- Mamo! Wstawaj, jest już dzień! Jestem głodny!
Otwieram oko. Ósma trzydzieści rano. Do ucha krzyczy mi dziecko nr 3. Niedziela - można dłużej poleniuchować. Ale nie za długo, bo plan dnia jest dość napięty.
Szykuję mleko i płatki i idę jeszcze na chwilę zalec w łóżku. Tibor robi kawę. Szykuje się na rower. Obiecuje do dwunastej wrócić - wtedy ja będę mogła wyjść pobiegać.
Staram się choć trochę ogarnąć dom, zaczynam robić obiad - później nie będzie na to czasu, bo w planach jest jeszcze kino.
Przekonuję chłopaków do wyjścia na plac zabaw. Wreszcie wszystkie czapki, spodnie, rękawiczki i kurtki znajdują się na właściwych osobach i możemy ruszyć.
Chłopaki szaleją na górce i zjeżdżalni, a ja kontrolnie co jakiś czas zerkam na zegarek. 11.40. Zwołuję moją ferajnę i ruszamy w kierunku domu. Rzucam się znów w kierunku garów. Na swoje nieszczęście postanowiłam zrealizować prośbę dziecka nr 1 o lazanię - więc mam trochę więcej roboty. Telefon. Mąż będzie za 10 minut. Przekładam płaty ciasta farszem i zerkam czy moje ciuchy biegowe są dalej w miejscu gdzie je naszykowałam.
Skrzypią drzwi i wraca zmarznięty Tibor. W locie rzucam instrukcje dotyczące piekącej się lazanii i wychodzę. Mam dwie godziny czasu. Jak wrócę zostanie akurat tyle czasu, żeby w locie przekąsić obiad, umyć się, przebrać i ruszyć z dzieciakami do kina.
Biegnę powoli, nie spiesząc się - to przecież ma być dwudziestokilometrowe wybieganie. Patrzę co w lesie zostało z zimy. Generalnie las płynie, kapie i tonie w błocie - ale od czasu do czasu wbiegam na bardziej zmarznięte fragmenty.
12 kilometrów za mną. Zerkam na zegarek. O la la! Czasu niewiele, a do domu droga daleka. W miarę upływu czasu zaczynam przyspieszać. Moje plany, żeby cały dystans pokonać powoli właśnie biorą w łeb. Nie zdążę jak zacznę szybciej przebierać nogami. Pod koniec wybieram krótszą trasę między blokami. Wiem, że dystans będzie krótszy niż zakładane 20 kilometrów, trudno.
Ostatni, osiemnasty kilometr lecę w tempie zdecydowanie nie wybieganiowym.
Wpadam do mieszkania. Jedyna łazienka jest właśnie okupywana przez dziecko nr 2. Taa. Trwa to tyle, że spokojnie zdążyłabym te brakujące dwa kilometry zrobić;)
Tibor zabiera dwójkę dzieciaków i leci odebrać bilety. Ja oporządzam się najszybciej jak mogę i wychodzę z najstarszym. Spotykamy się przy kasach.
Uff, udało się.
O jak ja to dobrze znam. Mąż się ostatnio trochę ociąga z treningami ale w szczytowej fazie jego przygotowań do tri/moich do maratonu takie zakładki to była norma. A faktycznie jeszcze najczęściej dajemy się w wkręcić w jakieś skomplikowane danie obiadowe właśnie wtedy kiedy kompletnie nie ma na to czasu, tak jakby nie można było zrobić tego dnia fileta z kurczaka i pomidorowej Krakusa ;-)
OdpowiedzUsuńDobra organizacja jest ogromnym sukcesem!
OdpowiedzUsuńTo ja mam łatwiej. Wiem, że (poza pewnymi wyjątkami) aby pobiegać muszę wcześniej wstać lub poczekać aż ferajna zaśnie ;-)
OdpowiedzUsuńU nas to jest bardziej skomplikowane :)
UsuńWielki szacunek za połączenie bycia żoną, mamą i sportowcem. Naprawdę ogromny. Nie wiem jak Ty na to wszystko znajdujesz czas, ale świetnie czyta się Twoje opowieści. Pozdrawiam. :)
OdpowiedzUsuńDobrze, że nie widzisz jak wygląda nasze mieszkanie :)) Coś musi ucierpieć i w pierwszej kolejności padło na porządek :)
UsuńJa nie mam dzieci i też z porządkiem często. Pamiętaj, nad porządkiem potrafi zapanować każdy. Geniusz panuje nad chaosem. :D
Usuń"z porządkiem problem" miało być. :P
UsuńO tak, tylko trudno panować nad czyimś chaosem a niestety ludzie razem mieszkając dzielą swój chaos/porządek
UsuńWow, ja ze swoimi dziećmi to prawie nie mam czau wyjść z domu :) Ale biegam wieczorami.
OdpowiedzUsuń