poniedziałek, 30 marca 2015

10. Półmaraton Warszawski

Jeszcze rano w środę przed Półmaratonem czytałam w przedszkolu w grupie dziecka nr 3 bajki.
A wieczorem byłam w stanie mówić tylko szeptem.
No ładny klops! Za parę dni zawody, na nowej, wymuszonej przez spalony Most Łazienkowski, trasie, o której wszyscy mówią, że "szybka", że "ładna", że"trasa na życiówki". A ja się właśnie rozkładam...
Czyżby jednak nie dane mi było brać udziału dwa razy w tej samej imprezie?
W zeszłym roku z udziału wyeliminował mnie nieszczęsny patyk wbity tuż przy ścięgnie Achillesa. A w tym? Czyżby jakieś wredne choróbsko?
Postanowiłam tak łatwo się nie poddać. Szczęśliwie ogólnie czułam się dobrze: nie miałam gorączki, nic mnie nie łamało. Tylko ta chrypa i uczucie kluchy w gardle.
Siedziałam grzecznie w domu - miód, cytryna, imbir, tabletki na gardło poszły w ruch. I patrzyłam co z tego wyjdzie.
Organizm postanowił jednak nie poddać się chorobie - i w niedzielę rano pojawiłam się na starcie. Co prawda z głosem jak po trzydniowej libacji ;), no ale byłam!
Z jakim nastawieniem? No właśnie...
Dzień wcześniej spotkałam się na pasta party z Smashing Pąpkinsami. Ewa (moja rzeźnicka partnerka) zaczęła się mnie wypytywać na ile biegnę. Jak zwykle nie miałam pojęcia. No, może większe bym miała, gdyby choróbsko nie pomieszało mi trochę szyków. A teraz nie wiedziałam, jak mój organizm zachowa się w trakcie. Chrypa trochę odpuściła na rzecz kaszlu. A ja wiem czy w trakcie nie okaże się, że jednak jestem słaba i generalnie powinnam w domu siedzieć a nie ładować się na półmaraton?
W sam środek moich dylematów podszedł Krasus, zapisujący nasze deklaracje czasowe. Mój czas zadeklarowała za mnie Ewa. Czas lepszy od mojej aktualnej życiówki. Zamknęłam oczy i przytaknęłam. W sumie...Jak spadać - to z wysokiego konia!

Park Saski opanowali biegacze
Jeszcze wspólna fota - i do boju!


W niedzielny ranek pożegnałam się z mężem w okolicach depozytów (małżonek po różnych wahnięciach, czy walczyć o życiówkę czy asekuracyjnie pobiec ze mną, ostatecznie postanowił zawalczyć o życiówkę) i pobiegłam szukać Pąpkinsów z Ewą i Hanią, z którymi miałam biec.
Ustawiłyśmy się kawałek za zającami na 1:40.
Start. Tłok jest taki, że o zakładanym tempie możemy na razie zapomnieć. Może gdyby każdy stanął rzeczywiście w swojej strefie czasowej, a z tym mam wrażenie jest różnie. Efekt jest taki, że wolniejsi biegacze przeszkadzają tym szybszym.

Mam już pewne porównanie jak to wygląda na biegach w innych krajach - i tam często start jest odgrodzony barierkami i do poszczególnych stref  czasowych wchodzi się się przez bramki, przy których wolontariusze pilnują czy oznaczenie na numerze startowym zgadza się ze strefą do której usiłuje się wejść.

W każdym razie zamieszanie i spowolnienie na pierwszych kilometrach było takie, że minęłyśmy zająców na 1:40!
Chciałam tym razem lepiej się przygotować do strategii. Skoro już dzień wcześniej wiedziałam jakim pi razy drzwi chciałam tempem pobiec (a jak wiecie potrafię  się nad tym po raz pierwszy zastanawiać stojąc już na starcie :), to przestawiłam sobie zegarek, żeby pokazywał mi również średnie tempo. Znaczy myślałam, że przestawiłam, bo zaraz po ruszeniu zorientowałam się, że zegarek, owszem pokazuje mi. Ale nie tempo w minutach na kilometr, tylko prędkość w kilometrach na godzinę :)
Tak, tak - wiem- wiele osób nie widziałoby w tym żadnego problemu i by z miejsca sobie przeliczyło. Ale ja jestem ewenement. Jedyne co umiem liczyć w trakcie biegu to ile kilometrów zostało mi do mety :)) Tak więc zostałam pozbawiona wskazań nawet tempa chwilowego. Po pełnym kilometrze dopiero mogłam modyfikować swoje tempo - bo wtedy zegarek pokazywał mi dane.
Ewa obok mnie też jakoś nerwowo dopytywała się o to średnie tempo. Potem okazało się, że zapomniała wyzerować zegarka po rozgrzewce i u niej wskazania były przekłamane przez trucht przed biegiem :)
Po wbiegnięciu na szeroką Jana Pawła zrobiło się luźniej i zaczęłyśmy biec w tempie, w którym chciałyśmy, a nawet wychodziło ciut szybciej.
Kilometry mijały, słonko świeciło, kibice dopingowali, a ja szczęśliwie nie umierałam. Pomyślałam, że to rzeczywiście ma szansę skończyć się wynikiem w okolicach życiówki.
Gdzieś między 13 a 15 km zniknęła mi Ewa. Porozglądałam się dookoła, ale stwierdziłam, że skoro mój organizm na razie nie szwankuje - to lecę dalej.
Zbieg Trasą Łazienkowską pozwolił na urwanie paru sekund. Biegniemy wzdłuż Wisły. Tunel. Wiem, że wiele osób wspomina go niezbyt miło - ale mnie się podobało. Ciemność. Stukot butów. Zniekształcone przez echo głosy. I tablice świetlne,z których najfajniejsza była ostatnia: "biegnij w stronę światła :)
W nogach zaczynam czuć kilometry. 17 kilometr i jak pociąg pospieszny wyprzedza mnie grupa biegnąca na 1:40. Zupełnie zapomniałam, że na samym początku ich wyprzedziłam. Dziwi mnie trochę tempo w jakim biegną. Mam wrażenie, że usiłują nadrobić  mega straty czasowe.
Usiłuję się mentalnie przygotować do podbiegu, który za moment się zacznie - ale rzeczywistość mnie przygniata z lekka :) Usiłuję tłumaczyć swojej głowie, że ten podbieg nie jest taki stromy, że Moczydło gorsze, że zaraz się wypłaszczy, ale jest ciężko. Zerkam w bok i widzę faceta, który podbiega dziwnie złamany w pół. Dociera do mnie, że muszę wyglądać podobnie :)
Za- raz bę-dzie pła-sko, za- raz bę- dzie ko- niec - gadam do siebie w rytm kroków. Taaak rzeczywiście robi się płaściej. Ledwo złapałam oddech po podbiegu, a zaczął się odcinek z kostką brukową. Nie cierpię kostki - biega się po czymś takim fatalnie. Staram się odpędzić od niej myśli i skupić się na tym, że już nie jest pod górkę. Kolejny zakręt i kolejny. Miodowa, Krakowskie Przedmieście. Tłum ludzi, krzyczą, klaszczą. Wiem, że to już końcówka. Znów mam wrażenie, że ledwo się ruszam ( i znów się okazało, że to był mój najszybszy kilometr). Wreszcie widzę flagi reklamowe zwiastujące bliskość mety i samą metę.
01:41:31. Nawet nie mam siły się cieszyć, że udało się poprawić swój czas z Gran Canarii o ponad minutę. Jestem zbyt zajęta kasłaniem :)

Różowe skarpety to ja. Ciasno miałam na mecie :)

zdjęcia oczywiście z portalu www.maratonypolskie.pl


Znajduję męża, który czeka na mnie kawałek dalej. Nie mogę wykrztusić ani słowa - dalej zanoszę się kaszlem. Pokazuję tylko zegarek z czasem. Tibor niestety bez życiówki - ale cel wyśrubował sobie bardzo wysoko.
"Cóż, przynajmniej łatwo Cię będzie znaleźć w tłumie" - kwituje mąż wsłuchując się dalej w moje rzężenie:)
Czekamy na Ewę, która chwilkę później wpada na metę, również z życiówką.



W dalszym ciągu nie mogę się przyzwyczaić, że jestem w stanie przebiec ponad 20 km w tempie poniżej 5 min/kilometr. Owszem, biegam więcej niż w zeszłym roku, ale w dalszym ciągu mój miesięczny kilometraż w porównaniu z wieloma osobami jest mizerny.
Myślę, że pomogły mi cotygodniowe sesyjki na Polach Mokotowskich z Magdą Jaskółką i Piotrkiem Tartanusem- czyli trenerami Power Training (tak, robię im zupełnie bezinteresownie reklamę:)). Tabata - mam wrażenie, że ta cholerna biegowa tabata, podczas, której człowiek wypluwa sobie płuca, a którą bezlitośnie M&P fundują trening w trening uczestnikom - jednak pomaga :) O, tu można sobie poczytać co to jest: KLIK.

Podsumowanie? No cieszę, się jak głupia :) Nie wiedziałam co mi z tego wyjdzie,czy w ogóle uda się wystartować, nie wiedziałam co będzie po drodze. A wyszło dobrze. Nawet, gdyby wyszło trochę gorzej - też bym się cieszyła.




7 komentarzy:

  1. No widzisz - piękna bezgłośna życiówka ;-) Gratuluję po raz kolejny! Mogłaś deklarować Krasusowi jeszcze mniej. Dobrze mi się razem z Tobą biegło, ale jak przeczytasz u mnie rozsądek kazał na 14-tym spasować, żeby nie pogorszyć sytuacji.

    A z tym moim pomiarem czasu nie było tak źle :) Po rozgrzewce wyłączyłam garmina, a potem go włączyłam przed startem ale nie zresetowałam. Dlatego traktował półmaraton jako nowy LAP i z niego pokazywał mi średnie. Na bank tak było, bo dystans na linii startu miałam zero a nie nabiegane w rozgrzewce 2,7 km.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aha kumam z tym czasem :) No nie wiem czy bym pobiegła szybciej... Może gdyby ten początek był bez korków. W każdym razie jestem zadowolona, fajny bieg wyszedł:)

      Usuń
  2. Gratuluję, że mimo wszystko udało się Tobie pobiec :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Ja też się cieszę, bo już czarno myślałam, że to jakieś fatum, gdyby drugi rok z rzędu nie udało się znów w tej imprezie wystartować :)

      Usuń
  3. Taka życiówka mimo woli. Też mi się taka niegdyś przytrafiła ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No taka trochę z zaskoczenia mi wyszła :)

      Usuń
  4. Wielkie gratulacje za osiągnięte wyzwanie!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger