Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rajd przygodowy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rajd przygodowy. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 3 kwietnia 2025

Krajna AR - come back

Krajna AR - come back

Światełko czołówki oświetlało drogę przed rowerem. Jechałam z lekka zmarznięta i bardzo zmęczona, to była sama końcówka. Do mety w Kujankach został nam kilometr. Z prawej strony niebo jeszcze mamiło resztkami kolorów zachodzącego słońca, ale dzień miał się ku końcowi.

W zapadającym zmroku, zobaczyłam pędzące przez pole stado... no właśnie, nie wiedziałam czego. Było już za ciemno, żeby ocenić wielkość zwierząt czy odległość od nas, ale było ich dużo, bardzo dużo. Przez chwilę widziałam je pędzące przez pole, zanim błyskawicznie zniknęły w lesie z naszej prawej strony. 

- Tibor, widziałeś? Co to było? Dziki?

Pedałowałam dalej. Drzewa z prawej strony ożyły. Do naszych uszu dobiegał odgłos łamanych gałęzi i hałas uschniętych liści poruszanych kończynami pędzącego stada. 

W ułamku sekundy zrozumiałam, że pytaniem nie jest czy, ale w którym miejscu zwierzęta za moment przetną szosę. Fragment lasu do którego wbiegły był mały. Po drugiej stronie drogi zaczynały się duże tereny leśne, do którego stado chciało się dostać.

Zwolniliśmy oboje. A co jeśli wypadną prosto na nas? Czy staniemy się bohaterami nagłówków w gazetach "Dwójka rowerzystów stratowana kilometr od mety rajdu przygodowego"?

Wiecie, wierzę, że wszystko dzieje się po coś. Cały ten dzień, wszystkie nasze decyzje, wszystkie błędy, kryzysy, wszystko co działo się z nami podczas kilkunastu godzin rajdu, prowadziło nas do tego miejsca i tego punktu w czasoprzestrzeni.

Z otwartymi ustami, stojąc na środku puściutkiej szosy, obserwowaliśmy w odległości może dziesięciu metrów, stado piętnastu czy dwudziestu jeleni, które z gracją przeskakują przez drogę i znikają
w ciemnym lesie.

***

Rajd przygodowy... Ostatni raz braliśmy w nim z mężem udział 7 lat temu. Tyle czasu minęło również od naszego pierwszego spotkania z Krajną. Nie rywalizowaliśmy wtedy na pełen gwizdek - bo szykowaliśmy się do innego, dłuższego rajdu - ale z okolic Złotowa mam masę miłych wspomnień.

Gdy w social mediach zobaczyliśmy informację, że po paru latach przerwy Krajna AR wraca z dziesiątą, jubileuszową edycją, nie trzeba było nas długo namawiać. Team No risk - No fun znów szykował się do akcji!

Schemat rajdu przedstawiał się następująco: najpierw bieg po lasach w okolicach Kujanek, (około 12 kilometrów), potem zadanie specjalne (rzut rzutką ratowniczą), następnie przesiadka na kajaki, 10 kilometrów machania wiosłami i szukania punktów na obu brzegach jeziora. Po kajakach króciutki truchcik do strefy zmian, gdzie zespoły przesiadały się na rower. Po mniej więcej 20 kilometrach kręcenia czekała kolejna strefa zmian i kolejny bieg na orientację (7,5 km), zakończony zadaniem specjalnym (disc golf). I ostatni etap, znów rowerowy, około 35 kilometrowy. 


Schemat naszej trasy, AR 80


Oczywiście liczba kilometrów była umowna, Licznik na koniec pokaże zakładane 80-90 kilometrów, o ile nic nie spieprzyło się w nawigacji i wybrało najbardziej optymalną trasę. A praktyka często pokazuje, że może być różnie ;)


Do Kujanek niedaleko Złotowa, gdzie znajdowało się biuro zawodów i meta rajdu, przyjechaliśmy w piątek w nocy. Nie mieliśmy noclegu, spaliśmy w aucie, próbując nie zrzucić sobie na głowy rowerów. Raniutko odebraliśmy pakiety startowe i zaczęliśmy szykować się: wrzucać rzeczy do pudeł, które będą nam potrzebne w strefach zmian, pakować  plecaki, przypinać numery startowe, napełniać bukłaki piciem.... 

No, właśnie... I wtedy właśnie odkryłam, że mój bukłak przecieka. Nie miałam żadnych bidonów.  Zostaliśmy z jednym 2 litrowym bukłakiem, który miał Tibor i kartonem soku, który załadowaliśmy
na drugi przepak.

Równo o 8.30 ruszyliśmy wraz z innymi zespołami na pierwszy etap, biegowy. 12 kilometrów, dziewięć punktów do znalezienia. Cały czas biegliśmy. Dziękuję ci, Falenico! To dzięki tej cholernej wydmie, podbiegałam teraz pod każdą górkę. 


Kiedyś już wspominałam, że mapy do BnO mają inne kolory niż standardowe.
Lasy, przez które można biec oznaczone są na biało, na żółto - pola uprawne, łąki, kolor zielony
to gęstość roślinności - im bardziej zielony, tym trudniej się przedrzeć przez taki teren.

Przy punkcie. To pomarańczowe na palcu to chip, który trzeba przytknąć do elektronicznej stacji
(tu w kolorze niebieskim) przy lampionie.


Chodzenie po bagnach wciąga :) Tiborowi wciągnęło buta - ale go odzyskał.


Etap kończył się nad brzegiem jeziora Borówno, gdzie mieliśmy przesiąść się na kajaki. Przedtem jednak czekało nas zadanie specjalne, rzucanie rzutką ratowniczą.

Trzeba było ją przerzucić nad rozciągniętymi dwoma linami. Niby nic trudnego. ale jednak diabeł tkwił w szczegółach. Dodatkowo trzeba było mieć trochę szczęścia, do której rzutki ustawiło się w kolejce. Jeśli zespół przed tobą miał dobrą rękę - można było szybciutko uporać się z zadaniem. Jeśli ludkowie przed tobą potrzebowali więcej czasu na zaliczenie zadania specjalnego, cóż - ty również czekałeś.

My trafiliśmy na opcję nr 2. Dodatkowo ja miałam początkowo problem z dorzuceniem rzutki. W końcu jednak mogliśmy rozpocząć etap kajakowy.

Przed startem miałam w planach, że na kajak założę rękawiczki. Nie pytajcie, czemu ostatecznie tego nie zrobiłam. 

Jezioro Borówno jest prześliczne! Otoczone lasami, dzikie, malownicze, z urozmaiconą linią brzegową - bardzo mnie zauroczyło. Nie mieliśmy jednak czasu na podziwianie widoków - trzeba było wiosłować i szukać kolejnych punktów. A to okazało się nie taką łatwą sprawą. Po pierwsze dość mocno wiało,
a dodatkowo co chwila przychodziły jeszcze małe szkwaliki. Trzeba było być czujnym, bo wiatr i fale przeszkadzały w płynięciu w ustalonym kierunku. Niezależnie od tego, sprzęt, który przypadł nam w udziale, był jakiś przekoszony i non stop kolor skręcał w lewo. To była najtrudniejsze dla nas na tym etapie. Były momenty, że oboje wiosłowaliśmy tylko z lewej strony, żeby zmusić kajak do płynięcia
w dobrą stronę - i była to i tak niemalże syzyfowa praca. 


Tak, przy takim lampionie trzeba było stanąć w kajaku, żeby dosięgnąć do stacji



Ha, ha - widać jaka jestem szczęśliwa :)

Po przepłynięciu około 9 kilometrów, zakończyliśmy kajaki.. Na brzeg wyszłam ubłocona, przemoczona (dwa razy wskakiwałam do wody - bo tak było szybciej dotrzeć na brzeg podbić punkt. Urokliwość brzegów, zatoczki, zwalone drzewa, oznaczało również utrudnione manewrowanie kajakiem).

Oraz bez skóry na wewnętrznej stronie kciuków... Trzeba było jednak założyć te rękawiczki...

Etap kajakowy kończył się w miejscu startu. Stamtąd musieliśmy potruchtać kilkaset metrów do strefy zmian i przesiąść się na rower.

Rower... Etapy rowerowe były dwa, przedzielone krótkim BnO. Na pierwszym etapie nie było najgorzej - nie byłam jeszcze mocno zmęczona, jechaliśmy głównie z wiatrem. Ten dawał się we znaki nie tylko na jeziorze. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że rower będzie najsłabszą częścią naszego,
czy raczej mojego występu. 



Po 15 kilometrach dojechaliśmy na obrzeża Złotowa, do Parku Zwierzyniec. Tam mogliśmy ciutkę odpocząć od pedałowania. Czekało nas szlajanie się po lesie i krzakach oraz kolejne zdanie specjalne, disc golf.

O ile pierwszy etap biegowy wciągnęłam nosem, to tu nagle i nieoczekiwanie moje nogi ogłosiły bunt. Miałam je jak z betonu. Owszem, truchtałam cały czas, ale szło mi o wiele wolniej niż bym chciała. Byłam z lekka sfrustrowana i zła na Tibora, który pruł do przodu, często nie patrząc się na mnie. Żadnych korzyści i tak z tego nie miał. Chip potwierdzający zameldowanie się na punkcie miałam ja.
Często zamiast trzymać się ścieżek, szybciej było pobiec na skróty. Mojemu samopoczuciu mentalnemu to nie pomagało. Podłoże było bardzo miękkie, pokryte grubą warstwą zeschłych liści i biegło się po tym kijowo. Cała energia z odbicia szła w te liście. Wkurzające.

Tibor w którymś momencie zaczął mówić, że źle wybrał kolejność zbierania punktów (była dowolna, ale ponieważ na zadanie specjalne można było przybiec dopiero po znalezieniu wszystkich, trzeba było ułożyć sobie trasę w przemyślany sposób). Nie byłam w stanie tego zweryfikować. Miałam mapę w ręku, ale nie miałam szansy na nią zerkać, bo, tak jak pisałam, mój mąż miał fazę zapierdzielu i jak tylko docierałam do lampionu, on pędził już dalej. Potem na szczęście trochę mu przeszło ;)


Jak się przyjrzycie, to widać moje urocze dziury na kciukach - pamiątka po etapie kajakowym.


Disc golf był bardzo wdzięcznym i sympatycznym zadaniem. Wiecie co to jest? Trzeba dorzucić frisbee w jak najmniejszej liczbie rzutów do takiego specjalnego kosza.

Potem już tylko truchcik z powrotem do rowerów i ostatni etap, podobno około 35 kilometrowy.

Taaa...

Przede wszystkim okazało się, że teraz jedziemy głównie pod wiatr. I to jaki! Najgorsze były porywy - bo te prawie zatrzymywały mnie w miejscu. Były momenty, gdzie do wiatru dokładało się nachylenie. Jechałam wtedy tak wolno, że Tibor po prostu pchał mnie. Upokarzające z lekka, ale znosiłam to z godnością :)

A potem podjęliśmy decyzję, której teraz, z perspektywy czasu zupełnie nie rozumiemy. 

Na jeden punkt można było dotrzeć krótszą drogą, ale najprawdopodobniej przez jakieś bagniste tereny, być może trzeba było szukać drogi przez cieki wodne. Albo wybrać wariant naokoło, ale szosą.

Wybraliśmy szosę. 

Być może miałoby to mniejsze znaczenie gdyby nie wiało, albo gdybyśmy jechali z wiatrem. Ale tak nie było. To była droga przez mękę. Moje totalne zaniedbanie treningów rowerowych właśnie się mściło. 

Doszedł jeszcze drugi aspekt - i musimy go sobie wbić w głowę. 

Budowniczy trasy zawsze ma jakąś wizję, zamysł. Ma koncepcję na najlepszy najazd na punkt. Wtedy znalezienie go jest łatwiejsze, bardziej intuicyjne. Gdy podjeżdża się z "dupy strony", łatwiej o pomyłki, już nie mówiąc o niepotrzebnym nadkładaniu kilometrów. Niby wiemy z innych startów w przeszłości, że tak to wygląda. Ale na zmęczeniu, w emocjach człowiek czasem podejmuje idiotyczne decyzje. Tak też było i teraz. Jadąc naokoło, zaczęliśmy ostatecznie szukać lampionu o jeden pagórek za daleko. 

W końcu odnaleźliśmy się - ale takie pomyłki to czas, czas! A my i tak płaciliśmy frycowe za wybór wariantu szosą.

Dalej niestety nie było łatwiej, bo wbrew pocieszeniom fotografa, którego spotkaliśmy, wcale nie jechaliśmy z wiatrem.

Prawie do samego końca jazda na rowerze była dla mnie sztuką cierpienia. Do walki z wiatrem dochodził jeszcze coraz bardziej bolący tyłek, nieprzyzwyczajony do siedzenia na siodełku przez tyle godzin.


Co się nie najeździmy - to się nawyglądamy :)

O ile na początku widzieliśmy i tasowaliśmy się z większą liczbą zespołów, tak po wybraniu tego nieszczęsnego wariantu, pozostałą część trasy jechaliśmy prawie przez cały czas sami. Od czasu do czasu mijaliśmy się z dwoma zespołami. Nie wiedziałam, czy ta samotność oznacza, że jesteśmy na szarym końcu, czy ten drugi etap rowerowy tak porozstrzelał zespoły w terenie.

Chciałam tylko jednego: dotrzeć do mety przed zachodem słońca. Patrząc na zegarek i ile nam jeszcze zostało jazdy, mieliśmy szansę wyrobić się na styk.






Tu nie mam najszczęśliwszej miny. Mieliśmy kilka takich przelotów przez pola. Oczywiście wiało
na nich niemiłosiernie. Na polach chyba zawsze wieje. Dochodziła do tego sucha, piaszczysta droga. Trzeba było chwilami mocno uważać, żeby się nie zakopać.



Uśmiech też się zdarzał :)

Przed startem podjęliśmy decyzję, że mapą zajmuje się jedna osoba, mój mąż. Ja byłam odpowiedzialna za wyszukanie punktu w terenie i podbijanie go. Nie miałam mapnika, nie miałam na rowerze mapy przed nosem. Im bardziej byłam zmęczona, tym bardziej mi jej brakowało. Nie mogłam umiejscowić się w przestrzeni, czułam się chwilami, jakbym jechała w bańce, pustce bez końca.
Nie chciałam się wtrącać w nawigowanie (najgorzej jak w zespole każdy chce nawigować i każdy ma inną koncepcję), chciałam wiedzieć na co zwrócić uwagę w terenie, albo kiedy będziemy gdzieś skręcać. Małżonek niby przekazywał wskazówki, ale często nie wszystkie, albo zmęczony po prostu jechał w milczeniu i w ostatniej chwili dawał znać, że mamy podjąć jakieś działanie.


Czasem najbardziej optymalna droga wyglądała tak :)

Szukając ostatniego punktu miałam wypatrywać leśnej drogi odchodzącej w bok. Droga się pojawiła - więc skręciliśmy. A tam lampionu ani widu, ani słychu. Wygląd okolicy również nie zgadzał się z opisem. I wtedy dopiero, słuchając głośnych rozmyślań męża i zerkając na mapę, zorientowałam się, że drogi były dwie. Ta właściwa skręcała w las pod innym kątem. Tibor, też zmęczony, po pierwsze
nie przekazał mi informacji o dwóch drogach w bliskiej od siebie odległości, a po drugie, bez mrugnięcia okiem skręcił w niewłaściwą.

Trzeba było zmobilizować organizm do jeszcze ociupinki wysiłku, bo już, już witaliśmy się z gąską i myślami byliśmy na ostatniej prostej do mety.

Skręt we właściwą drogę przyniósł kolejną niespodziankę. W miejscu, gdzie ewidentnie powinien wisieć lampion, nie było go. Zostaliśmy niby o tym poinformowani przez inny zespół, ale postanowiliśmy sami sprawdzić informację, że "nie znaleźli punktu".
A potem było jak w bajce. Im bardziej Puchatek zaglądał tym bardziej Prosiaczka nie było ;)
A dodatkowo robiło się coraz ciemniej.

W końcu poszliśmy po rozum do głowy i zadzwoniliśmy do organizatora. Tam uzyskaliśmy informację, że lampion został najprawdopodobniej skradziony, mamy nie szukać go, tylko jechać na metę.


Punkt był, ale się zmył. Najprawdopodobniej na tym słupku powinien wisieć lampion.


Już w prawie totalnej ciemności wyjechaliśmy z lasu i ruszyliśmy szosą do Kujanek, do mety.

O spotkaniu z jeleniami już wiecie :)

Nie udało nam się dotrzeć do mety przed zachodem słońca, głównie dzięki pomyłce na koniec i bezowocnym poszukiwaniom ostatniego punktu. A może raczej dzięki wcześniejszemu pojechaniu naokoło szosą do nieszczęsnego punktu nr 41.

Teraz do mety

Ostatecznie dotarcie na metę zajęło nam 10 godzin i 25 minut. Znaleźliśmy wszystkie punkty (minus ten ukradziony. Organizator uwzględnił ten incydent u wszystkich zespołów w klasyfikacji.).
To pozwoliło nam zająć 13 miejsce na 31 zespołów.

Kilometrów wyszło nam aż 115, zamiast planowanych 80-90. Głównie dzięki drugiemu etapowi rowerowemu. Zamiast przewidzianych przez organizatora 35 kilometrów, nakręciliśmy ich ponad 62. Bez komentarza proszę ;)


***


Podsumowanie? Uwielbiam rajdy przygodowe. Nie ma na nich nudy, zawsze coś się dzieje.
Są nieprzewidywalne, oferują nieoczekiwane zwroty akcji. Trzeba być przygotowanym na wychodzenie poza swoją strefę komfortu. Trzeba być gotowym na obtarcia, mokre ciuchy, wiatr.
Przez kilkanaście godzin pogoda może odwinąć się w każdą stronę.

Okolice Złotowa są przepiękne. Lasy, jeziora, rzeka Łobżonka, którą znamy z edycji sprzed kilku lat. Te tereny są warte poznania nie tylko na rajdach AR, ale po prostu w trakcie urlopu z rodziną.

Park Zwierzyniec, w którym przebiegał drugi bieg na orientację, zauroczył nas: ścieżki rowerowe, single tracki, stałe punkty do zabaw w biegi na orientację, stacje disc golf - i pewnie jeszcze parę innych atrakcji, których nie zauważyliśmy.

Część wniosków wysnułam już wcześniej. Nauczka na przyszłość: nie kombinować, nie nadkładać niepotrzebnie kilometrów, jeśli narzuca się krótszy wariant. A przede wszystkim zapamiętać: jeśli większą część trasy stanowi rower, należy w przygotowaniach poświęcić mu choć trochę uwagi.

A co do tego ostatniego, wiecie co jest najśmieszniejsze? Dokładnie takie same wnioski miałam
po Krajnie w 2018 roku :))

Do poczytania dla chętnych:

 http://www.matkabiega.pl/2018/04/krajna-ar.html







czwartek, 5 kwietnia 2018

Krajna AR

Krajna AR
Skąd pomysł na udział w rajdzie przygodowym trzy tygodnie po Transgrancanarii?
Wszystko zaczęło się od naszego znajomego Pawła, któremu zamarzył się udział w imprezie AR Adventure Trophy. Rajd ten będzie się odbywał w lipcu w okolicach Krakowa, a udział wymaga skompletowania czterosobowego teamu, w tym jednej kobiety. I tak Paweł wraz ze swoim rajdowym towarzyszem Bartkiem, znani jako Słomiane Bambusy oraz ja z mężem - No Risk - No Fun, postanowiliśmy połączyć swoje siły w lipcu  i spróbować złomotać jak nigdy przedtem (300-400 km, limit 72 godziny).
Ponieważ wypadałoby jednak przed tym lipcem obwąchać się trochę w terenie, zobaczyć jak nam się ze sobą współpracuje (albo i nie), co trzeba dograć, dopracować, postanowiliśmy zapisać się na odbywający się pod koniec marca w Wielkopolsce rajd Krajna AR.Wybraliśmy trasę długą, 150 km z 24 godzinnym limitem czasu. Zapisaliśmy się jako osobne, dwuosobowe zespoły (innej opcji zresztą nie było), ale trasę chcieliśmy pokonać wspólnie, oczywiście bez łamania różnych zapisów regulaminu.

Przyznam się szczerze, że bardzo długo Krajna nie zaprzątała jakoś moich myśli. W głowie miałam głównie Transgrancanarię. Jedyne co wzbudzało mój niepokój to fakt, że nigdy nie miałam na nogach rolek - a jeden z etapów był rolkowy właśnie...
Rolki po powrocie z Kanarów zostały zakupione i odbyłam na nich jedną, dosłownie jedną jazdę. Jazdę, podczas, której przekonałam się, że lepiej, żeby trasa była prosta, bez zakrętów i nie za bardzo z górki, gdyż absolutnie nie potrafiłam na tym ustrojstwie zahamować (dla chętnych instagramowy filmik jak próbuję zatrzymać się przy naszym aucie :) KLIK ). Myślałam, że jeszcze uda mi się te rolki oswoić, wyjdę sobie z wózkiem biegowym i jakoś poćwiczę - no ale w Polsce zaczęła się typowa wiosna - czyli spadł śnieg i zrobiło się minus dziesięć stopni :). A oprócz tego pochłonęło nas tak zwane życie: praca, dzieciaki. Powiem szczerze, że chyba żadne z nas nie żyło za bardzo tym startem.
Pakowanie odbyło się w pośpiechu w dzień wyjazdu, rowerów mój mąż nie zdołał oporządzić i pojechały zasyfione po jakiś poprzednich niezbyt czystych i suchych jazdach.

Jadąc w kierunki Złotowa, gdzie była baza zawodów, bez dzieciaków, Matyldy na głowie, zaczęłam bliżej interesować się trasą, logistyką. I im bardziej się we wszystko wgryzałam, tym większa ogarniała mnie panika. W co ja się wpakowałam?? Na zewnątrz temperatura niewiele powyżej zera, jeszcze z tydzień temu organizator donosił, że rzeczkę, którą ma się odbyć etap kajakowy, to raczej na łyżwach można przebyć. Na rolkach ledwo co umiem równowagę utrzymać.Na rowerze ostatni raz jeździłam, yyyy.... na jesieni? 150 kilometrów, jak dobrze pójdzie, oczywiście. Noc w plecy. Czy ja jestem normalna??
No i tak panikując, a jednocześnie próbując ogarnąć w co mam się ubrać na kolejne etapy, co wpakować na zmianę na strefy zmian, dojechaliśmy na miejsce.
Była dwudziesta pierwsza i było po prostu zimno. Temperatura zdecydowanie bardziej kojarząca się z zimą, niż rozpoczętą dopiero co wiosną.

Tibor, czy ja dam radę? Nie bój żaby, żona!
Fot. Krzysztof Zaniewski www.chrisactive.pl


Trochę teraz podam trochę szczegółów co do trasy.
Start był o 24. Najpierw mieliśmy szybkie BnO. Czyli bieg na orientację. Pięciokilometrowa trasa w okolicznym lasku i piętnaście punktów do odnalezienia. Powrót na miejsce startu i hop na rowery. Siedemdziesiąt kilometrów i 14 punktów do odnalezienia. Plus dla chętnych jeden bonus - oczywiście oddalony od pozostałych. Potem zmiana na rolki lub nogi (regulamin dawał możliwość pokonania etapów rolkowych pieszo). I tu zgodnie zdecydowaliśmy, że rolki nie mają w naszym przypadku sensu - bo na 23 kilometrowej trasie było bardzo mało odcinków, które dało radę na rolkach pokonać. A dygać z nimi trzeba. Więc wybraliśmy nogi. Pięć punktów do odnalezienia plus jeden bonusowy. Potem zmiana na kajaki i spływ przeraźliwie krętą rzeczką Łobżonką. Ten etap miał mieć 25 kilometrów, ale ze względu na to, że część trasy nie odmarzła, został skrócony. Ostatnie trzy z ośmiu punktów miały być odnajdywane więc pieszo. I ostatni etap, rolkowy. 29 kilometrów. Dwa punkty i pięć bonusowych. I doba na to wszystko.

Pierwszy etap to było takie obwąchiwanie się. Plus dyskusje nad mapą trzech ludków. Ja się z aktywnej nawigacji wyłączyłam - uznałam, że trzech nawigatorów wystarczy. Tylko zerkałam na mapę, żeby ogarnąć gdzie mniej więcej biegniemy. Jak nam wyszło? Wolno :) Jednak co cztery osoby, w dodatku pierwszy raz poruszające się razem, to nie dwie. Pewien szok przeżyłam, gdy po dotarciu do rowerów okazało się, że stoją już tylko nasze ;) Ale spoko - mieliśmy nadrobić na rowerach.
Nie nadrobiliśmy. Tym razem głównie przeze mnie. Czemu? Im bardziej nad tym myślę, tym bardziej stwierdzam, że nie było jednej przyczyny. Nałożyło się kilka rzeczy, które razem wzięte do kupy spowodowały, że spowalniałam chłopaków.

Forma.
Nie miałam stricte rowerowej formy, samo bieganie to nie wszystko.
Stan roweru. 
Rower miałam brudny, nieczyszczony, niesmarowany od... nie wiem kiedy. W trakcie jazdy okazało się, że tylna przerzutka działa mi źle. Wrzucanie na wyższe przełożenia jakoś szło. Zrzucić, w dodatku w ujemnej temperaturze, to była rosyjska ruletka. Manetka dostawała przeraźliwych luzów. Czasem po kilkunastokrotnych próbach coś załapywało. A wtedy często okazywało się, że jest już za późno i spadałam z roweru zakopana w jakimś piachu :)
Słaba czołówka.
Mam model Black Diamonda Spot sprzed ładnych paru lat. W momencie kupna była jednym z mocniej świecących modeli. Teraz... Cóż... Miałam świadomość jej niedociągnięć przy naładowanych bateriach. Jak te zaczęły słabnąć - było gorzej. Dodatkowo w ujemnej temperaturze w świetle czołówki widziałam głównie parę wylatującą z moich ust. A teren był wybitnie niesprzyjający.
Przedzieraliśmy się przez leśne drogi, część z nich to były jakieś trasy przeorane przez ciężki sprzęt do zrywek leśnych. To wszystko zostawiało kosmiczne koleiny. Zamarznięte koleiny. Jak człowiek w porę nie zorientował się, że właśnie w nie wpadł - robiło się zabawnie. Wystarczyło, że tylne koło musnęło ścianki takiego błotozmrożonego korytarza - i człowieka wywalało z roweru. Właściwie każdy z nas zaliczył przynajmniej jedną taką glebę - ale ja chyba najwięcej razy traciłam równowagę. Raz nawet lecąc udało mi się urwać lampkę rowerową Tibora, który nieopatrznie znalazł się za blisko trajektorii mojego lotu.
Zdecydowaliśmy się zgarnąć bonusowy punkt - i tu wariant wybrany przez chłopaków prowadził dla odmiany przez drogę, która nie była zamarznięta, za to oferowała jakieś kosmiczne ilości błota. Po tym fragmencie praktycznie do końca etapu rowerowego nie zdołałam wpiąć się lewą nogą w spd: pedał i bloki były tak zawalone błotem, piachem, że żadne na szybko przeprowadzane próby pozbycia się choć części balastu nie dawały rezultatu.
Zmęczenie. 
Pewnie każdy z nas był zmęczony całonocną jazdą. Ale ja mam chyba najmniejsze doświadczenie w takim zarywaniu nocy. Właściwie to był drugi raz po TGC, gdy musiałam zmobilizować się do wysiłku, bez snu. Nad ranem zasypiałam na rowerze. Bez żadnej przenośni. Budziłam się, gdy ostatnia komórka mojej świadomości, rejestrowała, że przestawałam kręcić pedałami. Oczywiście morale wewnętrzne też spadało. Zaczynałam myśleć, że mogłoby mi się coś w tym rowerze popsuć na amen. Tak, żebym już nie musiała kręcić, żeby przerwać to. Na szczęście jakieś resztki rozsądku podpowiedziały, żebym ostrożnie wypowiadała swoje życzenia, bo właśnie jesteśmy w środku lasu i w przypadku awarii będę musiała ten rower dalej pchać. Ok, przestałam marzyć o awarii :)
Jedno co mnie pocieszało, to fakt, że skoro mam taki kryzys -to znaczy, że niedługo świt. W dzień będzie więcej bodźców, które odgonią zmęczenie. Rzeczywistość nie będzie ograniczona do tych kilu metrów widocznych w świetle czołówki.
I rzeczywiście za jakiś czas czerń przeszła w szarość i spokojnie, bez fajerwerków, bo niebo było zachmurzone, nastał nowy dzień. Rzeczywiście zrobiło mi się lepiej - ale w dalszym ciągu zachodziły pozostałe okoliczności - brak formy, nie do końca sprawny rower- więc nasze tempo w dalej było wolniejsze od wymarzonego.

Na przepak dotarliśmy sporo po ósmej rano. Pierwszy zespół był trzy godziny przed nami.
Rozpoczęliśmy etap pieszy - i chociaż tu ciała nie dałam :)
To był to najwdzięczniejszy krajobrazowo etap. Był dzień, wszystko było widać. Lasy, jeszcze bez liści czy nawet zielonej mgiełki a wśród nich jeziorka i rozlewiska skute srebrną taflą lodu. Łąki, żółte od zeschniętej, zeszłorocznej trawy, które wprowadzały jakiś spokój swoim kolorem. Rzeczka malowniczo wijąca się wśród traw. Przed udziałem w imprezie moja świadomość na temat krainy, w którą się właśnie zanurzalismy była praktycznie zerowa. Po raz kolejny przekonałam się jak mało znam Polskę, która kryje tyle uroczych miejsc i zakątków.





To był jeden z bardziej malowniczych punktów na trasie


Etap kajakowy też  mnie trochę niepokoił, głównie ze względu na temperaturę. Czy nie zmarznę, gdy od lodowatej wody będzie oddzielała tylko cienka warstwa burty kajaka? A co jeśli zmokną ciuchy? A jeśli zmarzną ręce? Z niepokojem obserwowałam patenty bardziej doświadczonych Bambusów, którzy na zwykłe rękawiczki zakładali gumowe rękawice kuchenne. Ja rękawiczki na zmianę miałam dopiero na następnym przepaku.
Nie zmarzłam. Łobżonka (swoją drogą niesamowicie malownicza rzeka!) przez swoje liczne zakręty dostarczała tylu emocji i tyle trzeba było namachać się wiosłami, że nie miałam za bardzo czasu myśleć czy jest mi zimno. Zmarzłam dopiero po wyjściu z kajaka.

Rzeka Łobżonka w całej okazałości
fot. Krzysztof Zaniewski www.chrisactive.pl


na etapie kajakowym mieliśmy również zadanie specjalne. Trzeba było z kajaka w drapać się po drabince na górę mostu.
fot. Paweł Słoma


Rękawiczki nawet długo miałam suche. Buty też. Do pierwszej przenoski kajaka - a tych mieliśmy w sumie z kilkanaście. Bobry i przyroda zrobiły swoje i wiele razy powalone drzewa stanowiły przeszkodę nie do pokonania dla kajakarzy. Niestety większość przenosek odbywała się w terenie mocno podmokłym, bagiennym wręcz.
Na tym etapie nie trzymaliśmy się razem z chłopakami. Im sprawniej szło pokonywanie meandrów rzeki i właściwie spotykaliśmy się tylko na punktach, w okolicy których na nas czekali.
No właśnie. Na jednym nie czekali. Zaangażowali się w pościg za innym zespołem i zajęci ściganiem punkt przegapili. My również...
Zorientowaliśmy się, gdy zobaczyliśmy stojący w oddali samochód do transportu kajaków. Okazało się, że właśnie tu dobiega końca skrócony etap kajakowy. A na brzegu Słomiane Bambusy drą się czy udało nam się znaleźć dwudziestkę. Ups.
Przez chwilę była burza mózgów i różne plany. Wrócić kajakami w górę rzeki. Poszukać punktu od strony lądu. Ostatecznie zrezygnowaliśmy. Trudno - za gapowe się płaci.
Dzięki temu, że kajaki zostały skrócone, zyskały zespoły, które na pierwszy rolko-treking zabrały rolki. Bo to oznaczało, że mieli je ze sobą na kajakach i do ostatnich punktów "kajakowych", usytuowanych niedaleko szosy, mogli dotrzeć szybciej.

Ostatnia strefa zmian usytuowana była w bardzo sympatycznej knajpce. Widać było, że mieszkańcy Łobżenicy bardzo przeżywają całą imprezę i robią wszystko, żeby pozostawić w uczestnikach jak najmilsze wspomnienia z pobytu na Krajnie. Udało im się w 150 procentach. Nie dosyć, że szukając strefy zmian, byliśmy nakierowywani przez zupełnie obcych ludzi, to na miejscu spotkaliśmy się z taką serdecznością, że aż żal było wychodzić.
Zanim się obejrzałam miałam podstawione dwa krzesła, żebym sobie usiadła, a sekundę później miałam w ręku kubek z gorącą herbatą i talerzyk z domowym ciastem. Za plecami wesoło trzaskał kominek, było ciepło, błogo i zupełnie, ale to zupełnie nie chciało mi się wychodzić na zewnątrz.

Trzeba ruszyć tyłek sprzed kominka :)
fot. Towarzystwo Miłośników Łobżenicy


Tym bardziej, że teraz był etap rolkowy. Bałam się go. Bałam się tym bardziej, że na rolki wyruszaliśmy już po zachodzie słońca, po ciemku, a moja czołówka coraz bardziej przygasała. Przed nami było prawie 30 kilometrów do pokonania i możliwe, że jeszcze taplanie się po ciemku w błocie - jeśli zdecydujemy się na szukanie pięciu bonusów.
Oj, zabawnie było chwilami. Naprawdę nie wiem jakim cudem, ale nie przewróciłam się ani razu, choć w wielu momentach było bardzo, bardzo blisko. Zaskakiwały dziury w asfalcie. Albo nagła zmiana nawierzchni na o wiele gorszą (asfalt składający się z samych drobnych kamyczków. I to wrażenie, że zaraz całe nogi wyskoczą mi z tyłka, a z mózgu zrobi się kogel - mogel). Zaskakiwały zakręty, nachylenie (tu mój mąż pewnie długo będzie pamiętał moje rozpaczliwe okrzyki "Tibor, ratuj", gdy rozpędzałam się na jakimś spadku i miałam wrażenie, że na pewno za moment wywinę orła, wpadnę pod samochód, albo odjadę w siną dal).
W końcu trzeba było podjąć również decyzję czy grzejemy na metę, czy szukamy bonusów. I decyzję podjęłam ja. Miała ona niestety wpływ na naszą klasyfikację wśród zespołów. Nie mogliśmy sobie pozwolić na spędzenie jeszcze godziny czy dwóch na trasie. Po zakończeniu rajdu czekała nas jeszcze noc w samochodzie. Naszymi dziećmi na czas Krajny opiekowała się teściowa, która w niedzielę  miała zawody nordic walkingowe, na których bardzo jej zależało. Mieliśmy  twardy godzinowy deadline, kiedy musieliśmy się pojawić w domu.
Po 22 godzinach i 7 minutach zameldowaliśmy się na mecie. Punkty, które zebraliśmy dały nam 15 miejsce wśród 19 zespołów. I piąte, przedostatnie wśród mixów :)

Meta, słodka meta :)
fot. Krzysztof Zaniewski www.chrisactive.pl


Nie wiem do końca jak mój mąż zaprawiony w harpaganowych bojach ocenia trudność Krajny. Dla mnie to była niezła wyrypa. Próbowałam ocenić co było dla mnie trudniejsze: Transgrancanaria czy taka Krajna - bo czas wysiłku był podobny. I doszłam do wniosku, że chyba jednak Krajna. Ze względu na różnorodność dyscyplin na takich rajdach przygodowych człowiek angażuje naprawdę całe ciało i chyba w o wiele większym stopniu głowę. Tu jeszcze dodatkowo dochodził aspekt pory roku. Było po prostu zimno.
Oczywiście po powrocie rozmowom  i analizom- i w czwórkę i w dwójkę - nie było końca. Co poprawić, co zmienić, na co zwrócić uwagę, co bardziej wytrenować (rower, rower!). Pojawiła się nowa lista zakupów. Sto pięćdziesiąt kilometrów trasy w brutalny sposób obnażyło nasze braki sprzętowe.
To była dla mnie niezła przygoda i niezła lekcja, również pokory.
Nie muszę oczywiście mówić, że pod koniec miałam myśli, że ja się do tego nie nadaję i niech chłopaki znajdą sobie jakąś inną babę na to Adventure Trophy? Już mi przeszło :) Bo rajdy przygodowe, z ich intensywnością, przyrodą, po prostu wciągają.

wtorek, 28 lipca 2015

NO RISK NO FUN część 2.

NO RISK NO FUN część 2.
Początek trasy rowerowej to asfalt, dość ruchliwa droga. Wykorzystaliśmy ten fragment, żeby zjeść banany, napić się. Potem Tibor zaordynował skręt, też w asfaltową drogę, ale bardzo boczną, pustą. Od razu zrobiło się pod górkę - ale dzielnie zrzucałam przełożenia i kręciłam dalej.
Z każdym zakrętem mina rzedła mi coraz bardziej - bo za każdym widziałam drogę non stop wspinającą się do góry. Mocno do góry. Nie było żadnego znaku informującego o nachyleniu - ale parę podjazdów w górach widziałam i jestem pewna, że ten odcinek miał chwilami powyżej 10%. Wreszcie dałam za wygraną - z roweru zeszłam i zaczęłam go pchać pod niekończącą się górę. To wszystko w pełnym słońcu. Dziesięć kroków pchania- odpoczynek i picie. Dziesięć kroków...i tak dalej.
Wreszcie trochę się wypłaszczyło. Tibor coś tam zamruczał nad mapą i skręciliśmy w las. Podobno powinniśmy przeciąć żółty szlak i tym szlakiem dotrzeć od punktu kontrolnego. Droga w lesie nie była rewelacyjna - chwilami oboje pchaliśmy nasze jednoślady. A szlaku ni hu hu.
Wreszcie przedarliśmy się i wypadliśmy z lasu na otwartą przestrzeń. Widać oznaczenia szlaku, choć z dalszego mruczenia tiborowego wywnioskowałam, że na ten szlak powinniśmy wypaść w trochę innym miejscu. Znaczy coś po drodze pokręciliśmy. Grunt, że się odnaleźliśmy!




Docieramy do punktu. I widzimy, że dojechaliśmy do niego z zupełnie innej strony niż inne zespoły. Trudno - teraz trzeba myśleć o jak dalej jechać. Pomni jednak naszego pierwszego starcia z lasem, postanawiamy trzymać większych dróg, szutrów, nawet jeśli teoretycznie droga będzie dłuższa niż jakiś skrót przez las. Pchanie rowerów wcale nie jest szybkie.
Jak się potem okazało złamaliśmy to postanowienie i na dobre to nam nie wyszło :)

Chyba na tym etapie rejestruję dwa zespoły miksowe przed nami. Pewności nie mam - ale oznacza to, że prawdopodobnie jesteśmy w śród nich trzeci. Cóż - wariant lasem kosztował trochę czasu.
Musimy dotrzeć na przełęcz Przysłop. Ta część jest w sumie fajna - trochę asfaltu, trochę szutrów, polnych dróg. Nabraliśmy już wysokości, więc dookoła fajne widoczki. Tylko ten upał....Praktycznie non stop jadę przypięta do ustnika. Pot się leje z nas strumieniami. Cały czas chce mi się pić. Na plecach mam 3 litry wody, ale zastanawiam się czy wystarczy tego wszystkiego do następnego przepaku.

Jedziemy sobie przez jakieś wsie i dogoniliśmy jeden z zespołów mieszanych. Pani, która widać było, że wymordowana jest upałem potwornie, na widok wyprzedzającej jej - nazwijmy to po imieniu - rywalki- nagle dostaje przypływu sił witalnych i przyspiesza. Wyprzedza mnie. Za jakiś czas znów tą samą parę wyprzedzamy. A potem spada mi łańcuch, Tibor musi zmienić mapę i znów jesteśmy doganiającymi :)
A potem znów coś pieprzymy w nawigacji i znajdujemy się w trochę innym miejscu niż powinniśmy :)) Udaje nam się na szczęście szybko ogarnąć i trafiamy na właściwą drogę. I na pierwszy, mocno techniczny zjazd po wielkich kamieniach.
W tym momencie bardzo cieszyłam się, że mam taki a nie inny rower, że amortyzacja przód i tył, że terenowe opony. Właściwy rower na właściwym miejscu, wybaczający błędy i strach. Tak, strach - bo chwilami śmierć w oczach miałam. Choć powiem, że jednocześnie to wynajdowanie drogi wśród dziur i kamieni sprawiało mi sporo satysfakcji.

Następny fragment naszej trasy to znów mozolna wspinaczka szutrową drogą. Szuter straszny - nie taki ubity, składający się z drobnych kamyczków. Kamyki są większe, całe podłoże jest dość miękkie i jedzie się po tym niewygodnie i powoli. Powoli po raz kolejny doganiamy znany już nam zespół mikstowy. Doganiamy i przeganiamy ich na zjeździe.
I gdy tak upajam się prędkością i tym, że nogi ciut odetchną od mozolnego kręcenia, mijamy jeszcze jedną parę, ewidentnie szukającą drogi.
Tibor zerka na mapę. Rzeczywiście gdzieś tu powinno być odbicie drogi w bok. Zatrzymujemy się. Dołącza do nas przegoniona parę minut temu para. Stoimy w trzy zespoły - trzy pierwsze zespoły miksowe i  razem deliberujemy czy droga, która idzie dość ostro w górę jest rzeczywiście tą, w którą powinniśmy skręcić. Zgadza się z mapą polanka naprzeciwko drogi. Wszyscy zaczynamy wpychanie rowerów pod górę, bo jechać po tym się nie da. W moim zmęczonym umyśle miga myśl, że przecież na odprawie słyszałam, że podczas rozkładania punktów dla zawodników, Jakub, organizator,  ani razu nie zsiadł z roweru. Pod to na bank by nie podjechał, choćby nie wiem jak był wysportowany. Ale nie dzielę się swoimi wątpliwościami z Tiborem. Zmęczony i przypalony słońcem umysł działa zbyt wolno. A szkoda - bo to był jedyny moment, gdy mieliśmy realną szansę wbić się na drugie, a kto wie czy i nie na pierwsze miejsce.
Jeden z zespołów zrezygnował - wracają z powrotem do szutrówki i zjeżdżają dalej w dół. Jak się potem okazało to była słuszna decyzja, która pozwoliła im wyjść na prowadzenie.
My kontynuujemy podchodzenie za dotychczasowym pierwszym zespołem. Idzie im to trochę szybciej, tracimy ich z oczu wśród drzew.
Dokąd nas zaprowadziło to podejście? Do zielonego szlaku turystycznego - ale takiego, że do tej pory jęczę na samo wspomnienie. Wąziutka ścieżynka idąca wzdłuż zbocza, taka, że ledwo jedna osoba się mieści. Najeżona kamieniami, korzeniami, pieńkami, gałęziami, krzakami. A my tam szliśmy ciągnąc jeszcze rowery....Nie muszę mówić jakie tempo mieliśmy. I nie będę mówić ile flug i "panienek"  tam poleciało wśród drzew. Bo najgorsze było to, że zainwestowaliśmy już tyle czasu, że nie warto było wracać z powrotem. Trzeba było iść do przodu w nadziei, że szlak w miarę szybko doprowadzi nas do normalnej drogi. Straciliśmy tam z dobre 30-35 minut.
Szlak w końcu rzeczywiście doprowadził do drogi. I na szczęście do właściwej, choć w tamtym momencie nie byliśmy tego tacy pewni. Dopiero, gdy w totalnych chaszczach nad strumyczkiem zlokalizowaliśmy następny punkt kontrolny, zyskaliśmy pewność, że wiemy gdzie jesteśmy :)
Gdybyśmy nie wpakowali się w to pchanie rowerów i zjechali wtedy szutrem jeszcze kawałek w dół - dotarlibyśmy do właściwej drogi bez tego cholernego szarpania się po zielonym szlaku. Cóż - następne doświadczenie zebrane. No risk- no fun :)

chwila przerwy po wydostaniu się z zarośniętego zielonego szlaku turystycznego
Później już się nie gubiliśmy. Znaleźliśmy ostatnie dwa punkty - a ostatnie kilometry trasy rowerowej to był niekończący się zjazd w dół przez łąki. Niesamowite uczucie. Palce z hamulców i na pełnym gazie w dół, w dół, w dół. Ihaaa!
Potem jeszcze fragment szosą do Jaworek, pod wyciąg narciarski, gdzie był drugi przepak.

Najfajniejsza część etapu rowerowego. 
Jak widać po powyższym zdjęciu, zmieniała się pogoda. Absurdalna temperatura przez cały dzień, musiała zaowocować burzą. Chmurzyska krążyły dookoła i niepokojąco zaczynało grzmieć.
Na przepaku usłyszeliśmy, że rzeczywiście jesteśmy trzecim zespołem mieszanym i że nie mamy dużej straty do drugiego zespołu - ale już nikogo, ani mikstów, ani męskich zespołów nie spotkaliśmy po drodze. Może to i dobrze, bo końcówkę wspominamy z mężem rewelacyjnie i fajnie, mogliśmy w spokoju upajać się widokami, bez presji uciekania czy gonienia kogokolwiek.
Ale po kolej.
Dwa następne punkty trochę nam adrenaliny zafundowały. Dookoła krąży burza, grzmi, zaczyna padać. A punkty na mapie mamy oznaczone tak: " Bereśnik, drzewo kilka metrów od niższego wierzchołka" i "Repowa, szczyt". Super. Tylko tego nam trzeba w trakcie burzy. Szczytów i samotnych drzew ...
Na pierwszy PK dochodzimy czając się w wzdłuż linii lasu, potem szybki przeskok do drzewa, błyskawiczne podbicie karty i spier...my w dół. Lepiej nie kusić losu. W lesie czuliśmy się bezpieczniej. Trochę kropiło, trochę dalej grzmiało, ale burza tak jakby zakręciła w inną stronę. Uff.

Niespodziewane spotkanie


Następny punkt też odnaleźliśmy bez problemu, choć po dotarciu do szczytu przez jakieś totalne leśne chaszcze, odkryliśmy, że kawałek dalej mega wycinkę zrobili drwale i można było w to samo miejsce dostać się o wiele wygodniej :)
Przed nami została, jak nam się wydawało, najfajniejsza część pieszego etapu: wydostanie się na grań i podążanie wzdłuż granicy państwowej.
Nie myliliśmy się. Burza skręciła gdzieś w bok, zza chmur wyszło wieczorne słońce, dające niesamowite ciepłe światło. Przed nami i za nami daleko nie było widać nikogo, więc nie czuliśmy już żadnej presji. Podejrzewałam, że nic już się nie zmieni i na metę dotrzemy jako trzeci zespół mieszany. Trochę maszerowaliśmy, tam gdzie się dało biegliśmy. I chłonęliśmy niesamowity spektakl natury



Tak, to widać Tatry







Ostatni punkt kontrolny do odhaczenia był jakieś 3 kilometry od mety. A ja wtedy poczułam jak kończą mi się baterie i trochę odcina mi prąd. Cóż - byliśmy już 11 godzin w drodze. Wiosłowaliśmy, podjeżdżaliśmy na rowerze w mega upale, wdrapywaliśmy się na zniesienia, zbiegaliśmy. Pomimo, że już minuty dzieliły nas do końca, musiałam wspomóc się na koniec żelem.
Wreszcie! Cała karta podbita. Teraz jeszcze tylko zbieg do mety.
W lesie już było ciemnawo i trzeba było bardzo uważać pod nogi. Wreszcie Szczawnica. Jeszcze tylko kawałek deptakiem wzdłuż rzeki.

Po jedenastu godzinach i czterdziestu jeden minutach, po pokonaniu 87 kilometrów, wpadamy na podwórze knajpy, z którego ruszyliśmy rano.
Drugi zespół ukończył 20 minut przed nami, pierwszy 40 minut wcześniej. Byliśmy ostatnim zespołem, któremu udało się zrobić cała trasę przed zapadnięciem zmroku. (Limit czasu wynosił 24 godziny) Ludzie spływali na metę przez cała noc. Część rezygnowała z ostatniej części. Jeden zespół został w nocy złapany na grani przez burzę i ratował się ucieczką do schroniska.

Jak mogę całość podsumować? Super fajna impreza. Organizacyjnie wszystko sprawnie rozwiązane. Jedyne czego trochę mi brakuje to jakiejś namacalnej pamiątki - już nie mówię o medalach czy statuetkach, ale fajnie byłoby mieć choćby wypisany dyplom.

Oczywiście jesteśmy mega dumni, że w debiucie wskoczyliśmy na pudło :) Wśród wszystkich zespołów również nie byliśmy na szarym końcu, bo zajęliśmy ósme miejsce.

Nowością dla nas była wielodyscyplinarność. Dla naszych ciał również, bo dwa dni po imprezie miałam zakwasy WSZĘDZIE. Zaczynając od szyi, a na kostkach kończąc :) Na biegach, nawet tych górskich, w dupę dostają głownie nogi. Tu łupnia dostaliśmy po całości.

Druga rzecz, która odróżnia takie rajdy przygodowe od biegów z wyznaczoną trasą: tu od Ciebie zależy którędy pójdziesz/pobiegniesz/pojedziesz. Ale błąd w nawigowaniu może dużo kosztować. Tu nie tylko liczy się szybkość i moc. Liczy się obycie z mapą, umiejętność jej czytania i porównywanie z tym co widzisz przed oczami. Dobrze mieć też tzw. nosa. Bo nie zawsze do końca to co na mapie może się jota w jotę zgadzać z tym co przed nami. Możesz być teoretycznie wolniejszy a na mecie będziesz pierwszy - bo szybciej znalazłeś punkty kontrolne i nie dałeś się wpuścić w maliny.
Podoba mi się to.
Podoba mi się, że  biorąc udział w szeroko rozumianych imprezach górskich można zobaczyć rzeczy, których w życiu bym nie zobaczyła, gdybym tylko biegała po mieście, albo chodziła po górach jako zwykła turystka. Normalnie nie zobaczy się w sercu Bieszczad (patrz Bieg Rzeźnika) w środku lasu  wschodzącego słońca, bo normalni turyści o czwartej rano jeszcze śpią. Grań, którą szliśmy w promieniach zachodzącego słońca była pusta, bo o takiej porze grzeczni turyści są już w dolinach, a nie biegają po szczytach, albo schodzą w dół w towarzystwie 600 owiec spędzanych z hal  na noc:)

- A ile ma pan tych owiec?
- A sześćset!


 Myślę, że mojemu mężowi również się podobało. I że od czasu do czasu będziemy w tego typu imprezach brać udział.



Wróciwszy w niedzielę wieczorem do domu, wpakowaliśmy się do windy zmęczeni, obolali, z torbami mokrych, śmierdzących ciuchów. Mój mąż głęboko westchnął i stwierdził:
- Znów trzeba będzie stać się dorosłym
;)

poniedziałek, 27 lipca 2015

NO RISK NO FUN część 1.

NO RISK NO FUN część 1.
No risk- no fun. Pod taką nazwą zgłosiliśmy nasz team na Mountain Touch Challenge, rajd przygodowy po Szczawnicy i okolicach. Bieg na orientację, kajak, MTB i trek na koniec. W sumie 70 km do pokonania.

Skąd nazwa? Cóż...wpływ na nasz wybór miał tekst wygrawerowany na naszych obrączkach  ślubnych :)



Adventure Race, rajdy przygodowe to dla nas totalna terra incognita. Biegać-  biegamy. Rower też nam nieobcy. No, owszem wiosło kajakowe z kilka razy w życiu dzierżyłam w dłoni. Ale co wyjdzie z połączenia wszystkiego w całość? Co wyjdzie, gdy trzeba jeszcze dołączyć nawigację, gdy od ciebie zależy wybór trasy?
Przyznam się, że czułam się jak goryl we mgle. Już samo pakowanie skrzyń na przepaki (były dwa przy zmianie kajaku na rower i przy zmianie roweru na etap trekingowy) było sporym wyzwaniem. Co spakować? Co się przyda? W jakim stroju rozpocząć bieg, wiedząc, że następny etap to kajaki? Jak ogarnąć jedzenie - bo byliśmy zdani tylko na siebie w tej kwestii. Wreszcie mapy, które dostaliśmy na odprawie wieczorem w przeddzień startu. Jak dotrzeć do punktów w sposób najbardziej optymalny? Plus jeszcze ostatnią mapę dla pierwszego etapu BnO (biegu na orientację) po Szczawnicy mieliśmy dostać dopiero w chwili startu. Uh, sporo tego było.
Nawigacją miał się zająć Tibor - istniała większa szansa, że dotrzemy tam gdzie chcemy, niż gdybym mapę dzierżyła ja :)

Start był o 9 rano przed Karczmą u Polowacy. Mogliśmy tu zostawić plecaki i kaski na etap kajakowy(ze względu na wiele wystających kamieni z nurtu Dunajca, organizator wprowadził obowiązek posiadania kasku). Po zakończeniu rundy po Szczawnicy musieliśmy się tu znów pojawić, bo tu był umiejscowiony jeden z punktów. Potem rura, kilometr dalej do kajaków.


Ostatecznie zdecydowałam się zacząć w stroju rowerowym (spodenki i koszulka). Tibor stwierdził, że będzie zmieniał koszulkę po etapie kajakowym. Na nogach mieliśmy nasze stare, zajechane buty do biegania, po to, żeby nie było szkoda włazić w nich do wody.

Ruszyliśmy! Odszukiwanie punktów szło nam całkiem sprawnie. Małżonek słusznie przewidział, że jeden z punktów na pewno będzie zlokalizowany na okolicznym wzgórzu (pewnie ma swoją nazwę, ale jej nie znalazłam). Tibor wybrał najkrótszą drogę - co oznaczało przedzieranie się przez jakieś chaszcze, pokrzywy, błoto. Musieliśmy uważać, bo na nogach buty z idealnie gładką podeszwą. Reszta punktów była zlokalizowana w parku (w tym jeden w środku kawiarni) i w centrum miasta. Jeden z turystów się zdziwił, że widzi biegających zawodników, ale każdy biegnie w innym kierunku :) W locie wyjaśnialiśmy formułę zawodów.
Do karczmy wparowaliśmy jako pierwszy mix i chyba czwarty zespół w ogóle.

Punkt kontrolny w kawiarni. Fot. Piotr Dymus


Kaski na głowy, plecaki na plecy - i pędem do kajaków.
Gdy ruszyliśmy za nami nie było widać zbyt wiele zespołów, pod koniec to się zmieniło. Trzy zespoły nas wyprzedziły, a tuż za nami było kilka następnych.
 Niestety dzierżenie kiedyś tam wioseł to zdecydowanie za mało, żeby szybko i sprawnie przepłynąć jakby nie było górską rzekę.
Pokonywało nas w sumie wszystko. Kamienie, płytkie miejsca, których nie umieliśmy w porę przewidzieć. Często rozsynchronizywaliśmy się w wiosłowaniu i waliliśmy się w pióra od wioseł, co wybijało z rytmu. Dodatkowo ciężko nam szło ogarnięcie się z utrzymaniem kierunku. Chwilami miałam wrażenie, że zajmuję się głównie walką, żeby kajak nie skręcał za bardzo w lewo, albo z bardzo w prawo.



To są jedyne zdjęcia, które udało mi się zrobić w trakcie etapu kajakowego. Oba w tym samym miejscu. Tibor wraca po podbiciu karty z punktu kontrolnego, po drodze mocząc głowę: upał dawał się we znaki od samego rana. Było pieruńsko gorąco!


Były momenty spokojniejsze, ale było i tak, że woda wlewała nam się do kajaka (ach, cieszyłam się, że aparat fotograficzny jest wodoodporny, jednocześnie zastanawiając się czy do zawiniętego w folię telefonu na pewno nie dostanie się woda. Pod koniec cały plecak złożony w moich nogach pływał w wodzie), a reakcja spóźniona o sekundę powodowała, że waliliśmy w wystające kamienie. Oczywiście z kilkanaście razy ładowaliśmy się na mieliznę - parę razy Tibor musiał wyskakiwać i nas wypychać. Zajmowało to dużo cennego czasu.  Oj, emocji nie brakowało nam zdecydowanie!
Ponoć jeden z zespołów zdołał przewrócić kajak cztery razy, a na koniec go utopić - więc w sumie dobrze, że aż takich przygód nie mieliśmy.
Na koniec jeszcze musieliśmy kajak wyciągnąć z wody i wtarabanić go pod górkę - i to już robiliśmy równocześnie z drugim zespołem mieszanym.

Znaleźliśmy nasze rowery wśród kilkudziesięciu innych (zostały dostarczone na przepak przez organizatora), naszą skrzynkę. Szybko wytarłam mokre nogi, założyłam skarpetki, buty na rower. Tibor jeszcze ogarniał mapę na część rowerową. Wyciągnął ją z plecaka ociekającą wodą... No tak - i co z tego, że mapa na część kajakową została zalaminowana przez organizatora, skoro nie wpadliśmy na to, żeby ochronić przed wodą pozostałe :)) Nauczka na przyszłość. Na szczęście papier jest gruby, mapa wydrukowana laserowo, dało się z niej korzystać. Przy takiej temperaturze powietrza (sporo powyżej 30 stopni), wyschła raz, dwa.
Banany w dłoń do zjedzenia na trasie, wskoczyliśmy na rowery i ruszyliśmy dalej. Przed nami było ponad 40 kilometrów i pięć punktów kontrolnych do znalezienia, szósty w drugiej strefie zmian.

A jak nam szło na rowerach i ostatnim pieszym etapie, opowiem w drugiej części :)

czwartek, 23 lipca 2015

To przez Was, Dołęgowscy!

To przez Was, Dołęgowscy!
O tym, że książka małżeństwa Dołęgowskich pomogła w moich przygotowaniach do Biegu Rzeźnika, pisałam. Nie tyle fizycznie - choć z paru rad skorzystałam, ile naładowała pozytywną energią i psychicznym powerem.
Książkę pochłonął też mój mąż. I od razu wsiąkł w witrynę napieraj.pl, redagowaną m.in. przez Krzysztofa Dołęgowskiego.
Myślę,że nie minę się za bardzo z prawdą, jeśli napiszę, że portal został przez Tibora przeczytany od deski do deski :) A za lekturą poszły poszukiwania imprezy, niekoniecznie stricte biegowej,  w której  moglibyśmy wystartować w parze. I tak pojawiło się Mountain Touch Challenge.
Co to takiego? To rajd przygodowy organizowany w Szczawnicy. Połączenie biegu na orientację, roweru MTB, kajaków i niespodzianek przygotowanych przez organizatora. Jakich? Tego nie wiadomo, choć jedno ze zdjęć z poprzedniej edycji pokazujące gościa na tyrolce z przypiętym rowerem, daje pewne wskazówki...
Na początku do pomysłu męża, żeby wziąć udział w tej imprezie podchodziłam z pewną rezerwą. Po pierwsze byłam jednak bardzo wypluta po Rzeźniku. Start numer jeden tego sezonu był już za mną, adrenalina opadła i nie miałam za bardzo siły myśleć o następnych startach. Po drugie - wyjazd do Szczawnicy wymagał zmiany terminu urlopu i nie wiedziałam czy uda mi się załatwić tą kwestię.
Na szczęście w pracy wszystko zostało klepnięte, a ja powoli odzyskuję ochotę do jakiegoś sponiewierania się :)
Zupełnie nie wiemy czego się spodziewać. Nie mamy żadnego doświadczenia w biegach na orientację. Nie mamy pojęcia jak nam pójdzie spływ kajakami Dunajcem, jak ogarniemy strefy zmian i w ogóle co nam z tego wyjdzie.
Czuję lekki dreszczyk emocji, ale przede wszystkim szykuję się na zabawę.

Jedno jest pewne. Jak nam się spodoba, to przez Was, Dołęgowscy :P



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger