wtorek, 6 października 2015

Berlin is yours! Część 3



Było jaksię znalazłam w Berlinie, było o przygotowaniach - a raczej "przygotowaniach" - bo jak zwykle wyszła z tego jedna wielka prowizorka. To teraz trochę będzie o sprawach bardziej technicznych.
Na starcie berlińskiego maratonu można się pojawić - albo dzięki udziałowi w losowaniu, albo po skorzystaniu z pomocy biur lub organizacji charytatywnych. Pełna lista takich partnerów znajduje się na stronie organizatora. Trzeba wtedy szykować się na większy wydatek, niestety.
Jeśli ktoś będzie korzystał z tej opcji - dopytajcie się o koszulkę, jeśli komuś zależy. Generalnie w Berlinie za koszulkę finiszera trzeba osobno zapłacić. Przy wypełnianiu formularza na stronie organizatora opcję kupna koszulki można zaznaczyć. Ja swój start opłacałam przy pomocy pośrednika, o koszulce zapomniałam i na miejscu okazało się, że mi nie przysługuje. Niby nic straconego - obok było wielkie stoisko Adidasa, gdzie była wystawiona cała okolicznościowa kolekcja, ale akurat koszulki finiszerów zostały już tylko L. Na pocieszenie kupiłam różową, z logo maratonu (niby koszulek z rożnych biegów trochę się uzbierało. Ale rozumiecie: to był Berlin. Po prostu musiałam mieć koszulkę)

Sam odbiór pakietów odbywał się na terenie nieczynnego lotniska Tempelhof. Idealnie dobrane miejsce! Bez problemu, pomieściło biegaczy przybywających po odbiór numerów, W dawnych hangarach umieszczono stoiska targowe. I jeszcze człowiek ocierał się o historię przez duże H. To na to lotnisko, pamiętające lata 20 XX wieku,  w czasach zimnej wojny i blokady Berlina zachodniego, docierały mostem powietrznym dostawy dóbr wszelakich dla mieszkańców. Można zresztą było wyjść na płytę lotniska i z bliska obejrzeć jeden z takich samolotów transportowych.




Po odbiór pakietów zgłosiliśmy się w sobotę po południu, ale wszystko przebiegło szybko i sprawnie, bez żadnych kolejek. Jako ciekawostkę podam, że numery startowe były drukowane na miejscu, na poczekaniu. Punkty odbioru osobno dla kobiet, osobno dla mężczyzn (ten podział utrzymał się również przy depozytach, co akurat średnio mi się podobało. Ale pewnie dlatego, że musiałam się nachodzić, bo mój namiot z depozytami był sporo oddalony od namiotu Tibora).

Teren Expo. Jeden z kilki hangarów oddany biegaczom


Na starcie stanęło blisko 40 tysięcy ludzi. Liczba ogromna.
Niemcy oczywiście przypisali ludzi do różnych stref startowych w zależności od czasu. Trzy pierwsze sektory były dość krótkie - bo i czasy przysługujące na znalezienie się w nich dość wyśrubowane. Ja z Tiborem staliśmy w sektorach F i G - chyba najbardziej popularnych. O ile w pierwszych sektorach widełki czasowe zmieniały się co 10 minut, tak w naszych już co 20. Oznaczało to naprawdę sporo ludzi, delikatnie mówiąc.

to zdjęcie ze strony organizatora już pokazywałam. Ale dobrze na nim widać tłumy ludzi
 Start odbywał się trzema falami. Najpierw elita z najszybszymi, potem nasze sektory i na koniec sektor najwolniejszy. Moim zdaniem to nie do końca się sprawdziło. IMHO sektorów powinno być więcej i więcej fal. Bo przez większość dystansu biegło się mało komfortowo. Ludzi było po prostu za dużo, a na trasie było parę przewężeń i zakrętów, na których trzeba było chwilami mocno zwalniać. Powiem szczerze, że po Niemcach i po maratonie należących do wielkiej szóstki, spodziewałam się jednak perfekcyjnej organizacji. A były momenty, że było zaledwie dobrze.
Punkty z wodą moim zdaniem też do lekkiej poprawy. Po pierwsze nie było tabliczek zapowiadających, że biegacze zbliżają się do wody i jedzenia. Informacja, na przykład, że za 300 metrów będzie wodopój bardzo by pomogła.
Gdy na trasie biegu są tego typu informacje, ludzie odpowiednio wcześniej zaczynają odpowiednio się ustawiać: Ci co będą korzystać zbiegają na odpowiednią stronę. Tu takie wędrówki zaczynały się w trakcie przebiegania przez strefy z wodą, często totalnie na skos, z jednej strony ulicy na drugą.
Punkty, jak na taką ilość ludzi, były zdecydowanie za krótkie. Pewnie gdybym startowała w którymś z szybszych sektorów, nie zauważyłabym takiego problemu, ale przy tej masie ludzi, która biegła dookoła mnie, ciężko było się dopchać do kubków z piciem. Zdarzyło mi się ze dwa razy, że nie zdążyłam przed końcem strefy napić się. Jedynym mega długi punktem był ten sponsorowany przez producenta żeli Power Bar. O tu można było się tarzać wręcz w ich produktach ;)

Ale żeby nie było, że tylko marudzę :) Trasa w Berlinie jest płaska, na życiówki zdecydowanie. Na trasie zarejestrowałam dwa podbiegi - ale nie były one jakieś wybitne. Nie było nielubianych przeze mnie agrafek, zakręty na trasie nie przekraczały 90 stopni, a jedyny na którym robiło się "zawrotkę", odbywał się po wielkim rondzie.
No i kibice. Berlin zdecydowanie rozwala system jeśli chodzi o doping na trasie. Praktycznie całe 42 kilometry biegnie się w szpalerze ludzi. Były i zorganizowane punkty kibicowania, z muzyką, zespołami, ale w wielu miejscach ludzie sami spontanicznie  coś organizowali. A już finisz po Unter den Linden i przebiegnięcie przez Bramę Brandenburską - to ciary na plecach i wzruszenie gwarantowane.

Czyli warto czy nie warto pchać się do Berlina?
Warto.
Ale maraton w Paryżu ładniejszy :)



1 komentarz:

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger