poniedziałek, 17 lutego 2014

24. Mitja Marató de Barcelona


Zanim przejdę do samego biegu, zrobię dygresję. I dygresję dygresji ;)
W okolicach Barcelony nie jestem po raz pierwszy. Poprzednim razem zawitaliśmy tu na początku marca dwa lata temu razem z dzieckiem nr 3, wówczas półtoraroczniakiem.  Wylądowaliśmy, mąż zobaczył palmy i oświadczył, że od razu widać, że tu jest ciepło. Wyszliśmy przed terminal i...od razu zaczęliśmy się ubierać, zapinać, szukać czapek. Było może z 5 stopni powyżej zera, a wiatr dodatkowo obniżał temperaturę. To byłoby na tyle, jeśli chodzi o ciepło ;)
Nie zabawiliśmy wtedy w Barcelonie - nasz cel był wspinaczkowy. Z lotniska wsiedliśmy w wynajęty samochód i pojechaliśmy jakieś 100 km dalej najpierw w rejon La Mussara, a potem przenieśliśmy się kawałek dalej odkrywać uroki Siurany.
Nie wiedziałam jak ta La Mussara wygląda. Uznałam, że skoro to Hiszpania - to będzie fajnie. I nie wiedzieć czemu w głowie pojawiła się wizja jakiegoś fajnego, małego miasteczka, otoczonego skałami. Wizja była na tyle fajna - że nie pomyślałam, żeby skonfrontować ją przed wyjazdem zaglądając do netu.
I tak jechałam sobie z mężem, pani Marzenka z GPS-a odliczała kilometry, a dookoła był las. I cały czas był las. I zostało już tylko parę kilometrów - a tu nadal żadnego śladu ludzi - tylko droga i las. "Jesteś u celu" - zakomunikowała pani Marzenka. Zaczęłam się z lekka niepokoić - bo otoczenie nic a nic się nie zmieniło. Mąż skręcił wtedy w jakąś boczną drogę i po paru metrach moim oczom ukazał się pusty placyk i kamienny budynek schroniska. To było tu. Nie było żadnego miasteczka. Był las, było schronisko otwierane dopiero koło siódmej wieczorem. Daleko, daleko w dole było widać wybrzeże. I byliśmy my :).



Po paru dniach samotnego penetrowania okolicznych skał, dołączyliśmy do naszych znajomych i przenieśliśmy się w niższe i cieplejsze okolice Siurany



Tam już miałam moje miasteczko :)

Wróćmy do tematu Barcelony. Wtedy, chcieliśmy na sam koniec wyjazdu Barcelonę trochę pozwiedzać. Zostaliśmy jednak uraczeni opowieściami o kradzieżach, obrobieniu komuś samochodu z całego sprzętu wspinaczkowego, przebiciu opon (przez przypadek tuż za rogiem był zakład wulkanizacyjny). Nie chcieliśmy sprawdzać na ile te opowieści są prawdziwe, a na ile przesadzone. Uznaliśmy, że jeszcze kiedyś tu wrócimy.
I wróciliśmy :)

Tym razem bez żadnego z naszych "ogonów", bez samochodu, sprzętu wspinaczkowego. I tym razem szczęśliwie Barcelona przywitała bardziej przyjazną temperaturą. Celem był start w półmaratonie, a przez resztę pobytu zaplanowanego na tydzień, włóczenie się po mieście.
Okoliczności przedstartowe opisałam w poprzednim wpisie: kiła i mogiła, bakterie, antybiotyki i tak dalej. Przed startem przetruchtałam się raz (to był zresztą pierwszy raz po chorobie). Zrobiłam 4 km w tempie 5:30. To były bardzo męczące 4 km. Było mi źle, ciężko i ogólnie do dupy.
Pod koniec grudnia, gdy dumałam o tym wyjeździe, ambitnie uznałam, że chcę pobiec między 1:42 a 1:45.
Nie mam długiego stażu biegowego, robię to regularnie od listopada 2012. Do tej pory startowałam dwa razy na dystansie półmaratońskim. W Warszawie zadebiutowałam z czasem 1:58, miesiąc później pobiegłam w Budapeszcie 1:55.  Tak więc plany były wyśrubowane - ale z drugiej strony od tamtej pory zrobiłam spore postępy, więc uznałam, że jak trochę zacisnę zęby, popracuję - to dam radę.
Z planów wyszło to co wyszło, głównie chorowanie, więc ambitne plany odłożyłam na kiedy indziej:) Uznałam, że jak pobiegnę w okolicach 1:50 - to będę skakać do góry z radości. Ale równie dobrze mój organizm mógł się zbuntować, pokazać mi środkowy palec. Dlatego nie spinałam się specjalnie, uznałam, że co wyjdzie - to wyjdzie.

W okolice startu musieliśmy udać się dość wcześnie, bo nie mieliśmy odebranych numerów startowych. Sam start był zaplanowany na 8.45
Szliśmy po ciemku jeszcze przez ciche, uśpione jeszcze miasto. Im bliżej byliśmy teoretycznie miejsca odbioru pakietów, tym bardziej małżonek się denerwował. Nie widzieliśmy żadnych biegaczy. Ani jednej osoby. Gdyby nie to, że w hotelu na dole spotkaliśmy szykujące się osoby, na poważnie zaczęlibyśmy się zastanawiać czy nie pomyliliśmy dat. Została jeszcze ewentualność, że zabłądziliśmy - ale szczęśliwie dotarliśmy w dobre miejsce.
Większość osób odebrało numery wcześniej i nie potrzebowało tak wcześnie przychodzić. Na początku było nas może z kilkanaście osób, ale z każdą chwilą ludzi, przybywało, przybywało i przybywało.

na początku było pusto...


a potem ludzi zaczynało przybywać...

...i przybywać...

Oddaliśmy rzeczy do depozytu i poszliśmy w kierunku startu. Ooo - teraz to już dookoła były prawdziwe tłumy! Z każdej strony biegacze - młodzi, starsi, kolorowe ubrania, koszulki klubowe, koszulki z innych biegów, gwar, hałas, zapach maści rozgrzewających. Ta jedyna, niepowtarzalna atmosfera imprez biegowych.
Po imionach na numerach startowych wśród Jesusów, Juanów Carlosów wypatrzyliśmy swojsko brzmiącego Przemysława i Bartosza (na trasie spotkałam jeszcze dwie dziewczyny Polki, w sumie startujących rodaków było 95).
Wchodzimy do naszej strefy startowej. Tibor się śmieje, że husaria idzie. Rzeczywiście - pacemakerzy nie mają baloników, tylko przypięte do pleców chorągiewki.  Wreszcie odliczanie i start. Na razie grup biegnących szybciej od nas. Za każdym razem wystrzeliwane jest w górę konfetti w kolorze startującej strefy. Wreszcie i my. W powietrzu i dookoła nóg wirują różnokolorowe krążki bibuły. Tup, tup, tup, tup - słychać stukot o asfalt tysięcy butów.
Widzę oznaczenie pierwszego kilometra, Garmin bzyczy mi na ręku. Zerkam. Cooo? Jaki stan uśpienia?? Fuck! Powtórzyłam numer z Żoliborskiego Biegu Mikołajkowego. Za długo przytrzymałam guzik  i zegarek zaraz po włączeniu zastopowałam. Naprawiam swój błąd- ale jego wskazania mają już znaczenie drugorzędne. Potem okazało się, że nie było tego złego - najpierw zegarek mi bzyczał kolejny kilometr, a za moment ukazywało się oznaczenie organizatorów, a ja się cieszyłam, że tak naprawdę jestem kilometr dalej :)
Jak mi się biegło? Dobrze mi się biegło. Tempo było dla mnie zaskoczeniem na plus, bo myślałam, że będę przebierać wolniej nogami. Jak widać adrenalina, atmosfera zawodów robią swoje.
Miasto - prześliczne. Bieg puszczono głównie szerokimi, dużymi ulicami. Biegacze nie przeszkadzali sobie. Mogłam rozglądać się do woli, podziwiać kamienice, upajać się widokiem palm, wsłuchiwać się w okrzyki kibiców, szczerzyć  do licznych zespołów bębniarskich zagrzewających biegaczy do walki (Stwierdzam, że takie bębny to najlepszy doping. Ten rytmiczne bum,bum,bum, często wzmacniane przez kamienice, ach nogi same rwą się do biegu!) Niestety mniej więcej od połowy dystansu moje myśli coraz częściej zaprzątała myśl o toalecie. Przytulnej, czyściutkiej. I koniecznie z papierem toaletowym :P. 
Pięć kilometrów przed metą chcę przyspieszyć. Czuję coś dziwnego w prawej łydce. Boli. Tego mi jeszcze brakowało: skurczu. Próbuję jakoś inaczej stawiać nogę - ale średnio pomaga, poza tym, że mocniej czuję, że mięsień mam twardy. Teoretycznie powinnam się zatrzymać i rozciągnąć - ale po kilkunastu kilometrach w nogach nie będę pewnie w stanie powrócić do rytmu. Zwalniam trochę i proszę moją nogę, żeby się nie wygłupiała.
Ostatnie kilometry to majstersztyk organizatorów. Od 18 kilometra trasa zbliża się do morza - pięknie to wygląda. A potem zakręt, z górki.Szeroka aleja, po obu stronach palmy. A daleko przed oczami w całej okazałości Sagrada Familia. Ciary przechodzą po plecach. Jeszcze ostatni zakręt, dookoła drą się kibice. Już widać bramki, metę, pędzę. Pal diabli noga - musi wytrzymać! Jest meta!
Wyłączam zegarek - ale nic mi po nim. Zarejestrował 20,4 km z czasem 1:43. Chyba się zmieściłam w 1:50, ale muszę poczekać na oficjalne wyniki. Znajduję się z mężem i idziemy razem z tłumem. Znaczy ja tak trochę koślawo idę - bo prawa noga dalej daje popalić. Muszę ją jak najszybciej rozciągnąć. Oddajemy chipy, dostajemy wodę, izotonik. Bierzemy mandarynki (potwornie kwaśne, mordę na lewo wykręcają), medale. Drepczemy w kierunku depozytów wymieniając wrażenia. 
Wracamy do hotelu. Spełniam moje marzenie z biegu;), a potem korzystam z rozpusty pod postacią wanny i...zasypiam w niej. Budzi mnie jeden z piękniejszych dźwięków dochodzący z pokoju : odgłos otwieranych czipsów :)
Padam na łóżku - kilka kęsów obrzydliwie niezdrowych i przepysznych krążków. Znów zasypiam. Chyba się zmęczyłam tym biegiem ;)

Po południu sprawdzamy wyniki: mój czas 1:48:55. Kurka, nieźle! Po takim chorowaniu, przerwie, na antybiotyku, robię życiówkę poprawiając się o 7 minut. Mąż nastukał 1:38:39 - i to też jest jego życiówka.
Przybiegłam jako 6201 osoba. Prawie równo w połowie stawki - bo startowało 12 tysięcy osób z groszami. 280 w swojej kategorii wiekowej.

Zadowolona jestem podwójnie. Z biegu w ogóle. Fajnie pobiec w tak ładnym miejscu. Polecam. No i co tu dużo kryć- z czasu również jestem zadowolona. To taki miły bonus.

A od jutra zaczynamy łażenie po Barcelonie. Pewnie w ciągu paru dni uzupełnię ten wpis o zdjęcia z miasta.








6 komentarzy:

  1. Ach, jak to się czyta, jak wracają wspomnienia! Coś pięknego!:) To moje ulubione miasto, a bieg po nim był pełen niesamowitych doznań. Zazdroszczę Ci tej połówki jak diabli!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Strasznie się cieszę, że udało się wyjechać. Strasznie fajne miasto

      Usuń
  2. Wspomnienia wracają...nie biegałam w Barcy ale byłam tam 3 razy ostatni raz pół roku temu i żałowałam,że nie zabrałam butów do biegania..kocham to miasto:)Najlepiej włóczyć się po nim bez celu wtedy można poznać jego urok.
    Zazdroszczę udziału w zawodach a jeszcze bardziej pobytu w Barcelonie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie mamy za sobą pierwszy dzień takiego włóczenia bez celu. Mam wrażenie, że przeszłam dziś więcej niż wczoraj przebiegłam...

      Usuń
  3. Świetny wpis - lubię takie długie ze zdjęciami. Naprawdę dobrze poszło - starczyło sił na finisz, na endo widać że chyba dużo ich nie zostało - dobrze pobiegnięte, gratulacje!
    Fajnie by było tam kiedyś pobiec, my byliśmy tam tylko raz w erze "przed-dzieciowej" i mi bardzo się to miasto spodobało.
    Czekamy na zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Więcej zdjęć będzie pewnie na koniec weekendu. Muszę w domu na spokojnie usiąść i pobawić się RAW-ami.
      Co do biegu - ja jestem bardzo zadowolona. Naprawdę nie wiedziałam czego mogę się spodziewać. Biegłam po masywnej infekcji, jeszcze na antybiotyku. Różnie mogło być - mogłam gdzieś umrzeć po drodze;)

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger