poniedziałek, 28 października 2013

Jest dobrze


Moja głowa jeszcze nie do końca wróciła z Amsterdamu ;) Jeszcze przeżywam, oglądam zdjęcia. Szanty i "Port Amsterdam" mam odsłuchane już tyle razy, że moje dzieciaki zaczynają je nucić. Zacznę się martwić, gdy zaczną w przedszkolu śpiewać "jak szczyna parszywa parszywy mam rum" :P
Nawet pokusiłam się o różne wyliczenia w celu porównania mojego biegu w Warszawie i Amsterdamie - gdzie szybciej, gdzie wolniej i tak dalej.  Ale nie będę zanudzać cyferkami.
Za to podzielę się czym innym. 

Pod moim wpisem z MW umieściłam filmik pokazujący ludzi dzień po pokonaniu 42 km. Sport ekstremalny pt: "zakładanie skarpetki" i takie tam ;) Ale to nie jedyny taki filmik, który można znaleźć na YouTubie. Jest też na przykład taki:

 

Gdy pierwszy raz go oglądałam, uznałam, że te medale na szyjach to takie mrugnięcie w  stronę widza - żeby nawet najbardziej niedomyślna osoba skapnęła się, że to jest filmik o maratończykach. 
Ale po Amsterdamie już nie jestem tego taka pewna. Albowiem spotykaliśmy w ciągu następnych dwóch dni włóczenia się po mieście, osoby,  które na szyjach, z dumą,  nosiły pamiątkowe medale. 
Dla mnie szczytem pochwalenia się przebiegniętym dystansem jest noszenie koszulki. Choć z tym chwaleniem też może być różnie - zostaliśmy na lotnisku zagadnięci przez panią z obsługi KLM, pogratulowała, spytała się o czasy- okazało się, że pracowała na targach expo. Ale w muzeum nauki NEMO zostaliśmy zapytani czy jesteśmy z jednej firmy :)) Inna sprawa, że trzeba dobrze się przyjrzeć koszulce, żeby dostrzec logo maratonu - na pierwszy plan wybijają się logotypy sponsorów.


Czy jesteście z jednej firmy?

A w ogóle wczoraj  do mnie doszło, że przebiegłam 42 km. Rychło w czas, nie? :) 
Czytając czyjąś relację w necie zakłuły mnie nagle w oczy cyferki - i wtedy do mnie dotarło: oranybosskiebabotyprzebiegłaśczterdzieścidwakilometryistodziewięćdziesiątpięćmetrów!! Wszystko przez to, że w trakcie obu  biegów  dzieliłam sobie w głowie ten dystans na mniejsze odcinki.



Od zeszłej niedzieli zrobiłam sobie totalny odpoczynek od biegania. Nic. Zero. Moje nogi zasłużyły na odpoczynek. Żeby mnie nie kusiło - buty wrzuciłam do pralki (pewnie nie wszyscy zrozumieją dowcip, więc tłumaczę: posiadam jedną parę butów do biegania). 
Pierwszy raz wyszłam dziś. Trochę za szybko pobiegłam, ale było tak fajnie, że chwilami miałam ochotę krzyczeć z radości. 
Ostatnie chwile ciepłej jesieni.  Wiaterek zwiewający z drzew spóźnione liście.  Słońce prześwitujące przez gałęzie. Zapach mokrych liści, szurających mi pod nogami. Bańki mydlane lśniące kolorami tęczy wydmuchane przez małą dziewczynkę w parku. 
I dziwnie do tego wszystkiego pasująca Lana del Rey i Birdy sączące się przez słuchawki. 
Jest dobrze.





2 komentarze:

  1. a wczoraj akurat byl maraton we Frankfurcie ;) zapraszamy na nastepny! ;) Iron Man tez tu sie odbywa ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie prędzej czy później do Frankfurtu zawitamy. Na pewno dam znać. IM - to raczej nie dla mnie ;)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger