Gdy potomak zawita na świecie - sprawa się z lekka komplikuje, a gdy pojawiają się trzy...
Odkąd z moim mężem stanowimy parę, staramy się wakacje spędzać rowerowo. (Wyłamaliśmy się cztery razy: trzy ciąże i zeszły rok - bo cała kasa poszła na realizację jednego z większych marzeń mojego męża (ale ja też nie narzekałam) - czyli wyprawę motocyklową na Nordkap).
Z każdym pojawiającym się dzieckiem, musieliśmy modyfikować nasze plany. To co sprawdzało się przy dwójce dorosłych - nie sprawdzało się przy maluchu. To co działało przy jednym dziecku - można było o kant dupy potłuc przy dwójce. Przy trójce podobnie. To co hulało, gdy cała trójka była uziemiona w przyczepce/foteliku, traciło na znaczeniu, gdy najstarszy po raz pierwszy jechał obok nas na swoim własnym jednośladzie.
Generalnie, gdy dzieci były małe i woziliśmy je w przyczepce/foteliku, pchaliśmy się jeszcze na rowerach w góry. Były wakacje w Pirenejach i Alpach. Gdy najstarsze dziecko w naszym odczuciu było gotowe na pedałowanie obok nas, przerzuciliśmy się na kraje bardziej płaskie i co najważniejsze - szukaliśmy takich, gdzie kultura jeżdżenia na rowerze jest wysoka. Dwa lata temu padło na Szwecję, w tym ostatecznie udaliśmy się do Danii.
Czemu ostatecznie? Cóż, w tym roku urlop z mojej winy mieliśmy wyjątkowo krótki. Za późno w pracy o niego poprosiłam i niestety w dwie graniczne soboty musiałam pojawić się w robocie. Zostało nam 6 pełnych dni.
Najpierw z Danii, którą sobie wydumaliśmy, zrezygnowaliśmy. Zamiast tego zaczęliśmy rozważać Austrię i wycieczkę wzdłuż Dunaju. Niestety prognozy pogody nie były korzystne dla tego rejonu, dlatego Dania wróciła na tapetę.
Ostatecznie plan był taki, żeby ruszyć w sobotę, 26 lipca, zaraz po mojej pracy, dojechać na samą północ, do miasteczka Skagen. Stamtąd ruszyć rowerami w dół (tu jeszcze koncepcja nam się zmieniała - czy trzymać się wybrzeża, czy jakiś inny wariant. 1 sierpnia - nieważne czy na rowerach, czy autem, musieliśmy dojechać do Billund, na główną atrakcję tego wyjazdu czyli wizytę w Legolandzie. 2 sierpnia musiałam zameldować się w pracy.
Jak widać plan był napięty, wielką niewiadomą było dziecko nr 2, które po raz pierwszy miało z nami jechać na swoim rowerze.
Tu jeszcze dodam, że na wyjeździe w Szwecji dwa lata temu wypracowaliśmy taką metodę jazdy: do przyczepki pakujemy namiot, jedzeniem picie, jakieś ciuch na zmianę pogody. Samochód zostaje na parkingu, a całą nasza brygada jedzie w kierunku następnego upatrzonego campingu. o ile się da wyznaczonymi szlakami rowerowymi. Tam zostaję ja z dzieciakami, a małżonek najkrótszą trasą wraca po samochód na rowerze. Ja w tym czasie rozbijam namiot, zapycham na szybko jedzeniem dzioby dzieciakom, zanim przyjedzie samochód z grubszym prowiantem.
Taki był plan i teraz. Plus jeszcze oczywiście gdzieś chcieliśmy wcisnąć bieganie.
I co z tego wyszło?
27 sierpnia po południu, umęczeni całonocną jazdą (oczywiście nic nie wyszło z wyruszenia zaraz po mojej pracy :) zameldowaliśmy się w Skagen. T. pierwotnie chciał od razu wyładowywać rowery, przyczepkę i ruszać, ale zaprotestowałam. Miasteczko było malownicze warte obejrzenia. Oprócz tego była latarnia morska, na którą można było wleźć, bunkry z czasów II wojny światowej i największa atrakcja: koniec Danii plus dwa łączące się morza. O co chodzi z tym ostatnim? Dania rzeczywiście kończy się dość spektakularnie: piaszczysty, plażowy cypelek powoli znika w morzu. I jest to chyba najbardziej zatłoczone miejsce na plaży w całej Danii (Polak po prostu poczuje się jak w sezonie nad Bałtykiem :P.) Zatłoczone jest też z innego powodu: można na własne oczy zobaczyć miejsce łączenia się dwóch mórz: Morza Bałtyckiego i Morza Północnego (mój mąż marudził, że tak naprawdę to Skagerrak i Kattegat, ale nie czepiajmy się szczegółów). Wody nie mieszają się, bo mają inną gęstość wynikającą z zasolenia. Linię najlepiej widać z latarni morskiej, na którą jednak ostatecznie nie wleźliśmy z powodu zbliżającej się burzy (jakoś nie miałam ochoty znaleźć się na najwyższej budowli w okolicy, gdy grzmiało). Ale i z wysokości plaży było widać inny kolor wód na styku oraz - co pewnie wynikało z kierunku wiatru i obecności półwyspu - inną wysokość fal. Bałtyk trochę straszył białymi grzywami, a Morze Północne było bardzo spokojne.
Ponieważ burza straszyła (przeszła ostatecznie bokiem, strasząc tylko lekkim deszczykiem), wróciliśmy do samochodu i pojechaliśmy od razu na camping, bez żadnych wycieczek rowerowych.
Małżonek wieczorem poszedł biegać, ja sobie tą przyjemność zostawiłam na rano: praca, nocna jazda samochodem, trójka niewyspanych dzieci, spowodowała, że marzyłam tylko o jednym: spać!
centrum Skagen |
latarnia, na którą nie weszliśmy |
Ruiny bunkrów. Na innym ktoś dowcipnie umieścił napis:" zimmer frei" |
miejsce styku dwóch mórz |
tu było dość tłoczno... |
...kawałek dalej plaża wyglądała tak :) |
a tu jako ciekawostka: tych, którym nie chciało się iść plażą, na koniec cypla dowoziły traktory z doczepionymi wagonikami |
Rano założyłam buty biegowe i ruszyłam tą samą trasą co mój T. dzień wcześniej. Właściwie to wyboru dużego nie było: nasz camping było między miejscowościami i oprócz dość ruchliwej szosy miałam do wyboru jeszcze ścieżkę rowerową. Ale jaką! Dwupasmowa i asflatowa! Pusta o tej porze - bo było raniutko. Częściej spotykałam innych biegaczy niż rowerzystów. Ruszyłam w kierunku ronda oddalonego o 5 km. Po drodze mąż zareklamował wysoką wydmę, na którą warto się wdrapać, ale uznałam, że zostawię ją sobie na koniec. I to był błąd. Z powrotem mój organizm stwierdził, że tak właścwie to on potrzebuje toalety. Natychmiast! Tak więc, zamiast wdrapywać się na wydmy i podziwiać widoki, pędziłam z powrotem tak szybko jak tylko się dało, że by dotrzeć do toalety na campingu ;)
A po wszystkich ablucjach, śniadaniu, zwinęliśmy manele, auto odstawiliśmy na parking przed recepcją, a sami ruszyliśmy ścieżką rowerową znaną mi z porannego biegania
Żeby nie było, że męczyliśmy biedne dziecko. To dziecko ze śpiewem na ustach niemalże potrafiło przejechać po Kampinosie 20 km. I założyliśmy, że tyle na pewno ujedzie. A być może i więcej - bo to nie górki, dołki, tylko asfaltowa droga. Została z Jaśkiem przeprowadzona pogadanka motywująca, na późniejszym etapie morale podniosła obietnica lodów.
I tak tego dnia ujechaliśmy 42 km :)
Droga nie wiodła cały czas ścieżką. Na rondzie, do którego dobiegłam rano, odbiliśmy z niej (zresztą przy próbie przejechania przez nie w przeznaczonym do tego miejscu, kierowcy usiłowali nas przejechać. Byłam w dużym szoku. W takiej Norwegii wystarczy pomyśleć tylko o przejściu na drugą stronę ulicy i już wszystkie samochody się zatrzymują - a tu niby kraj z rowerami, ścieżkami, a chcą go przejechać, no).
Po odbiciu ze ścieżki zrobiło się mniej sympatycznie, bo musieliśmy jechać drogą, która okazała się być bardziej ruchliwa niż zakładaliśmy. Na szczęście spotkaliśmy na swojej drodze rowerzystów, którzy pokazali nam szlak rowerowy oznaczony numerem 1 prowadzący do interesującej nas miejscowości i ogólnie wzdłuż wybrzeża. I tego dnia i podczas naszej następnej wycieczki trzymaliśmy się go. Zaleta była taka, że omijał ruchliwe drogi, wiódł leśnymi duktami, przez łąki, zbliżał się do morza. Bardzo, bardzo malowniczy i dobrze oznaczony.
Późnym popołudniem dotarliśmy do Hirtshals, miejscowości znanej mi z zeszłego roku. Z tego miejsca ruszał nasz prom do Norwegii.
Krótki postój i jeszcze parę kilometrów pedałowania na camping.
Ładowanie akumulatorów - czyli żelki w natarciu :) |
ciąg dalszy nastąpi :)
Wspaniała wyprawa! :)
OdpowiedzUsuńTo jest świetny patent z tym wracaniem po samochód :D
OdpowiedzUsuń