piątek, 23 maja 2014

Wiuuu, przelotem. Czyli matka pracująca

Przelotem, bo jak już na FB pisałam - mam problemy z ogarnięciem się.
Powrót do pracy powyciągał ze mnie sporo sił witalnych. Zdarza się, że jestem w piżamie przed moimi dziećmi :)
Ja wiem, że generalnie praca to żaden wyczyn. Większość z podczytujących mnie osób pracuje. No ale jednak powrót po ośmiu latach był dla mnie pewnym wyzwaniem. I nadal jest. Logistyka z trójką dzieci - to chwilami wyższa szkoła jazdy. Ale logistyka z trójką, gdy oboje rodzice pracują - tu już jest chwilami bardzo ciężko. Szczególnie, że sami z mężem się docieramy. Odkrywamy milion rzeczy, których nie dogadaliśmy, a  które teraz wychodzą. I które dogadać trzeba. Kto co będzie robił. Kto o czym zapomniał (tu na razie przoduję niestety ja. Zapomniałam o złożeniu podań na przedszkole wakacyjne dla dzieciaków, w związku z tym jesteśmy gdzieś koło 50 miejsca na liście rezerwowej (ma ktoś jakiś pomysł co zrobić z dzieciakami w wakacje?). Zapomniałam o wizycie u logopedy z dzieckiem nr 3. Jeszcze pewnie parę rzeczy by się znalazło na których poległam).
No i bieganie. Jak w to wszystko wpleść jeszcze bieganie?? Z raz czy dwa udało mi się wyjść skoro świt z chałupy. Udało mi się nie zwinąć na dywaniku w windzie, nie zaryć nosem w drzwi i pobiegać. Ale dzień w dzień nie wyobrażam sobie takiego wstawania. Ja to jednak sowa jestem.
 Odkryłam, że mogę zabrać ciuchy do biegania do pracy - i wieczorem drogę do domu zamiast komunikacją miejską odbyć na własnych nogach. Pracuję niedaleko Placu Zamkowego - i biegnąc w stronę domu muszę przebiec jego skrajem. Cóż - czuję się wtedy jak lanserka do sześcianu;) Po godzinie dziewiętnastej ta część miasta jest pełna, pełna ludzi. Zresztą nie tylko tam. Ostatnio - właśnie tak wracając z roboty (czyli biegiem) zawadziłam o park w okolicy mojego domu. Jest tam taka fajna górka. Postanowiłam na niej popodbiegać. Po jednym razie zrezygnowałam i potruchtałam w kierunku domu. Widownia złożona z kilkudziesięciu-  lekko licząc - osób - głównie polegujących z piwkami w ręku jakoś tak osłabiła mój zapał...
I do tego całego domu, dzieci, pracy, biegania, doszły jeszcze rowerki. Małżonek mnie trochę wciągnął. (I chwilowo rekompensują mi Boot Camp, którego godzin nijak nie umiem pogodzić z godzinami mojej pracy).
Nie sądziłam, że taką frajdę może sprawiać dawanie z siebie wszystkiego i jeszcze trochę, w dusznej, zawalonej innymi pomyleńcami sali na jakiejś nędznej namiastce roweru:).
Z potem cieknącym po czole, rękach, za uszami, skapującym z nosa, staje się na pedałach i w rytm narzuconej przez prowadzącego muzyki ciągnie się na wyimaginowane Mount Ventoux czy inne Col du Tourmalet. Raz, raz, raz, raz, wybijasz w duchu rytm, koło staje pomiędzy jednym ruchem pedała a drugim. Jest muzyka - na przykład taka:


Tętno wędruje w górę, a ty zaciskasz zęby i kręcisz. Raz.      Raz.       Raz.
A potem się dziwisz, że wyciskać możesz nawet skarpetki :P




Generalnie żyję. Próbuję sobie wszystko ułożyć i upchnąć w te 24 godziny. I mam nadzieję, że uda się bez większych strat.


A na zakończenie obrazek z okolic mojej pracy.

3 komentarze:

  1. Jak nie dorzucisz pływania, to zawsze możesz zrobić duathlon. Np. tu: http://www.alpetriathlon.com/en ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podjazdy między 10 a 12%? Chcesz mnie zabić? :) Ale widoki muszą być zacne

      Usuń
    2. Ewentualnie może być triatlon zimowy ;-) na łyżwach jeździsz?

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger