poniedziałek, 27 lipca 2015

NO RISK NO FUN część 1.

No risk- no fun. Pod taką nazwą zgłosiliśmy nasz team na Mountain Touch Challenge, rajd przygodowy po Szczawnicy i okolicach. Bieg na orientację, kajak, MTB i trek na koniec. W sumie 70 km do pokonania.

Skąd nazwa? Cóż...wpływ na nasz wybór miał tekst wygrawerowany na naszych obrączkach  ślubnych :)



Adventure Race, rajdy przygodowe to dla nas totalna terra incognita. Biegać-  biegamy. Rower też nam nieobcy. No, owszem wiosło kajakowe z kilka razy w życiu dzierżyłam w dłoni. Ale co wyjdzie z połączenia wszystkiego w całość? Co wyjdzie, gdy trzeba jeszcze dołączyć nawigację, gdy od ciebie zależy wybór trasy?
Przyznam się, że czułam się jak goryl we mgle. Już samo pakowanie skrzyń na przepaki (były dwa przy zmianie kajaku na rower i przy zmianie roweru na etap trekingowy) było sporym wyzwaniem. Co spakować? Co się przyda? W jakim stroju rozpocząć bieg, wiedząc, że następny etap to kajaki? Jak ogarnąć jedzenie - bo byliśmy zdani tylko na siebie w tej kwestii. Wreszcie mapy, które dostaliśmy na odprawie wieczorem w przeddzień startu. Jak dotrzeć do punktów w sposób najbardziej optymalny? Plus jeszcze ostatnią mapę dla pierwszego etapu BnO (biegu na orientację) po Szczawnicy mieliśmy dostać dopiero w chwili startu. Uh, sporo tego było.
Nawigacją miał się zająć Tibor - istniała większa szansa, że dotrzemy tam gdzie chcemy, niż gdybym mapę dzierżyła ja :)

Start był o 9 rano przed Karczmą u Polowacy. Mogliśmy tu zostawić plecaki i kaski na etap kajakowy(ze względu na wiele wystających kamieni z nurtu Dunajca, organizator wprowadził obowiązek posiadania kasku). Po zakończeniu rundy po Szczawnicy musieliśmy się tu znów pojawić, bo tu był umiejscowiony jeden z punktów. Potem rura, kilometr dalej do kajaków.


Ostatecznie zdecydowałam się zacząć w stroju rowerowym (spodenki i koszulka). Tibor stwierdził, że będzie zmieniał koszulkę po etapie kajakowym. Na nogach mieliśmy nasze stare, zajechane buty do biegania, po to, żeby nie było szkoda włazić w nich do wody.

Ruszyliśmy! Odszukiwanie punktów szło nam całkiem sprawnie. Małżonek słusznie przewidział, że jeden z punktów na pewno będzie zlokalizowany na okolicznym wzgórzu (pewnie ma swoją nazwę, ale jej nie znalazłam). Tibor wybrał najkrótszą drogę - co oznaczało przedzieranie się przez jakieś chaszcze, pokrzywy, błoto. Musieliśmy uważać, bo na nogach buty z idealnie gładką podeszwą. Reszta punktów była zlokalizowana w parku (w tym jeden w środku kawiarni) i w centrum miasta. Jeden z turystów się zdziwił, że widzi biegających zawodników, ale każdy biegnie w innym kierunku :) W locie wyjaśnialiśmy formułę zawodów.
Do karczmy wparowaliśmy jako pierwszy mix i chyba czwarty zespół w ogóle.

Punkt kontrolny w kawiarni. Fot. Piotr Dymus


Kaski na głowy, plecaki na plecy - i pędem do kajaków.
Gdy ruszyliśmy za nami nie było widać zbyt wiele zespołów, pod koniec to się zmieniło. Trzy zespoły nas wyprzedziły, a tuż za nami było kilka następnych.
 Niestety dzierżenie kiedyś tam wioseł to zdecydowanie za mało, żeby szybko i sprawnie przepłynąć jakby nie było górską rzekę.
Pokonywało nas w sumie wszystko. Kamienie, płytkie miejsca, których nie umieliśmy w porę przewidzieć. Często rozsynchronizywaliśmy się w wiosłowaniu i waliliśmy się w pióra od wioseł, co wybijało z rytmu. Dodatkowo ciężko nam szło ogarnięcie się z utrzymaniem kierunku. Chwilami miałam wrażenie, że zajmuję się głównie walką, żeby kajak nie skręcał za bardzo w lewo, albo z bardzo w prawo.



To są jedyne zdjęcia, które udało mi się zrobić w trakcie etapu kajakowego. Oba w tym samym miejscu. Tibor wraca po podbiciu karty z punktu kontrolnego, po drodze mocząc głowę: upał dawał się we znaki od samego rana. Było pieruńsko gorąco!


Były momenty spokojniejsze, ale było i tak, że woda wlewała nam się do kajaka (ach, cieszyłam się, że aparat fotograficzny jest wodoodporny, jednocześnie zastanawiając się czy do zawiniętego w folię telefonu na pewno nie dostanie się woda. Pod koniec cały plecak złożony w moich nogach pływał w wodzie), a reakcja spóźniona o sekundę powodowała, że waliliśmy w wystające kamienie. Oczywiście z kilkanaście razy ładowaliśmy się na mieliznę - parę razy Tibor musiał wyskakiwać i nas wypychać. Zajmowało to dużo cennego czasu.  Oj, emocji nie brakowało nam zdecydowanie!
Ponoć jeden z zespołów zdołał przewrócić kajak cztery razy, a na koniec go utopić - więc w sumie dobrze, że aż takich przygód nie mieliśmy.
Na koniec jeszcze musieliśmy kajak wyciągnąć z wody i wtarabanić go pod górkę - i to już robiliśmy równocześnie z drugim zespołem mieszanym.

Znaleźliśmy nasze rowery wśród kilkudziesięciu innych (zostały dostarczone na przepak przez organizatora), naszą skrzynkę. Szybko wytarłam mokre nogi, założyłam skarpetki, buty na rower. Tibor jeszcze ogarniał mapę na część rowerową. Wyciągnął ją z plecaka ociekającą wodą... No tak - i co z tego, że mapa na część kajakową została zalaminowana przez organizatora, skoro nie wpadliśmy na to, żeby ochronić przed wodą pozostałe :)) Nauczka na przyszłość. Na szczęście papier jest gruby, mapa wydrukowana laserowo, dało się z niej korzystać. Przy takiej temperaturze powietrza (sporo powyżej 30 stopni), wyschła raz, dwa.
Banany w dłoń do zjedzenia na trasie, wskoczyliśmy na rowery i ruszyliśmy dalej. Przed nami było ponad 40 kilometrów i pięć punktów kontrolnych do znalezienia, szósty w drugiej strefie zmian.

A jak nam szło na rowerach i ostatnim pieszym etapie, opowiem w drugiej części :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger