wtorek, 28 października 2014

Wpis chorobowy:)

No to se zrobiłam roztrenowanie, kurza twarz. Nieplanowane zupełnie, przymusowe, kaszlące i smarkające.
Już w Budapeszcie zaczęły leciutko odzywać się zatoki. Ale próbowałam ten fakt zignorować, nie przyjmować do wiadomości, łudzić się, że tym razem wykaraskam się sama. Ha!
Po 10 dniach, gdy w pracy zaczęto przebąkiwać, żebym może do lekarza się przeszła, a koleżanka, z którą umówiłam się na ściankę wspinaczkową radośnie oświadczyła, że już z daleka słyszała, że nadchodzę, dojrzałam do tego, żeby udać się po antybiotyk.
Znam ja te moje zatoki, zapaleń przeszłam naście w ciągu ostatnich dwóch lat i generalnie wiem, kiedy kwalifikuję się do antybola.
Niestety nie wiedział tego lekarz przyjmujący mnie w trybie Medicover Express - co tłumaczy się na "wywal pacjenta za drzwi jak najprędzej" :/
A i owszem - wyszłam dzierżąc L4 z powodu ostrego zapalenia zatok na 3 dni. I tyle. Do mojej soli morskiej i sterydowych kropelek do nosa dołożono mi ibuprofen (ha ha) i sinupret (ha ha ha)
No sorry - ale choćbym zeżarła całe opakowanie sinupretu to i tak by mi to nie pomogło (i tak mi nigdy nie pomagał)
Wróciłam do domu wściekła i zrobiłam coś, czego generalnie nie należy robić, nie polecam tego i zrobiłam to tylko i wyłącznie na własną odpowiedzialność i tylko dlatego, że znam swój organizm, swoje chorowanie. Zalecenia lekarskie, które dostałam były do dupy po prostu. Wyciągnęłam z czeluści apteczki jeden z antybiotyków, które zdarzało mi się dostawać w przeszłości na moje laryngologiczne sprawy, w nadziei, że na ten ropny katar pomoże (co wcale nie było to takie pewne, bo moje osobiste bakterie są wybredne).
Nie pomogło.
Po trzech dniach kolejny lekarz, tym razem w trybie normalnym, gdzie na spokojnie można było mnie zbadać, obgadać i zastanowić się. Antybiotyk nr dwa, L4 na następne 7 dni.
I pomimo, że przez ten cały czas nie miałam ani grama gorączki, byłam generalnie nie do życia. Nawet jakoś strasznie się nie przejęłam tym, że mi Bieg Szakala w Łodzi sprzed nosa zwiewa. Owszem, było mi szkoda. Ale na samą myśl, że miałabym wyjść i przebiec choć kilometr, nie mówiąc już o 21, robiło mi się słabo.
Znaczy, kurna - chora jednak byłam.
Właściwe dopiero od wczoraj zaczyna mnie powoli nosić. Katar i kaszel w odwrocie, we łbie się już nie kręci i zaczynam tęsknie łypać w kierunku butów do biegania. Chyba zdrowieję?

Dziękuję za rady dotyczące żywienia - ale oprócz jedzenia jaglanki, chyba muszę się wkręcić do lekarzy leczących mojego syna. Niech no ktoś naprawdę fachowym okiem spojrzy na te moje zatoki. I nad immunologiem się też zastanawiam. Bo na razie, kurde wychodzi mi na to, że jestem tym wyjątkiem potwierdzającym regułę, że bieganie podnosi odporność.

4 komentarze:

  1. oj. no to życzę szybkiego powrotu do zdrowia! pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też się właśnie w nocy rozchorowałem. Gorączka dochodząca momentami do 40 stopni. I nici z treningu. Ehh to życie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj! Nieźle Cię zlapało:( Dokładnie - takie życie.

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger