluza, buty. Czujnik tętna, zegarek na rękę, słuchawki do uszu. I jazda przed siebie.
Wszystko pięknie i fajnie, gdy dzieciaki są w szkole/przedszkolu.
Gdy zaczynają chorować, a dodatkowo druga połówka ma właśnie urwanie głowy z pracą i zwala się do domu dość późno - wszelkie plany związane  z bieganiem jakby lekko się komplikują.
Najpierw padło dziecko nr 2. "Mamo nie mogę otworzyć oczu" oświadczyło mi we wtorek, prezentując ślicznie zaropiałe oczęta. Dzień później dziecko nr 3 zakaszlało jak rasowy gruźlik i wystrzeliło z dwururki zielone gile.
A potem koło szkoły starszaka pękła rura dostarczająca do placówki wodę (dodatkowo w rurę władował się samochód dostawczy w wyniku czego można było podziwiać wielką ziejącą dziurę zamiast kawałka chodnika), więc zajęcia w szkole odwołano.
Zostałam z całą trójką w domu. Od trzech dni nie miałam szans wyjść potruchtać.
W głowie zalęgł mi się szatański plan. To ja sobie wcześnie w miarę pójdę spać, nastawię sobie budzik na szóstą minut piętnaście - wszyscy będą jeszcze spać, ja nie muszę nikogo szykować i odprowadzać do szkoły/przedszkola - pójdę sobie pobiegać.
Ha! Jak to szło? Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach?
Światło zgaszone, mąż już dawno w objęciach Morfeusza, a ja nic. I nic. I, kur*a dalej nic. Nie mogę zasnąć, no! Nie wiem ile przewalałam się na łóżku w te i nazad - ale tego snu zostało mi niewiele.


Obudziło mnie łup! A potem uroczy kaszel wprost do ucha. Mama! Silopek! Chcę silopek!
Otworzyłam jedno oko. Zegarek wskazywał piątą rano. Jakoś przekonałam dziecię nr 3, że na syropek to stanowczo za wcześnie, jest ciemno i o tej porze to się jeszcze śpi, a nie ładuje matce do łóżka i charczy od ucha.
Dziecko posłuchało. Tak jakby. Przewrót. I jeszcze jeden. Ręka w oko. Moje oczywiście. Kopniak.
Westchnięcie.
Ko- tek Pu- szek z czar-ną łat- ką...
Dziecię zaczęło sobie przypominać przedszkolny repertuar
Dziś w przed- szko- lu był z A- gat-ką!
Po nastym wykonaniu piosenki i przerzuceniu się na sto lat sto lat skapitulowałam.
Wyłączyłam budzik, który za minut dziesięć miał mnie teoretycznie zwlec z wyrka na bieganie i poszłam walnąć się do pustego  łóżka mojego muzykalnego synka.
Pier*olić bieganie.


Pobiegać poszłam wczesnym popołudniem. Zainspirowana przez męża, położyłam na poobiednią drzemkę dziecko nr 3, starszaki zostały z klockami lego i telefonem,z którego mieli skorzystać jakby coś się zaczęło dziać/Szymon się obudził (wszystkich na chodzie nie doważyłabym się zostawić, bo beze mnie przy  lego wzięliby się za łby po minucie, kłócąc się o poszczególne  klocki, wybudowane autka/ ludziki. Dwójka dawała szanse na spokój jako taki).
I wyszłam do pobliskiego parku. Na tyle pobliskiego, że z jego najdalszego punktu w ciągu max 5 minut byłabym w domu. Złomotałam się na górkach i pagórkach, których jest sporo i takich honornych (nawet zawody MTB nie wiem czy jeszcze są, ale na pewno były organizowane w tym miejscu).
 Złomotałam się tym bardziej, że mój niewyspany umysł nie wyciągnął żadnych wniosków z temperatury wyświetlanej na termometrze. Oczy nie przekazały informacji dalej do mózgu. A może przekazały ale ten właśnie zasnął? Ubrałam się jakby było co najmniej 5-6 stopni mniej.
Gdy skierowałam się w kierunku domu, odezwał się telefon. Mój nadranny śpiewak się obudził. Jak na niego obudził się dość szybko - miałam niejasne podejrzenia czemu tak, choć dziecko nr 1 i 2 twardo zaprzeczali jakoby mieli się do tego przyczynić :)


I to byłoby na tyle jeśli chodzi u mnie o jakiekolwiek plany ;)


wtorek, 19 listopada 2013

Motywacja

Na swoim blogu Emilia poruszyła temat motywacji.
Zaczęłam się zastanawiać czy można biegać dla samego biegania, czy zawsze potrzebna jest jakaś marchewka. Na przykład pod postacią pamiątkowego medalu na mecie?
Pierwsza moja myśl była - no pewnie! Przecież ja na początku biegałam dla samego biegania. Ale chwilę potem przyszło - zaraz, zaraz. Nie tak szybko. Może i zawodów na początku nie było, ale zawsze, od pierwszego wyjścia był jakiś cel. Przebiec kółko. Przebiec dwa kółka. Biec tak długo aż lista piosenek na smartfonie się skończy (o - to było fajne - bo w miarę upływu czasu ostatni utwór przebrzmiewał po coraz większej ilości kilometrów :). Biegać po to, żeby nie chorować.
A potem na horyzoncie pojawiły się zawody. Niezbyt często (rekordziści potrafią co tydzień brać udział w jakiejś imprezie) - ale na tyle często, żeby mobilizowały do biegania.
To, że opłacony i zaznaczony w kalendarzu start jest tym motorem napędzającym , przekonałam się po powrocie z Amsterdamu. Przez wiele miesięcy gdzieś tam daleko w tle majaczyły się te dwa maratony. Ale wydawało mi się, że i tak i tak bym biegała niewiele mniej, jak nie tyle samo.
Gdy starty stały się już czasem przeszłym dokonanym, minęła euforia,endorfiny wyparowały, poczułam trochę jak zeszło ze mnie powietrze. Ojej - i co teraz? Brak celu jakoś tak podziałał...demobilizująco. Trudniej mi się zebrać, trudniej pobiec gdzieś dalej. Dobrze, że po drodze był jeszcze Bieg Niepodległości.
Życia nie ułatwia późnojesienna aura - która już zdążyła parę dni temu zaskoczyć mnie deszczem, a wczoraj łeb chciała urwać, przewiała na wszystkie strony i wymroziła ręce.
Dlatego zapisałam się na następne zawody. Bieg Mikołajkowy na Kępie Potockiej.
Dzięki temu, choć wiatr za oknem gwiżdże - jednak wdziewam odpowiednie ubranie i idę truchtać.
Poza tym muszę spalić ciasto na piernik. Nie - nie chodzi mi o przypalanie ciasta w piekarniku :) Co roku na Święta piekę piernik. Ciasto zarabia się 5-6 tygodni wcześniej i sobie leżakuje w lodówce.W tym roku masa pachnąca przyprawami, pełna miodu, wyjątkowo wodzi mnie na pokuszenie. I obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, gdy nadejdzie czas pieczenia - wyjmę miskę z lodówki i włożę ją po prostu od razu do zmywarki :/

Przeczytałam co napisałam. I chyba gdzieś mi puenta się rozmyła. W sumie jest podobna jak u Emilii: że cel mobilizuje i jest ważny. I może być nim wszystko - zaczynając od dobrej formy przez start w zawodach a kończąc na piernikowych wyrzutach sumienia :P



poniedziałek, 11 listopada 2013

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości
Rok temu byłam kibicem na Biegu Niepodległości. I chyba pierwszy raz z bliska widziałam tak duży bieg uliczny. Zapamiętałam ten tłum - zarówno kibiców jaki biegaczy. Zapamiętałam jakie wrażenie zrobiła na mnie, w ten piękny słoneczny listopadowy dzień, biało- czerwona masa ludzi przewalająca się ulicą. To było takie fajne, bez patosu, bez zadęcia. Różne od oficjalnych imprez z czołowymi politykami. Skrajnie inne od zadym, które niestety towarzyszą temu dniu.
Gdy wciągnęłam się w bieganie i 10 kilometrów przestało być dla mnie dystansem z kosmosu, wiedziałam, że akurat w tych zawodach chcę wziąć udział. Chciałam być jedną z wielu tysięcy osób tworzących flagę, chciałam poczuć tą atmosferę, chciałam pobiec.
No dobra - i chciałam poprawić swój oficjalny wynik na tym dystansie :P

I wszystko było jak trzeba: pogoda znów dopisała - piękne słońce, błękitne niebo i całkiem ciepło jak na połowę listopada. I był tłum- jeszcze większy niż w zeszłym roku. I był hymn odśpiewany z tysięcy gardeł. I była biało - czerwona flaga z biegaczy. Wchodzę z bardzo w patriotyczne tony? Ale jak tu nie wchodzić, gdy biegnę obok starszych państwa - oboje krzyczą "brawo! Brawo!" i nagle pan odwraca się do żony i mówi: "przecież oni wszyscy biegną dla nas!"

Ale tak w ogóle to była po prostu fajna impreza biegowa. Dobrze pomyślany start - biegacze byli wypuszczani falami - dzięki temu na trasie nie było tłoku. Wśród zawodników krążyły służby medyczne na elektrycznych hulajnogach. I ta pogoda! I kibice na trasie! I piękny widok na "city"!

Niebieskie dodatki - to ja:)  Fot. MaratonyPolskie.pl

A jak tam moje niecne plany życiówkowe? No, wyszły, wyszły. Nawet całkiem dobrze - bo swój poprzedni wynik poprawiłam o ponad 7 minut. Ale nie uniknęłam małego jęku zawodu, gdy zobaczyłam swój czas: 46:01.  Niezły ogonek, nie? :)
I ja nawet wiem, w którym momencie to  45 z przodu się oddaliło. I to nie było na końcu - choć pewnie wystarczyłoby, żebym ze dwa razy mocniej machnęła nogami przed metą. To trzeci kilometr o tym przesądził.  Bo, kurczę, ja w życiu w takim tempie nie biegłam. A na pewno nie biegłam w takim tempie na 10 km. Zobaczyłam jakie mi Garmin średnie tempo wybzyczał z poprzedniego kilometra i się przestraszyłam, że nie wytrzymam, że za szybko. I zwolniłam. I los pokarał za brak wiary we własne możliwości i to w dodatku tak perfidnie :)))



Małżonek (który również zrobił życiówkę, przybiegł 3,5 minuty przede mną), teściowa (startująca w nordic walking, była 17 wśród kobiet). No i ja :)






Właśnie do mnie dotarło, że w dalszym ciągu dłużej byliśmy pod zaborami, niż mamy niepodległą Polskę.

piątek, 8 listopada 2013

Rok...

Rok...
Rok temu o tej porze byłam po 14 w sumie antybiotykach i ciężkim zapaleniu płuc. I miałam dosyć.
Rok temu wyszłam na swoje pierwsze bieganie. Kółko dookoła parku, po którym prawie umarłam. 1650 metrów.
Rok temu, gdyby ktoś mi powiedział, że 12 miesięcy później będę miała przebiegnięte dwa maratony, popukałabym się znacząco w czoło.
Rok... dużo się zmieniło :)

Najpierw w kieszeni pojawił się telefon z włączoną aplikacją Endomondo, potem z Garmin na ręku.
Truchtanie wolne, noga za nogą, zmieniło się w o wiele szybsze przebieranie nogami - choć dalej rekreacyjne, bez żadnych profesjonalnych planów treningowych
1650 metrów, zmieniło się w 3 km, potem w 5, potem w 10, 15,..., 42 km 195 metrów. Wszystkie te dystanse do kupy dały ponad 1000 przebiegniętych kilometrów.
Gdzieś po drodze zgubiłam pięć kilo.
Przeziębienia, anginy, zapalenia zatok chronicznie mnie nękające - jakoś odpuściły. No, nie do końca - ale w porównaniu z poprzednimi latami jest rewelacyjnie pod tym względem.
Na Specjalnym Gwoździku zawisły i pobrzękuje parę medali za ukończone biegi. Nie jest ich jakaś straszna ilość - bo nie startuję często - ale jednak parę się zebrało.



 W tym te dwa, najważniejsze:







Nieoczekiwanie przycupnęło też trofeum z imprezy biegowo - rowerowej, czyli duathlonu







Dzięki bieganiu udało mi się odnowić  jedną starą znajomość (pozdrawiam, Aniu :), oraz poznać (na razie wirtualnie) kupę innych fantastycznych ludzi wkręconych w bieganie.


Na samym początku mojej przygody z bieganiem zaczęłam czytać blogi, strony tematyczne. I zgłupiałam. Śródstopie, pięta, bieganie naturalne,  buty takie, śmakie, owakie, na trening, na maraton, w teren, na szosę. Plany treningowe. Przebieżki, akcenty, interwały, zakresy tętna. Mózg mi się zlasował. Uznałam, że to  trochę przerost formy nad treścią. Ja chcę tylko trochę pobiegać, żeby odbudować moją odporność. I stwierdziłam, że będę ponad to:)
Szybko okazało się, że nie do końca tak się da. Że moje bieganie - choć dalej rekreacyjne, wykracza jednak ponad kółko dookoła domu z komórką w łapce.
Możliwości ciała nie nadążyły za chęciami - bach! Shin splint - czyli sprawy przeciążeniowe. Przerwa w bieganiu, rehabilitant, taping, profesjonalne dobranie butów pasujące do sposobu mojego biegania i nawierzchni, ćwiczenia wzmacniające.  
Zrozumiałam, że jednak tak  na wariata nie do końca da się biegać. Że nawet jeśli bez żadnego profesjonalnego planu treningowego - to jednak trzeba uważać i dystans zwiększać powoli i bardziej z głową. 
Czasami  się podśmiewywuję z tego profesjonalizmu, mądrych nazw i w ogóle - ale gdybym bardzo chciała się od tego odciąć - to bym nie biegała z profesjonalnym zegarkiem na ręku. Nie startowałabym w żadnych zawodach, ciesząc się z wyników. 
Bo jednak od czasu do czasu, zamiast po prostu przebierać nogami w tym samym tempie, postanawiam parę razy przyspieszyć. Albo zamiast biegać po płaskim - skręcam w kierunku górki.
Na razie jest mi łatwo. To co robię, na luzie, wystarczy, żeby praktycznie z każdego startu wracać z życiówką. Ale kiedyś nadejdzie taki dzień, gdy dla mojego organizmu to  nie będą wystarczające bodźce. I czy wtedy gładko przełknę gorszy wynik, czy uznam, że jednak czas rozgryźć te wszystkie tajemnicze cyferki w tabelkach planów treningowych? 

Cokolwiek zrobię, jakiekolwiek decyzję podejmę w przyszłości, mam nadzieję, że nie będę się niepotrzebnie frustrować gorszym wynikiem. I że bieganie dalej będzie mi sprawiać taką frajdę jak teraz. Że dalej będę umiała rozglądać się dookoła, zachwycić się jaką ulotną chwilą. Że będę w stanie zatrzymać się na chwilę, żeby zrobić zdjęcie. Po prostu cieszyć się.



Zdjęcie z przedwczoraj. Aż taka twarda nie jestem, żeby dziś wyłazić w pluchę, która jest za oknem ;)


















poniedziałek, 4 listopada 2013

Góry

Góry

Czytam sobie w necie różniaste blogi, na FB nadziewam się na różne wpisy. I czasem mam wrażenie, że dorabia się ideologię do rzeczy zupełnie zwyczajnych.
Włazimy do jeziora się popluskać - ale w świat idzie informacja o "pływaniu w wodach otwartych". Wyrywamy chwaty w ogródku, taszczymy drewno do kominka - o nie, nie - właśnie uprawialiśmy "crossfitting".
Na upartego mogłabym wyjazd w Tatry podciągnąć pod coś związane z moją aktywnością biegową - nie wiem: trening wydolnościowy albo coś równie Bardzo Profesjonalnie Brzmiącego. Ale pomimo, że po wszystkim bolą mnie mięśnie, o których istnieniu nie wiedziałam, będę się upierać, że ja po prostu pojechałam z mężem połazić po górach. Tak po prostu.
Żeby pozachwycać się szczytami dookoła i poczuć się taką malutką wśród ogromu granitu.
Żeby usiąść na kamieniu koło szlaku i pozastawiać się czy tam daleko widać trzy czy cztery kozice.
Żeby zająć w schronisku ostatnie wolne łóżko, a rano pałaszować jajecznicę z widokiem na Dolinę Pięciu Stawów.
Żeby dać się namówić na wycieczkę na Karb, pomimo, że mgła i deszcz i iść w górę wsłuchując się we własny przyspieszony oddech i krople deszczu uderzające o kaptur.
Żeby potem w schronisku odkryć, że kurtka teoretycznie nieprzemakalna jednak przemokła i że po 8 latach noszenia chyba czas na nową
Żeby rano otworzyć oczy w idealnym momencie - w sam raz aby zdążyć obejrzeć zaróżowione, zaspane jeszcze niebo nad szczytami
Żeby walczyć z wiatrem próbującym zdmuchnąć ze szlaku.
Żeby podziwiać biegacza, który leciutko, bez wysiłku pomykał pod górę po kamienistym szlaku
Żeby dojść do wniosku, że bieganie jest fajne, ale fajnie czasem porobić też inne rzeczy


I pozdrawiam Emilię, która w tym samym czasie była w Zakopanem :)







poniedziałek, 28 października 2013

Jest dobrze

Jest dobrze

Moja głowa jeszcze nie do końca wróciła z Amsterdamu ;) Jeszcze przeżywam, oglądam zdjęcia. Szanty i "Port Amsterdam" mam odsłuchane już tyle razy, że moje dzieciaki zaczynają je nucić. Zacznę się martwić, gdy zaczną w przedszkolu śpiewać "jak szczyna parszywa parszywy mam rum" :P
Nawet pokusiłam się o różne wyliczenia w celu porównania mojego biegu w Warszawie i Amsterdamie - gdzie szybciej, gdzie wolniej i tak dalej.  Ale nie będę zanudzać cyferkami.
Za to podzielę się czym innym. 

Pod moim wpisem z MW umieściłam filmik pokazujący ludzi dzień po pokonaniu 42 km. Sport ekstremalny pt: "zakładanie skarpetki" i takie tam ;) Ale to nie jedyny taki filmik, który można znaleźć na YouTubie. Jest też na przykład taki:

 

Gdy pierwszy raz go oglądałam, uznałam, że te medale na szyjach to takie mrugnięcie w  stronę widza - żeby nawet najbardziej niedomyślna osoba skapnęła się, że to jest filmik o maratończykach. 
Ale po Amsterdamie już nie jestem tego taka pewna. Albowiem spotykaliśmy w ciągu następnych dwóch dni włóczenia się po mieście, osoby,  które na szyjach, z dumą,  nosiły pamiątkowe medale. 
Dla mnie szczytem pochwalenia się przebiegniętym dystansem jest noszenie koszulki. Choć z tym chwaleniem też może być różnie - zostaliśmy na lotnisku zagadnięci przez panią z obsługi KLM, pogratulowała, spytała się o czasy- okazało się, że pracowała na targach expo. Ale w muzeum nauki NEMO zostaliśmy zapytani czy jesteśmy z jednej firmy :)) Inna sprawa, że trzeba dobrze się przyjrzeć koszulce, żeby dostrzec logo maratonu - na pierwszy plan wybijają się logotypy sponsorów.


Czy jesteście z jednej firmy?

A w ogóle wczoraj  do mnie doszło, że przebiegłam 42 km. Rychło w czas, nie? :) 
Czytając czyjąś relację w necie zakłuły mnie nagle w oczy cyferki - i wtedy do mnie dotarło: oranybosskiebabotyprzebiegłaśczterdzieścidwakilometryistodziewięćdziesiątpięćmetrów!! Wszystko przez to, że w trakcie obu  biegów  dzieliłam sobie w głowie ten dystans na mniejsze odcinki.



Od zeszłej niedzieli zrobiłam sobie totalny odpoczynek od biegania. Nic. Zero. Moje nogi zasłużyły na odpoczynek. Żeby mnie nie kusiło - buty wrzuciłam do pralki (pewnie nie wszyscy zrozumieją dowcip, więc tłumaczę: posiadam jedną parę butów do biegania). 
Pierwszy raz wyszłam dziś. Trochę za szybko pobiegłam, ale było tak fajnie, że chwilami miałam ochotę krzyczeć z radości. 
Ostatnie chwile ciepłej jesieni.  Wiaterek zwiewający z drzew spóźnione liście.  Słońce prześwitujące przez gałęzie. Zapach mokrych liści, szurających mi pod nogami. Bańki mydlane lśniące kolorami tęczy wydmuchane przez małą dziewczynkę w parku. 
I dziwnie do tego wszystkiego pasująca Lana del Rey i Birdy sączące się przez słuchawki. 
Jest dobrze.





środa, 23 października 2013

Do Amsterdamu zawinąć choć raz...

Do Amsterdamu zawinąć choć raz...
Jak mi się biegło w Amsterdamie można przeczytać tu: http://www.magazynbieganie.pl/tcs-amsterdam-marathon-z-perspektywy-uczestniczki/

Ale żeby nie było za dobrze - od razu Wam się przyznam, że w relacji popełniłam strasznego babola. Otóż bieg przez Rijksmuseum miał miejsce na początku, a nie pod koniec dystansu :)) Dałabym sobie rękę, ba - dwie nawet obciąć, że była to końcówka. Niestety małżonek z kolegą wyprowadzili mnie z błędu. 
Tekst już poszedł i teraz pewnie co poniektórzy, którzy biegli w 38 TCS Marathon Amsterdam zastawiają się, co ja u licha paliłam :)

Środek Rijskmuseum: tędy szła trasa maratonu - na co dzień z drogi korzystają rowerzyści

Nie wszystko w relacji opowiedziałam. Różne sceny z biegu, tak jak po Maratonie Warszawskim - przypominają mi się cały czas. Na przykład jak mijałam zmęczonego, maszerującego już Elvisa Presleya :P. Albo charakterystyczny, słodki zapach, który nagle dobiegł z jednego z licznych w całym Amsterdamie coffeshopó (nie, nie wydaje mi się, żeby ten Presley był od tego :))). Browary Heinekena - koło których w knajpie spijaliśmy następnego dnia piwko.

Co mogę opowiedzieć z takich stricte organizacyjnych rzeczy? Koszulki na przykład nie były wydawane razem z numerem startowym - w pakiecie otrzymywało się tylko karteczkę upoważniającą do odbioru koszulki. A ten był na stoisku usytuowanym na terenie expo. Oczywiście tak usytuowanym, że żeby tam dojść, trzeba było obejść cały teren: w ten sposób Holendrzy zapewnili frekwencję na targach:)

Toalety: możliwym jest, że gdzieś w okolicach stadionu było jakieś miejsce, gdzie tych przybytków stało na miarę ponad 11 tysięcy maratończyków (już nie mówię o licznej publiczności czy biegach towarzyszących). Ja naliczyłam toy toyów może kilkanaście sztuk - przy nich potworne kolejki. Na trasie nie było lepiej. Jak tylko obok trasy pojawiały się choćby najmarniejsze krzaczki - od razu wszystkie były znaczone przez męską część biegaczy. Był taki moment, że wzdłuż trasy rósł żywopłot - tam po prostu biegacz koło biegacza. Panie miały gorzej - ale z braku laku też co poniektóre chowały ewentualny wstyd do kieszeni. Natury się nie oszuka. 
Ja szczęśliwie uniknęłam takich dylematów - musiałam być nieźle odwodniona - bo nie odczułam potrzeby sikania ani na trasie, ani po maratonie. Właściwie dopiero wieczorem, już w hostelu, udałam się po raz pierwszy od rana do toalety. 
Bałam się  braku toalet na trasie z innego powodu - jakoś mój żołądek nie przyjął łaskawie batoników, które zjadałam w trakcie. Nie czułam się bardzo źle - ale cały czas biegłam z uczuciem ciężkiego kamienia w środku. Na szczęście tylko na takich dolegliwościach się skończyło.

A skoro jesteśmy przy odwodnieniu: w moim odczuciu na trasie było za mało punktów z wodą. Do 30 km były rozstawione co 5 km, potem szczęśliwie częściej. Wydaje mi się, że 5 km to za rzadko. Dość szybko moje myśli zaprzątało tylko to, gdzie jest następny wodopój.  

Trasa w Amsterdamie podobno jest szybka - ale ja ją odczułam jako trudniejszą do tej warszawskiej. Miałam wrażenie, że więcej było pod górkę - ale może po prostu byłam bardziej zmęczona. Maraton sprzed trzech tygodni na pewno miał wpływ na moją kondycję. Inna sprawa, że teraz pierwszą połowę pobiegłam szybciej niż w Warszawie.

A skoro o szybkości - to mogę przejść do taktyki. W Warszawie biegłam techniką negativ splits - czyli przyspieszałam w miarę upływu dystansu. Było to bardzo fajne - bo tam, gdzie ludzie tracili siły i przechodzili do marszu, ja się właśnie rozpędzałam. Teraz zaczęłam szybciej, w drugiej połowie nie miałam siły na przyspieszenie, starałam się po prostu w miarę możliwości utrzymywać tempo. Nie miałam siły na taki finisz na ostatnich 2 km jak w Warszawie. Gdybym przebiegła ten ostatni etap tak jak na MW - złamałabym 3:50, bo czterdziesty kilometr minęłam o 2 minuty szybciej niż przed trzema tygodniami.  
Ale gdyby babcia miała wąsy... ;) Przestaję gdybać co by było gdyby. Gdybym była w stanie - to bym pobiegła szybciej. A nie byłam. Narzekać nie mam na co i nie narzekam - bo i tak udało mi się zrobić życiówkę :) 3:50:21. 
Cieszę się bardzo, bo na starcie nie robiłam żadnych specjalnych założeń.  Mogło być różnie. Ten czas uważam za duży sukces - tym bardziej, że co poniektórzy (mryg, mryg) roztaczali przede mną naprawdę czarne wizje, a nawet zostałam lekko zbesztana na łamach jednego z pism branżowych za pomysł przebiegnięcia maratonu trzy tygodnie pod debiucie. Cieszę się, że zadebiutowałam w Warszawie, cieszę się, że poleciałam do Amsterdamu. Ale następne starty na pewno będzie dzielić większy odstęp czasu.

Powrót do hostelu był...zabawny. Ciężko było uwierzyć w hasło, że "sport to zdrowie" jak patrzyło się na masę wysportowanych, umięśnionych ludzi, poruszających się na sztywnych nogach bardzo, bardzo leniwym tempem. Byłam jednym z nich :) A na koniec czekał na nas jeszcze sport ekstremalny, przy którym maraton to mały pikuś: wejście po schodach na nasze pięterko w hostelu:

Na zdjęciu widać tylko schody doprowadzające na poziom recepcji - drugie tyle prowadziło do naszego pokoju.

W Amsterdamie spędziliśmy jeszcze dwa dni włócząc się po mieście, chłonąć atmosferę (wiem, w przypadku tego miasta taki tekst brzmi dwuznacznie - ale byliśmy bardzo grzeczni:)
Amsterdam jest miastem portowym - zanurzając się pomiędzy szesnasto i siedemnastowieczne kamieniczki,  a szczególnie w rejonie Red Light District, bardzo łatwo sobie wyobrazić jak wyglądało tu życie kilkaset lat wcześniej. Tygiel różnorodności, gwar, chaos. Wystawy z paniami lekkich obyczajów tuż obok zwykłego biura, stolarni, a nawet kościoła (!), wylewający się zza drzwi coffeshopów słodki, duszący zapach marihuany. Kawiarnie, puby, sklepiki, ludzie i rowery. A może właściwiej byłoby napisać: rowery i ludzie. 
Nawet dzwony jednego z kościołów nie wybijały żadnej religijnej melodii tylko... Stairway to Heaven Ledd Zeppelin!










A na koniec szanty - idealnie pasujące do charakteru tego miasta. Do Amsterdamu zawinąć choć raz...





Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger